...

sobota, 21 stycznia 2017

21 stycznia - Studniówka

Dobrze spędzić czas z ludźmi, których się uwielbia. I kij, że jedzenie, muzyka nie domagały, zawsze bardziej liczą się po prostu ludzie. 

To miłe mieć w życiu kogoś kto sprawia, że się uśmiechasz, nawet gdy nie ma go obok.
Albo kilku kogosiów.
 

piątek, 6 stycznia 2017

Come as you are cz.8

Don't Lose Your Heart

Pociągnął Steve'a za ramię wskazując miejsce na końcu sali, które wyglądało nawet całkiem przyjemnie. Usiedli przy niedużym stoliku. Steve rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu, które zdecydowanie przypadło mu do gustu. Kawiarnia była mała i przytulna, utrzymana w ciemnych, ciepłych kolorach, a zamiast krzeseł przy stolikach stały fotele i kanapy, co jeszcze bardziej pogłębiało domową atmosferę.

- Ładnie tu - uśmiechnął się. Spojrzał na Bucky'ego, który zapatrzył się w okno i pomyślał, że gdyby nie on, pewnie siedziałby właśnie nad rzeką, popijał kawę zupełnie sam i tylko bardziej by się zdołował, o ile to w ogóle było możliwe. Tymczasem dzięki Barnesowi poczuł się nagle dużo lepiej. - Muszę zapamiętać tę kawiarnię. Ostatnio robię listę miejsc, w których odpoczywam od szkoły.

Barnes ściągnął kurtkę i rozsiadł się wygodnie, podpierając policzek na dłoni w rękawiczce.

-Tak bardzo potrzebujesz odpoczynku od naszej szkoły? Dopiero przyszedłeś.

- Cóż, jest trochę inaczej, niż myślałem. Ludzie z klasy są jacyś dziwni. Bez urazy, nie mam na myśli ciebie, ani twoich przyjaciół, ale ci, których miałem okazję lepiej poznać są jacyś tacy... puści po prostu. To może za mocne słowo, ale mam wrażenie, że w ich życiu nie liczy się nic poza dobrymi ocenami i maturą. Ja tak nie umiem. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

- To jest nas dwóch - Buck uśmiechnął się lekko, choć w środku właśnie zalewał go ogrom emocji. Ktoś czuł to co on. Dokładnie i bez wmawania mu, że jest ok - Co do ludzi z klasy... Chodzi ci o to, że zachowują się jakby byli projekcjami swoich własnych rodziców, kukłami bez marzeń, pustymi lalkami, które nie są zdolne do żadnej myśli twórczej?

Steve, który w myślach właśnie przeklinał się za to, co powiedział, wbił w Bucky'ego zdumione spojrzenie.

- Lepiej bym tego nie ujął. Dokładnie to miałem na myśli - tylko, że sam w życiu by tego nie powiedział. Może po prostu nie chciał wierzyć, że ludzie naprawdę mogą tacy być. Patrzył na chłopaka wielkimi oczami i nie mógł powstrzymać fali sympatii, którą nagle do niego poczuł. Bucky od początku wydawał mu się inny niż wszyscy, ale nie spodziewał się, że mają podobne odczucia co do ludzi z klasy. A później dotarło do niego, że Barnes chodził do tej szkoły półtora roku dłużej i zdążył ich poznać lepiej niż Steve. A to by znaczyło, że to nie tylko przeczucie. Oni naprawdę tacy są. Pochylił się nad stolikiem i podparł czoło na dłoni. Co ja do cholery zrobiłem ze swoim życiem? pomyślał. Nagle poczuł na swoim ramieniu dłoń.

- Hej spokojnie. Wyglądasz na tak samo załamanego, jak ja półtora roku temu - Barnes próbował parsknąć śmiechem, ale słabo mu to wyszło. Steve spojrzał na niego i uśmiechnął się krzywo.

- Mało pocieszające - zachichotał. - Ale przynajmniej nie jestem jedyny. To już coś. Wybacz, że musisz tego wszystkiego słuchać. Mam trochę kiepski nastrój. Nie jestem dziś najsympatyczniejszym towarzystwem.

- Nie jest tak źle - mruknął Buck. Po chwili podeszła do nich kelnerka, żeby zebrać zamówienia - Dla mnie grzaniec, a Ty Stevie?

- Dla mnie też - odparł. Dziewczyna zapisała coś w notesie, po czym odeszła za ladę.

