Czasem
nie liczyło się już nic poza drogą i właśnie to było jedną z
piękniejszych rzeczy w jego życiu. Bak pełen benzyny, gwieździste niebo,
muzyka, która mimo maksymalnego podkręcenia nie potrafiła zagłuszyć
pomruku silnika i jego ukochana szeroka, pusta droga. Zerknął w lewo,
jego młodszy brat spał, opierając się policzkiem o szybę samochodu - Sam
zasypiał najszybciej, gdy kołysała go Impala. Z uśmiechem przejechał
dłonią po kierownicy w niemal pieszczotliwym geście. Jego dziecinka, ich
dom na czterech kółkach. Prowadził z prawdziwą przyjemnością, to auto
było dla niego niczym kolejny członek rodziny i każdy, kto nazwałby
Impalę tylko samochodem od razu straciłby w oczach Deana. Bezwiednie
spojrzał na zegarek, minęła druga w nocy, a on przypomniał sobie, że
jedzie bezustannie od ponad dziesięciu godzin. Dopiero niedawno udało im
się opuścić stan Vermont, mieli tam z Samem robotę – całkiem łatwą,
pierwszy raz od dawna niedotyczącą demonów. Od dłuższego czasu w lasach
ginęli ludzie i jak to zwykle na granicy Stanów Zjednoczonych z Kanadą
bywa, każde morderstwo było przypisywane wściekłym niedźwiedziom
grizzly. Jednak dla Winchesterów ta sytuacja była swoistym déjà vu.
Wydała się bliźniaczo podobna do jednej z ich pierwszych wspólnych
robót, gdy jeszcze szukali ojca, gdy ten cały burdel dotyczący Aniołów,
Demonów i walki Lucyfera z Michałem, po prostu dla nich nie istniał.
Intuicja ich nie zawiodła, znowu mieli do czynienia z Wendigo, a dzięki
znajomości wroga nie mieli większych problemów z pokonaniem go. Tym
razem nie było żadnych dodatkowych osób, o które musieliby się martwić,
nikt z nich nie musiał robić za przynętę. Mówiąc prosto - odwalili kawał
dobrej, czystej roboty. No, może nie do końca czystej, nie obyło się
bez kilku ran (nic poważnego tylko kilka szwów z nici dentystycznej),
ale to była dla nich norma. Sytuacja z Wendigo sprawiła jednak, że Dean
zaczął rozmyślać o swojej przeszłości. Nie zatrzymywał się nad żadnym ze
wspomnień dłużej, po prostu pozwolił im swobodnie płynąć i zalewać jego
głowę dziesiątkami obrazów, zapachów, smaków.
Szarlotka jego matki,
zawsze z grubą kruszonką. Szorstki policzek ojca, gdy nosił go na
barana. Zapach zupy pomidorowej z ryżem, którą matka gotowała mu, gdy
był chory. Pierwsze stłuczone kolano, po tym jak spadł z huśtawki, a co
za tym szło jego pierwszy poważny opatrunek, który okazał się być
plasterkiem z Kubusiem Puchatkiem. „Hey Jude" - jego kołysanka i
ulubiona piosenka mamy. Pierwsza większa kłótnia rodziców i jego
uspokajanie swojej rodzicielki.
Gorąco płomieni na jego dziecięcej twarzy, miękki materiał ubrań Sama, krzyk jego ojca, ogłuszająca eksplozja.
Zapach oleju samochodowego i AC/DC lecące z głośników w Impali. Zimny metal wisiorka, który dostał od brata na święta. Smak hamburgera z dawno zapomnianego przez niego baru bistro. Sam, ich długie nocne rozmowy, pomoc w nauce, zatajanie przed nim prawdy, tak długo jak było to możliwe. Ciągły strach, ciągłe zgrywanie odważnego. Niemożliwy wręcz do wytrzymania ból po pierwszej ranie, zadanej przez potwora, teraz wydający się mu błahostką. Zapach mokrej ziemi, pęcherze na dłoniach od rozkopywania grobów. Rozbrzmiewające w uszach rozkazy ojca, które wykonywał niczym grzeczny żołnierzyk.
Ból po odejściu brata - tego dnia padało, później się przeziębił.
