Steve
Rogers zawsze wstawał najszybciej z całej drużyny. Nie było ku temu
żadnego większego powodu, po prostu trzymał się zasady, że im szybciej
zbierze się z łóżka tym więcej rzeczy zdąży zrobić podczas dnia. Zaraz
po obudzeniu szedł na godzinną przebieżkę. Niby wiedział, że jej nie
potrzebuje, serum utrzymywało jego organizm w idealnej kondycji, ale
jakoś tak nie potrafił zacząć dnia bez tej porannej rozgrzewki, inaczej
nie potrafił zastartować.
Gdy tylko wracał parzył
wodę w ogromnym czajniku, brał szybki prysznic i szykował dla wszystkich
kawę, mimo, że wiedział, że nim niektórzy się obudzą ta zdąży ostygnąć.
Każdy z Avengesów miał swój własny kubek, na szczęście różniły się od
siebie na tyle, że nie sposób było je pomylić. Steve nawet nie wiedział
jakim cudem zapamiętywał kto ile słodzi, kto pije kawę z mlekiem, a kto
zwykłą czarną. Grunt w tym, że gdy kończył, na blacie kuchennym stało
łącznie dziesięć parujących kubków, z czego jeden, ten z podobizną
Franka Sinatry i napisem „New York, New York", od razu lądował w jego
dłoni. Ruszył do własnego pokoju mijając po drodze Nataszę i ciągnącego
się tuż za nią okropnie zaspanego Hawkeye'a.
A potem, jeśli nie
musiał odwiedzić siedziby S.H.I.E.L.D. lub przygotować się na misję,
Steve ruszał na miasto. Przechadzając się ulicami Nowego Yorku próbował
nadrobić wszystko, co go ominęło. Szukał starych miejsc, tych, które
znał tak dobrze, ale te często już nie istniały, zastąpione przez
parkingi, ogromne wieżowce czy supermarkety. Siedemdziesiąt lat zmieniło
to miasto nie do poznania, a z drugiej strony wciąż mógł wyczuć to coś,
jakby Nowy York miał duszę, która przecież pozostawała niezmienna,
nawet po upływie czasu. Chodził do księgarni, kin, teatrów, przechadzał
się po parkach i zwiedzał muzea. Podpisywał dziesiątki dziecięcych
notesików, kart kolekcjonerskich, zdjęć z jego podobizną, dostawał
piękne rysunki złożone z kilku niestarannych kresek i pozował z
pociechami przed aparatami ich rodziców. Zapuszczał się też na
targowiska, China Town i inne szemrane miejsca, które raczej nie powinny
interesować Kapitana Ameryki. Ale interesowały Steve'a Rogersa. Znalazł
swoje stare mieszkanie i to, w którym mieszkał z Buckym, mimo, że w ich
miejscu już dawno temu postawiono StarBucksa i wysoki, szary, bardzo
brzydki biurowiec. Znalazł miejsce, w którym łowili ryby, chociaż brzeg
rzeki został wymurowany, nie było nawet śladu po drzewach, na których
robili prowizoryczne bazy z hamakami i zajadali się ciastkami od mamy
Steve'a. Znajdował dziesiątki tak drobnych rzeczy, czasem, choć bardzo
rzadko, coś pozostało, od razu zostając stałym punktem przechadzek
Steve'a - jego stara szkoła, wiekowa cukiernia, w której kupowali
cynamonowe bułeczki. Jego osobiste pomniki pamięci.
Jednak, nawet w miejscu
zabranym przez hektolitry wylanego betonu i tysiące prętów
zbrojeniowych, mógł poczuć się jak dawniej - wystarczyło tylko, że
zamknął oczy. StarBucks nagle stawał się murowaną kamienicą, na balkonie
stała jego matka, z białą chustką na głowie, spod której wypadło kilka
blond loków. Wieszała pranie, stając przy tym na palcach i śpiewając
„You Made Me Love You", trzepiąc ubrania w rytm niesłyszalnej muzyki.
Przed budynkiem stały Buicki i Overlandy z lat 20., ale było to zaledwie
kilka aut, ilość kompletnie nieporównywalna do dzisiejszej.