- Tak w ogóle - zaczął Bucky, przeczesując włosy, które znowu wysnuły się z kucyka i opadły mu na twarz - to witam w gronie tych dziwnych, marudnych jednorożców na medycznym. Powiedz mi jeszcze, że masz jakieś inne marzenia niż zarabianie kroci na cierpieniu ludzi, to normalnie z tobą zatańczę.

Steve parsknął śmiechem.

- Powiedziałbym, że mam marzenia, ale nie umiem tańczyć.

- Każdy umie.

Zabawne. Dokładnie to samo powiedziała kiedyś Peggy. Steve westchnął cicho.

- W takim razie jestem ewenementem na skalę ludzkości. Potykam się o własne nogi i takie tam. Ale gram na fortepianie. To mi idzie zdecydowanie lepiej od tańczenia. Tak mi się wydaje przynajmniej.

- Gdzieś słyszałem, że pianiści nie potrafią tańczyć, ale myślę, że to ściema.

- W moim przypadku ta reguła się sprawdza - zachichotał. Przyszła kelnerka z ich zamówieniami i położyła szklanki z grzańcem przed każdym z nich. Steve'owi nie umknęło na uwadze, że odchodząc puściła Barnesowi oczko i uśmiechnęła się zalotnie. - Miła obsługa - mruknął i napił się grzańca. Smakował cudownie.

- Między innymi dlatego lubię tu przychodzić. Smakuje?

- Jest boski - Steve uśmiechnął się.

- I jak? Miejsce wchodzi na listę?

- Jak najbardziej. Ma przyjemny klimat.

Bucky uśmiechnął się do niego i sięgnął po szklankę. Coraz milej rozmawiało mu się ze Stevem, czuł wątłą nić porozumienia, której jeszcze nie potrafił ani wytłumaczyć, ani zrozumieć, ale gdy tylko ją dostrzegł postanowił spróbować się złapać. W końcu co miał do stracenia?

- Wspominałeś o tym, że grasz.

- Tak. Chodzę do szkoły muzycznej. W sumie całe życie.

- Grasz tylko na pianinie?

- W zasadzie to gram na wszystkim, co mi wpadnie w ręce - uśmiechnął się krzywo. - próbowałem skrzypiec, gitary, akordeonu i masy innych rzeczy, ale pianino to moja wieczna miłość. W ogóle muzyka to moja działka. Ty na czymś grasz?

- Czyli rozmawiam z artystą? - parsknął śmiechem - Kiedyś próbowałem grać na gitarze, umiem trochę na perkusji, ale nic szczególnego.

- Nie wiem, czy nazwałbym się artystą, ale niech będzie. Tak myślałem, że grałeś na gitarze, w sumie pasuje do ciebie - uśmiechnął się. - A o perkusji nie mam zielonego pojęcia.

- Pasuje do mnie? - Buck uniósł brwi i przekrzywił głowę. Steve wzruszył ramionami.

- Tak - odparł. - Gdybyś mi kazał zgadnąć na czym grasz, powiedziałbym, że na gitarze. No ale nieważne. Ty piszesz, prawda? - zapytał z szelmowskim uśmiechem. I chyba pierwszy raz w życiu zobaczył na twarzy Bucky'ego zakłopotany wyraz. Barnes spojrzał gdzieś w bok i podrapał się po głowie.

- No tak, tak trochę.

- Trochę? - Steve przypomniał sobie wszystkie lekcje matematyki i historii, na których był. Za każdym razem Buck całą godzinę pisał, nie wydając się zainteresowanym tematem lekcji. Barnes pokiwał energicznie głową - A o czym piszesz? - podparł głowę na dłoni i uśmiechnął się.

- Różnie, zwykle są to krótkie opowiadania, zawsze się staram, żeby miały jakiś przekaz.

- Dasz kiedyś poczytać?

Na usta Barnesa wstąpił delikatny uśmiech.

- Musisz mi najpierw coś zagrać.

- To może nie być takie proste, do szkoły muzycznej stąd kawał drogi. Ale mogę ci pokazać mój szkicownik. Tam jest masa rzeczy, niekoniecznie dobrych, ale jeśli chcesz, to mam go przy sobie.

- Dawaj - wyszczerzył się niczym dzieciak i wyciągnął dłoń ponad stolikiem. Steve zawahał się przez chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej gruby, oprawiony w skórę zeszyt. Przyglądał mu się przez moment, a później podał Bucky'emu. Chłopak zaczął przeglądać szkicownik z ogromnym skupieniem. Lustrował wzrokiem każdy z rysunków, zachwycając się nad umiejętnością Steve'a do uchwycenia momentów. Obrócił kolejną kartkę i zaskoczeniem natrafił na swój portret. Uniósł głowę zerkając pytająco na chłopaka, ale sam nic nie powiedział.

Tym razem to Steve poczuł zakłopotanie. Zauważył, że szkicownik jest otwarty na portrecie Bucka, który narysował w ciągu pierwszych dni nowej szkoły. Nie za bardzo wiedział, co ma powiedzieć.

-Naprawdę mam taki śmieszny nos?

Steve parsknął śmiechem.

- Nie wyszedł mi trochę - odparł. - Na następnej stronie jest więcej. - dodał nieśmiało. Bucky obrócił kartkę i rzeczywiście znalazł kolejne szkice. Te były o wiele dokładniejsze i bardziej szczegółowe. Steve narysował nawet wszystkie blizny, które pokrywały jego twarz oraz szyję. Bezwiednie przejechał po nich palcami.

- To może ci się wydawać dziwne - zaczął chłopak niepewnie. - Ale w zasadzie, często rysuję ludzi, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia. Często nieznajomych. Tak już mam. Gdzieś tam dalej jest Falcon, Banner, chyba nawet Stark, Natasza i sporo innych osób.

Był na siebie zły, że zapomniał uprzedzić o tym Bucka. Natomiast Barnes nie wyglądał na złego, zaskoczonego, owszem.

- Naprawdę mi się podoba. Nat też by je chętnie obejrzała.

Steve uśmiechnął się.

- Pewnie by mnie wzięła za jakiegoś stalkera czy coś. Dziwię się w sumie, że ty jeszcze nie uciekłeś - zachichotał.

- Mogę? - zapytał pokazując na jedną z kartek. Steve spojrzał na wskazany szkic. Przedstawiał Bucky'ego, Clinta i Nataszę. Narysował ich kiedyś w ich standardowej ostatniej ławce. Uśmiechnął się.

- Jasne - odparł. - Cieszę się, że ci się podoba.

Bardzo ostrożnie wyrwał kartkę przyjrzał się jej jeszcze raz i po chwili dodał.

- Podpis mistrza poproszę.

Steve sięgnął po pióro, wziął kartkę i zawahał się przez moment.

- Z dedykacją? - zapytał z łobuzerskim uśmieszkiem.

- Oczywiście.

Steve zastanowił się chwilę, przygryzając skuwkę pióra, po czym odwrócił kartkę, napisał "Dla najsympatyczniejszej loży szyderców, jaką znam", podpisał się i podał szkic Bucky'emu. Barnes wyszczerzył się szeroko po czym odłożył rysunek do teczki w plecaku. Od razu natrafił palcami na swój wszystkopis i zawahał się.

- To dasz coś przeczytać? - zapytał Steve, widząc jego wahanie. Na twarzy Bucky'ego wciąż mógł dostrzec zakłopotanie, ale po chwili wewnętrznej walki chłopak podał mu gruby zeszyt w czarnej oprawie. Gdy znalazł się już w dłoniach Steve'a, otworzył go i pokazał na początek jednej ze stron.

- To jest nowe, jeszcze niezbyt obrobione, ale całkiem dobre. Cztery mianiaturki, każda ma dokładnie sto słów. Taki sposób pisania nazywa się drabble.

Steve uśmiechnął się i zaczął czytać.



"Poznał ją gdy mieli zaledwie parę lat. Była małą wesołą dziewczynką, która bała się potworów spod łóżka. Miała zawsze zdarte kolana i plastry w różowe osiołki. Mimo upomnień jej mamy biegała umorusana, cała w siniakach, ale jemu to nie przeszkadzało. Lubił jej towarzystwo. Gdy się uśmiechała cała jej podrapana buźka świeciła niczym dodatkowe słońce. Gdy skakała prawie odlatywała na swoich chudych i obitych ramionach. Gdy byli sami tańczyła boso na zimnym bruku klaszcząc w rytm niesłyszalnej muzyki. Nigdy z nią nie zatańczył. Wolał być obserwatorem, zapisywał każdy tęczujący siniec, każdy kolejny plaster na jasnej skórze. I widział, jak urazów przybywało.
***

Gdy skończyła trzynaście lat uśmiech zastąpiły łzy. Zniknął jej sprężysty chód, ktoś zabił ten kochany odruch wtulania się w niego przy każdej możliwej okazji. Krwiaki i obicia zaczęły chować się pod długimi rękawami i golfem. Jedynym nie okaleczonym miejscem była twarz. Nie był pewny kiedy stwierdził, że jego przyjaciółka ma za dużo zadrapań, że w wieku kilkunastu lat nie ma się tylu siniaków, nie biega się co drugi dzień z guzem, który ledwo chowa się pod grzywką. Zaczął się w końcu łapać na tym, że nie potrafi już zliczyć kolejnych stłuczeń. Ale gdy zostawali sami ona wciąż tańczyła. Boso. Łkając.
***

W dniu jego piętnastych urodzin ona uciekła. Świat jakby stracił sens. Szukał jej gdzie tylko mógł bez żadnego skutku. W jego sercu zaczął rosnąć cień. Owijał jego tętnice, wsuwał śliskie, zimne macki pod osierdzie. Nogi ledwo odnajdywały oparcie na prostej drodze, ale on szukał. Musiał. Musiał przekonać się czy siniaków ubyło. Jednak to ona znalazła jego. Przyszła umorusana jak za dawnych czasów. Gdy ją zobaczył uśmiechnął się. Stała naprzeciwko lustrując go błękitnymi oczyma i wydawała mu się tylko marą, nartkotycznym snem, który miał zaraz rozwiać się, zniknąć. Tym razem taniec wzbogaciła śpiewem. I po raz pierwszy opowiedziała mu swoją historię.
***

Zabił gdy oboje byli u progu pełnoletności. W tej samej uwalonej krwią koszuli zaprosił ją na spacer. Gdy szedł zostawiał za sobą czerwone ślady bosych stóp. Obok dreptała ona nucąc coś pod nosem. Pierwszy raz była spokojna. Cień nie mógł ich już dosięgnąć. Szli wśród nie istniejącej muzyki i jej cichego nucenia. Poszli tam gdzie nawet śmierć nie mogła ich znaleźć. Gdy zaczęła tańczyć jego serce rozkwitło różami spryskanymi juchą jej ojca. Zerwał jedną i wplótł w jej włosy, co wywołało u niej atak śmiechu. Śmiechu szaleńca, który doprowadziłby każdego do krzyku. Jednak on jej zawtórował. I nareszcie zatańczyli razem.
"



Nawet kiedy skończył już czytać, długo wpatrywał się w kartkę.

- Ziemia do Steviego - mruknął Bucky machając mu dłonią przed oczami. Chłopak otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na Barnesa zachwyconymi oczami.

- Wow, to jest świetne.

Bucky zmarszczył brwi.

- Serio tak myślisz?

Steve pokiwał energicznie głową.

- Mogę przeczytać coś jeszcze?

Bucky zabrał mu na chwilę zeszyt i przewrócił kilka stron.

- Tego jeszcze nie skończyłem, ma roboczy tytuł "Balast".

"Gdy wkroczył do lasu słońce właśnie skryło się za horyzontem. Był zmęczony długą wędrówką. W tym momencie od najbliższego miasta dzieliło go ponad pół dnia, ale dzięki dobremu zaopatrzeniu mógł przetrwać tu ponad tydzień, w dodatku prawie wcale nie polując. Był całkiem nieźle wyposażony w prowiant i broń, choć zdobycie ich było niemałym problemem. Jak zwykle musiała się nadarzyć okazja, by mógł z łatwością wszystko skompletować. I takowa się nadarzyła. Parę dni temu, w mieście, przez które przejeżdżał, pojawiła się nowa banda. Może chciała przejąć władzę, a może po prostu zrobić rozróbę, średnio go to obchodziło. Więc gdy rozpoczęła się sieczka, ulotnił się wraz z dobytkiem paru zmasakrowanych przez "gości" osób. Nie czuł się z tego powodu źle, martwi obejdą się bez naboi i konserw. Tak naprawdę nie uważał, żeby było im potrzebne cokolwiek. Mimo tego, każdemu trupowi zakrył twarz, bądź też to, co z tej twarzy zostało. Dla zasady. To jedyne, czego mógł się jeszcze trzymać.

Las w mroku nocy już jakiś czas temu stał się jego przyjacielem. Bez problemu odnajdywał bezpieczne ścieżki i omijał niebezpieczeństwa. Instynktownie. Nauczył się, że palenie ognia czy robienie nadmiernego hałasu zwykle kończy się źle. Dlatego też często sypiał na drzewach. Tym razem jednak lawirował wśród sosen, więc musiał poszukać schronienia na ziemi. Chyba, że nagle stałby się wiewiórką.