Sól, która wyżarła mu skórę na rękach, wkuwanie egzorcyzmów, zapach benzyny. Śliskie powierzchnie kart i dokumentów, zapewniających mu życie. Ciepły dotyk skóry dziewczyn, których imion nigdy nie pamiętał, więc i teraz sobie nie przypomni. Strach rozrywający go od środka, gdy kolejny raz nie potrafił dodzwonić się do ojca. Irracjonalny wewnętrzny spokój, przyćmiewający jego poczucie winy, gdy wrócił w trasę z bratem. Sól, kopanie grobów, benzyna, pilnowanie Sama, strzelający ogień, egzorcyzmy. Rozmowy z Bobbym i traktowanie go jak ojca. Zlecenie za zleceniem, sprawa za sprawą, ciągłe, nieustanne węszenie za jakimkolwiek tropem.
Martwe ciało brata, stygnące w jego rękach. Pocałunek, poprzez który oddał duszę. Znów oddychający brat patrzący na niego z przerażeniem. Uspokajający odruch gładzenia spustu w pistolecie. Ulga po zamordowaniu pierdolonego Azazela. Więcej piekącego podniebienie strachu, ciągle chowanego pod maską wrednego skurczybyka. Gorzki smak alkoholu, który pomagał mu choć na chwilę zapomnieć. Nieśmiałe „ołjea" Sama w "Wanted Dead Or Alive".
Piekło. Piekło. Piekło.
Castiel. Powrót do żywych. Sammy, pijący krew demonów. Obrzydzenie, przerażenie, niezrozumienie. Prawie tak wielkie, jak te Castiela, gdy próbował zrozumieć ludzkie zachowania. Cały ten cyrk z aniołami, który działał mu na nerwy. Zgubienie tej właściwej ścieżki, wiele gorzkich słów, niektóre z nich raniące bardziej niż kule z pistoletu, błędne decyzje, no i wypadkowa tego wszystkiego - powrót Lucyfera.
Ponowne zaufanie, którym
obdarzył brata i przywrócenie ich życia na względnie znany tor.
Castiel, który poświęcił dla nich wszystko, bo wierzył. Odbudowywanie
zaufania, dbanie o jego nagle powiększoną rodzinę, bo przecież nie
kończyła się ona na więzach krwi. I Cas. Cas, który nadstawiał dla nich
karku niezliczoną ilość razy, stając się niemal człowiekiem. Ten
Castiel, którego zabrał na dziwki i z którym musiał uciekać z burdelu po
kilku chwilach. Ten Castiel, który miał słabość do hamburgerów i
alkoholu. Ten sam, któremu próbował wytłumaczyć, czym jest przestrzeń
osobista. No i że w pewnych sytuacjach należy kłamać, żeby poprawić
innym humor. Uczenie go, że nie trzyma się laptopa do góry nogami. Dotyk
jego wytartego już prochowca. Ciepło jego dłoni. Nie wiadomo który
hamburger znikający w jego ustach, które po chwili wyginały się w
lekkim, ale błogim uśmiechu. Jego niski, zachrypnięty i jakby lekko
przepity głos, który uspokajał Deana, odganiając jego koszmary czy
wspomnienia związane z piekłem. Zapach cynamonu i arbuzów przebijający
spod specyficznej mieszanki woni krwi, whisky i elanobawełny. Zawsze źle
zawiązany i wygnieciony, chabrowy krawat. Niemożliwe do zrozumienia
żarty po enochiańskiu oraz starania Deana, żeby się tego języka nauczyć.
Uroczy śmiech anioła – muzyka dla uszu starszego Winchestera. Cichy i
spokojny oddech Castiela, gdy leżał na klatce piersiowej Deana.
Dean uśmiechnął się
lekko, zjeżdżając na pobocze. Zatrzymał auto, po czym upewnił się czy
Sam na pewno śpi i wyszedł z Impali. Oparł się o karoserie, spoglądając w
niebo, było dziś czyste, takie, jakie lubił najbardziej. Złożył dłonie
jak do modlitwy i przyłożył usta do palców wskazujących. Modlił się do
niego. Nie żeby przyszedł, tylko, żeby wszystko było z nim w porządku.
Nie chciał, żeby przytrafiło mu się coś złego i z całego serca pragnął,
żeby każde niebezpieczeństwo ominęło go szerokim łukiem. Najzwyczajniej w
świecie pragnął dla swojego anioła wszystkiego, co najlepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz