...

wtorek, 31 października 2017

Wroclove.

Jedno z moich ulubionych znalezisk.
     Już prawie mija miesiąc od kiedy zaczęłam studia we Wrocławiu. Nie jest to jakoś szczególnie daleko od mojego rodzinnego miasta, z dworca na dworzec mam niecałą godzinę. Cieszy mnie to, bo szczerze mówiąc wcale nie miałam tego parcia co większość moich znajomych, żeby "wyfrunąć z gniazda". Naprawdę lubię Opole, znam je jak własną kieszeń, a z rodzicami mam bardzo dobry kontakt, więc nie mam potrzeby ucieczki z domu. Wręcz przeciwnie, powroty do domu są super i naprawdę na nie czekam. Poza tym w tym mieście czuję się tak jakoś przytulnie, jest o wiele mniejsze od Wrocławia, a co za tym idzie spokojniejsze. Nie jestem imprezowym typem człowieka, nie imponuje mi zestawienie ilości klubów czy ceny alkoholu.

Zakochałam się natomiast w tym co zwykle urzeka mnie w miastach, to jest w muralach, architekturze, parkach, księgarniach, małych kawiarenkach i nieprzebranej ilości wydarzeń wszelakich. No  bo kiedy w jednym tygodniu mam zarówno dwa spotkania dotyczące Marvela, pogadankę o dziadach, vegefestiwal, a także masę innych spotkań, targów, koncertów, festiwali, na które bez zmieniacza czasu Hermiony po prostu nie jestem w stanie pójść.
Idąc na zajęcia tuptam przez Mosty Uniwersyteckie,
tutaj widok między innymi na Słodową.

Mieszkam w kilka osób na stancji, zaraz obok Słodowej i tak na prawdę rzut beretem od Uniwersytetu Wrocławskiego, więc jestem tym dziwnym typem studenta, który prawie nie jeździ tramwajami czy autobusami, bo po prostu nie jest posiadaczem osławionej Urban Karty. No więc co robi student bez magicznej karty? Chodzi z buta. I wtedy można zobaczyć sporo zjawiskowych rzeczy. Na przykład kiedy ma się łacinę na 7:30 można podziwiać wschód słońca, jeśli oczywiście nie jest się za bardzo zombie. Co w sumie nie zdarza mi się często, szczególnie jeśli poprzedniego dnia zakuwałam na kolosa z łaciny, czyli przynajmniej raz w tygodniu. Kto w ogóle wymyślił takie chore godziny zajęć? Czy wykładowcom naprawdę chce się wstawać na tą godzinę? Codziennie mijam Odrę, to niesamowite, że wystarczyło zaledwie sto kilometrów, żeby się tak rozpasła, to co płynie w Opolu to to ledwie połowa z tego co przecina Wrocław. Zmieniając temat, Uniwerek to naprawdę  ładne miejsce. I to zarówno na zewnątrz jak i w środeczku, jest tam dużo obrazów, rzeźb, zdobień. Podobno gdzieś w gmachu głównym można znaleźć ubytki w posadzce i na ścianach, po bombardowaniu, ale jeszcze nie udało mi się odnaleźć tego miejsca. Uniwersytet szczególnie zachwycił mnie w nocy, gdyż jest podświetlany i wygląda wtedy tak:
Mój instytut, to stary, przerobiony klasztor, więc wiele sal wciąż przypomina skryptoria. Jedyny minus takiego układu, to taki, że prawie w ogóle nie ma tam światła. Za to kompletnie można o tym zapomnieć, gdy już zacznie się wykłady, bo Filologia polska na UWr, to rzeczywiście najlepszy wydział w Polsce. Już pomijam to, że na korytarzu można minąć taką sławę, jak, bagatela, Profesor Miodek we własnej osobie. Przed nami stają prawdziwi pasjonaci tematu i w końcu nie mam poczucia które ciągnęło się za mną przez dwanaście lat edukacji, że nauczyciel jest tu z nami, jakby za karę. Nie jest jakoś szczególnie ciężko, ale może po byciu na biolchemie mało rzeczy jeszcze będzie mi się takimi wydawać. Cudownie jednak czuć się w końcu na właściwym miejscu, bez tych ciągłych wątpliwości a propos własnej egzystencji.
Jedna z wielu rzeźb na mojej dzielnicy, nie dajcie sobie wmówić, że Nadodrze jest złe.