Szedł dalej, wstępując
do starej ciastkarni, która nie chciała ugiąć się komercjalizacji i
wszechobecnemu konsumpcjonizmowi, wciąż zachowując ten sam stary wystrój
oraz te same receptury swoich łakoci. W tym miejscu nie potrzebował
zamykać oczu, ono po prostu było małym wehikułem czasu. Wciąż mieli tu
jego ulubione prostokątne lizaki na patyku „BB Bats", a gdy poszukał
chwilę dłużej znalazł też czereśniowe Juju Coins, za które kilkuletni
Buck dałby się pochlastać.
Nie miał siły wrócić nad
rzekę, w to miejsce gdzie zwykle bawił się z młodym Barnesem i innymi
dzieciakami z jego dzielnicy. Nie potrzebował tam wracać, obraz
przyjaciela towarzyszył mu ostatnio bezustannie.
Szybko skręcił w
najbliższą przecznicę. Tego dnia cały Nowy York skąpany był w barwach
amerykańskiej flagi. Steve z uśmiechem przypominał sobie obchody 4
lipca, kiedy był jeszcze w podstawówce. Wspomniał radość ludzi, gdy w
1931 roku, miał wtedy czternaście lat, zmieniono prawo, przyznając
wszystkim wynagrodzenia za dzień wolny od pracy. Lawirował wśród
uliczek, przechodził kolejne przecznice, mijał dziesiątki ludzi,
przysłuchiwał się koncertom, przyglądał paradom i dziękował w duchu, że
dzięki kłamstwu jego przyjaciół, iż ma dziś misję, nie musiał brać w tym
wszystkim udziału. Przynajmniej nie jako Kapitan Ameryka.
Dzień Niepodległości był
dla niego kolejną falą wspomnień. Na Coney Island na Brooklynie odbywał
się konkurs jedzenia hot-dogów - Nathan's International Hot Dog Eating
Contest. Steve przypominał sobie, jak wiele lat temu kibicował Buckowi,
który niestety odpadł po niecałej minucie. Za to nakradł dla nich tyle
hot-dogów, że nie musieli martwić się o jedzenie przez następne kilka
dni. Steve był ciekawy czy wciąż mieli zakaz wstępu na teren konkursu.
Z rozmyślań wyrwał go
bardzo ładny mezzosopran, który wyśpiewywał słowa „God Bless America".
Nawet nie zauważył, kiedy zaczęło robić się późno, przypomniał sobie, że
musi niedługo wrócić do Avengers Tower. Aż za dobrze wiedział, że jego
drużyna szykuje dla niego przyjęcie niespodziankę - w końcu 4 lipca nie
był tylko Dniem Niepodległości Amerykanów. Przez zbieg okoliczności były
to też jego urodziny. To nie tak, że ich nie lubił, ale przez bycie
Kapitanem Ameryką, nie mógł ich obejść tak, jak chciał - w spokoju, w
gronie najbliższych. Nie chciał dopuścić do siebie myśli: jak za dawnych
czasów.
To byłyby już jego
czwarte urodziny, od kiedy dołączył do Avengersów. Pierwszych i drugich
nie wspominał za dobrze, właśnie z tego powodu, że musiał być żywą
atrakcją Dnia Niepodległości. Wrócił do Wieży zziajany, wkurzony i nie
wychodził z sali treningowej przez tydzień. Rok później pomogli mu się
od tego nieprzyjemnego obowiązku wymigać. Wieczorem zawołali go do
salonu, odśpiewali sto lat, złożyli życzenia, Barton upiekł nawet tort,
który był w sumie ozdobniejszą wersją szarlotki. Dostał też kilka
upominków, co wprawiło go w niemałe zakłopotanie. Był to zestaw ołówków
oraz nowy szkicownik w skórzanej oprawie, jego kartki miały metalowe
blaszki na samej górze, a okładka wewnętrzy magnes, dzięki czemu Rogers
mógł je wyjmować i wkładać nowe, a ukończone szkice wieszać na ścianie w
pokoju, którą specjalnie po to pokryli mu farbą magnetyczną. Korzystał z
prezentu do dziś. Gdy po naprawdę mile spędzonym dniu wrócił do swojego
pokoju znalazł tam jeszcze jedno zawiniątko. Była to cienka książka,
która okazała się być „Stowarzyszeniem Umarłych Poetów" - powieścią,
która poruszyła Steve'a do żywego. Nie wiedział, kto mu ją dał, nie
udało mu się też dowiedzieć tego przez ten rok. Ale trzymał książkę, tak
samo zresztą jak szkicownik, w szafce nocnej, tuż obok swojego łóżka.