Chodził dość cicho, ale nie przesadnie. Nie miało to najmniejszego sensu, traciłby tylko czas i energię. Idąc wytężał wzrok, mając nadzieję, że ujrzy w końcu jakieś miejsce do wypoczynku. I znalazł je.
***

Gdy ją spotkał targnęły nim mieszane uczucia. Nie wiedział, czy sam należy do grona dżentelmenów, jednak strzelanie do dziewczyny nie przypadło mu do gustu. Co prawda były ku temu powody, była ranna, chuderlawa, a jak się później dowiedział, powoli wykańczała zapasy żywności oraz amunicji, ale wciąż miał opory. I mimo, że idealnie wycelował, to palec na spuście ani myślał drgnąć. Tłumaczył to sobie tym, że jednak została w nim jakaś cząstka człowieczeństwa, że może odzywają się jego zasady. W dodatku dziewczyna nie wyglądała jakby miała poddać się bez walki, wręcz przeciwnie. Jej twarz, mimo zniekształcenia przez ból, dosadnie dawała mu do zrozumienia, że będzie bronić się do końca, a on niepotrzebnie straci naboje i, co gorsza, sam może oberwać. Nie dał się zwieść delikatnej budowie, jeśli przeżyła w tym świecie ponad rok, to potrafi sama o siebie zadbać.
- Człowiek czy Szwendacz?
Wpatrywała się w zionący chłodem wylot lufy.
"


- Daj znać jak skończysz - poprosił Steve.

- Nie wiem czy skończę. Mam z tym problemy.

Steve przewrócił kartkę i natrafił na kartkę zatytułowaną "Motorbreath" i małym dopiskiem "Destiel" pod spodem.

- Destiel? To nie jest przypadkiem pairing z Supernatural? - zapytał. Notatnik został wyrwany z jego rąk.

- Nie. Kompletnie nie.

- Serio? Szkoda, lubię ten serial. Czasami nawet czytam z tego fanficki, ale rzadko trafiam na coś dobrego.

- Lubisz Supernatural? - Barnesowi zaświeciły się oczy.

- Bardzo - odparł Steve. - I nie jestem fanem gay-shipów, ale niektóre postacie po prostu do siebie pasują - wzruszył ramionami.

- Akurat Castiel i Dean, to ship uwielbiany nawet przez ich aktorów.

- Czyli w twoim zeszycie to jednak ten Destiel, o którym pomyślałem? - spytał zaczepnie. Bucky zakrztusił się grzańcem.

- Wszystko ok? - Steve zachichotał.

- Ta, wszystko ok - mruknął jeszcze przez chwilę kaszląc.

- To dobrze - odparł Rogers przyglądając mu się z rozbawieniem. - To jak z tym Destielem? - drążył, w zasadzie nawet nie po to, by uzyskać odpowiedź, po prostu bawiły go reakcje Bucka.

- No bo wiesz... Czasem zdarza mi się napisać jakieś fanfdnakjbsdfs - wymamrotał.

- Co ci się zdarza napisać? - Steve nie zrozumiał ostatniego słowa. Barnes pochylił głowę, chowając tym sposobem twarz do mniej więcej linii nosa w kołnierzu od golfa.

- Fanfsjfdf...

- Bucky, mów wyraźniej, nie słyszę cię.

Chłopak westchnął cierpiętniczo.

- Niech ci będzie. Fanfiction. Zdarza mi się pisać fanfiction.

Steve spojrzał na niego z zainteresowaniem.

- Serio? Daj kiedyś poczytać. Lubię fanficki, ale znalezienie czegoś na poziomie graniczy z cudem. W zasadzie, znalezienie czegokolwiek poza gejowskim porno jest trudne, a to mnie akurat nie jara - odparł z krzywym uśmiechem. Zauważył, że twarz Bucky'ego spochmurniała, chłopak spojrzał na swój zeszyt i burknął.

- No weź mnie nie obrażaj. Złożyłem sobie kiedyś przysięgę z Pepper. Nie piszę porno.

- Pepper? - Steve nie kojarzył nikogo o tym imieniu.

- Moja dobra koleżanka. Chodzi do równoległej klasy. Może kiedyś ją widziałeś, ma rude włosy, czasem kręci się koło niej Stark.

- Chyba kojarzę - odparł Steve po chwili namysłu. - Ona też pisze?

- Tak. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nic bym nie napisał. A tym bardziej komukolwiek pokazał czy udostępnił.

- Świat powinien jej podziękować - zachichotał. - Serio, bardzo mi się podobało to, co mi pokazałeś.

- Wyzwałeś moje rzeczy od gejowskiego porno.

- Nie wyzwałem ich od gejowskiego porno - odparł ze śmiechem. - Chodziło mi o to, że wiążę spore nadzieje z twoimi fanfickami, bo podoba mi się jak piszesz. Zazwyczaj po prostu trafiałem na chłam.

Dalej rozmowa poszła już gładko.