Powoli skręcił w
kierunku Wieży, przeciskając się między ludźmi. Zahaczył nawet o stoisko
z szarlotką i kupił od razu trzy kawałki, bo naprawdę uwielbiał to
ciasto. Niebo zaczynało się czerwienić, a Steve'owi ciężko było się
przed sobą przyznać, że w duchu czekał na wieczorne pokazy sztucznych
ogni. Jeśli nic się nie zmieniło, to zaraz po zapadnięciu zmroku,
dokładnie o godzinie 21:20 - nie mógł uwierzyć, że wciąż pamięta tę
godzinę - z czterech barek przycumowanych na rzece Hudson, pomiędzy
Manhattanem a stanem New Jersey, w powietrze zostanie wystrzelonych
czterdzieści tysięcy różnokolorowych fajerwerków. Gdzieś w środku czuł
dziecinne podekscytowanie, oczami wyobraźni widział siebie i Bucka
biegnących wśród zebranych, krzyk przyjaciela, że „Znowu się spóźnimy,
Stevie!". Po chwili, mały Steve dostawał zadyszki, a młody Barnes bez
zająknięcia brał go na plecy i biegł dalej z nim. Stawali nad samym
brzegiem, oglądając cały pokaz z rozdziawionymi ustami. I zawsze
szeptali wtedy życzenie, bo wśród dzieciaków z Brooklynu krążyła
pogłoska, że w Dzień Niepodległości wszystko może się zdarzyć.
Po raz nie wiadomo który ugodziło go to, jak bardzo każde jego wspomnienie jest związane z Buckym.
Zostało mu jeszcze kilka
przecznic, parę zakrętów i będzie w Wieży. Zatrzymał się w parku,
gdzieś w połowie drogi do domu. Nie było tam zbyt wiele osób, większość
ludzi ruszyło pewnie nad rzekę, żeby mieć jak najlepszy widok na
fajerwerki. Steve zatrzymał się i spojrzał w ciemniejące niebo. Był już
kwadrans po dwudziestej pierwszej, więc nie musiał długo czekać, już po
kilku chwilach w powietrze zaczęto wystrzeliwać sztuczne ognie
rozświetlając nieboskłon wielokolorowymi błyskami. Znów poczuł się jak
dzieciak z przedwojennego Brooklynu. Przypomniał sobie o życzeniu,
zastanowił się chwilę i cicho je wyszeptał. Wpatrywał się w fajerwerki,
co chwila przypominając sobie, że jest dorosłym mężczyzną i nie powinien
tak po prostu sterczeć z otwartymi ustami. Nagle coś, a raczej ktoś
przesłonił mu pole widzenia. Steve potrząsnął głową, jakiś mężczyzna
stanął na ławce, idealnie naprzeciwko Rogersa, żeby lepiej widzieć pokaz
sztucznych ogni. Steve pokręcił głową, tłamsząc w sobie chęć zwrócenia
temu człowiekowi uwagi, może był oczarowany tym widokiem tak samo jak
on? Zamiast tego już chciał przesunąć się w bok, by móc dalej obserwować
fajerwerki, ale wtedy mężczyzna się odwrócił.
- Oh Captain! My
Captain! - zakrzyknął, salutując do granatowej czapki z daszkiem.
Światła fajerwerków odbijały się w jego metalowym ramieniu. Steve,
słysząc jego głos, widząc jego twarz, kompletnie zaniemówił, zupełnie
tracąc rezon. Na szczęście jego ciało wiedziało, co robić - podbiegł do
niego ściągając go z ławki i chwytając w objęcia. To on, to musiał być
on.
I to był on.
Steve stwierdził, że mimo wszystko, to będą najlepsze urodziny w jego życiu.
I, po dłuższej chwili,
gdy był już pewny, że trzyma dłoń Bucky'ego wystraczająco mocno, żeby
nigdy go już nie stracić, z uznaniem stwierdził, iż dzieciaki z jego
ukochanego Brooklynu się nie myliły.
W Dzień Niepodległości wszystko
mogło się zdarzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz