...

niedziela, 3 lipca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.5


Skrawki wspomnień 

Po raz pierwszy od dawna czuł się naprawdę wycieńczony. I głodny. Program Zimowego Żołnierza blokował nawet tak podstawowe potrzeby, jak zmęczenie, łaknienie czy pragnienie. Nie pamiętał kiedy ostatni raz było mu zimno z powodu temperatury, ale teraz... Teraz był zmarznięty. Jak na złość kilka dni temu zaczął padać śmiech, w kilka chwil mordując wszystko, co mogłoby stać się jego potencjalnym pożywieniem. Kilka razy udało mu się ustrzelić jakieś zwierzę i najeść się do syta, jednak aktualnie żołądek skręcał mu się z głodu, a Buck poważnie zastanawiał się czy jego ścianki nie skleiły się ze sobą bezpowrotnie. Wyjął z kieszeni podartą i dość starą mapę, zaznaczono na niej większość placówek HYDRY, zdążył skreślić już ponad pół tuzina. Z ataku na atak było mu coraz ciężej, bo ośrodki zaczynały się szykować, stawiać gęściej patrole, a Zimowy Żołnierz był pewny, że puszczono za nim pościg. Potrzebował na chwilę przystopować, znaleźć schronienie, nabrać sił, a także porzucić w końcu strój Zimowego Żołnierza. Był w nim zbyt rozpoznawalny. Wciąż podróżował pod osłoną lasu, ale czuł, że jeśli nie trafi na jakąś cywilizacje to długo nie pociągnie. Zatrzymał się pod jakimś drzewem, nie było tam, aż tak dużo śniegu, oparł się o pień sosny, a następnie zjechał po nim w dół siadając ciężko na ziemi. Nie umiał określić ile czasu już minęło, od kiedy rozpoczął swoją małą krucjatę, ale za to wiedział, że szybko jej nie skończy. Przymknął oczy wsłuchując się w leśną ciszę, łapiąc chwilę odpoczynku. Chciał już mieć to wszystko za sobą, ale punkty na mapie alarmowały go, że jeśli nie dokończy swojej roboty nigdy tak naprawdę nie uwolni się od kagańca HYDRY. Był już za połową, zostały mu jeszcze tylko trzy miejsca – przynajmniej w Europie. Po tej robocie miał zamiar gdzieś się zaszyć, żeby znaleźć informacje dotyczące siedzib HYDRY na pozostałych kontynentach. I odnaleźć Steve'a.
 
Chcesz już ruszać, Bucky?

Wzdrygnął się, wciąż nie przywykł do tego, że nie jest sam. Potrząsnął głową i rozejrzał się szukając wzrokiem małego Steve'a.

Po twojej lewej.

Przewrócił oczami i westchnął cicho. Te wszystkie reakcje były dla niego tak dziwne, a jednocześnie czuł, że są zupełnie naturalne, po prostu musiał je znaleźć, odkopać spod zgliszcz, które zostawiła po sobie HYDRA. Zerknął w stronę chłopaka. Siedział tuż obok niego, również oparty o drzewo, co chwila opatulał się mocniej swoim beżowym prochowcem. W dłoniach trzymał swój nieśmiertelny szkicownik i bezustannie coś w nim bazgrał. W pewnym momencie przestał, przekręcił śmiesznie głowę przyglądając się swojej pracy, a następnie wyciągnął rękę z rysunkiem przed twarz Zimowego Żołnierza.

A to pamiętasz?

Ceglany budynek z małym złożonym z kilku prętów balkonem, do którego przywiązane były sznury z praniem, ginące gdzieś poza krawędzią kartki. W drzwiach balkonowych stał wysoki chłopak, koszula z podwiniętymi rękawami, spracowane, ubrudzone dłonie, jedna z szelek jego spodni dyndała koło jego kolana, druga trzymała się jako tako na jego ramieniu. Na balkonie leżał chuderlawy chłopiec – bliźniaczo podobny do Steve'a siedzącego obok niego – z ogromnym uśmiechem i ręką w górze, pokazywał coś temu drugiemu. Na poręczy łaciaty kot wygrzewający się na słońcu. Wydawało mu się, że słyszy muzykę z radia stojącego na parapecie okiennym, ale nie potrafił przypomnieć sobie melodii.

- Miałem kota? – jego głos wciąż był zachrypnięty, nie przywykł do mowy. Blondyn spojrzał na niego z rozbawieniem.

Przygarniałeś każdą „puchatą kulkę", która tylko przybłąkała się na naszą dzielnice. Odkarmiałeś je i wypuszczałeś, ale one wracały i otaczały nasz balkon wesołą, miaukliwą gromadką. Wiesz, co to za miejsce?

- Nasze mieszkanie? To na Brooklynie – zerknął na chłopca oczekując jakiejś korekty, ale Steve tylko pokiwał głową – Zamieszkaliśmy tam po śmierci naszych rodziców.

Gdzieś pod powiekami Bucky'ego pojawił się miedziany czajnik, kłótnia o to, kto dziś sprząta, połatany, gruby, bawełniany koc, flaga Ameryki powieszona na głównej ścianie, puchaty dywan, po którym uwielbiał chodzić na bosaka, zdezelowany gramofon ze stosem winyli tuż obok, kilka ramek ze zdjęciami ich rodzin, niewygodna kanapa, z której wychodziły sprężyny, stos różnokolorowych kubków malowanych własnoręcznie przez Steve'a, jasnopomarańczowe ściany zaklejone plakatami ich idoli, wycinkami z gazet i rysunkami Steve'a, słuchanie relacji z meczów baseballu, zachód słońca widziany okna ich mieszkania. Drobne rzeczy, bardzo drobne rzeczy, które przybliżały go do Jamesa Buchanana Barnesa.

Otworzył oczy i strzelił karkiem.

- Musimy ruszać Steve. Jestem głodny jak wilk.

Chłopak pokiwał głową, po czym zamknął szkicownik. Wstali niemal jednocześnie, Buck prowadził, a Steve podążał za nim. Zimowy Żołnierz czuł się wycieńczony, pnie drzew zaczynały się rozmazywać i tylko chyba tylko cud uratował go przed wejściem w któreś z nich. Zastanawiał się, co musiała pakować w niego HYDRA, że jako ich potwór nie odczuwał głodu czy nawet zimna i czy ma to jeszcze w żyłach. Bo jeśli tak, to miał ochotę je sobie rozdrapać. W końcu oparł się o jedno z drzew, obraz nie przestawał się rozjeżdżać. Musiał wydostać się z lasu, ale bał się zejść na bardziej uczęszczaną drogę. Patrząc nie patrząc był poszukiwanym mordercą. Nagle usłyszał skrzypienie śniegu, gdzieś z tyłu. To nie mógł być Steve, chłopiec miał o wiele cichszy chód. Momentalnie się odwrócił, jedną ręką łapiąc za broń, a drugą popychając Steve'a za siebie.

Nic.

Uspokoił oddech, uważnie nasłuchując i starając się zepchać zmęczenie gdzieś w zakamarki jego organizmu. Wtedy to usłyszał. Cichy śmiech, kroki kilku osób. Jego nozdrzy dobiegł zapach dymu papierosowego, a chwilę później ujrzał Howling Commando. Na samym przedzie wysoki blondyn z gwiazdą na klatce piersiowej, tuż obok mężczyzna w niebieskim mundurze, dłonie zaciśnięte na broni, cwaniacki uśmiech. Chyba opowiadał jakiś dowcip, bo po chwili reszta drużyny parsknęła śmiechem. Wpatrywał się w żołnierzy przez dłuższą chwilę, a świadomość, że to patrzy na samego siebie, była dla niego niczym dobrze wymierzony sierpowy. Wkrótce mężczyźni zniknęli wśród drzew, Zimowemu Żołnierzowi wydawało się, że Sierżant Barnes zawiesił na nim na chwilę spojrzenie, które na ułamek sekundy straciło radosny blask, ale zaraz potem odwrócił się do blondyna, położył mu rękę na ramieniu, przypominając o założeniu hełmu.

Zimowy Żołnierz opuścił broń. Musiał mieć halucynacje z głodu i wycieńczenia. Spojrzał na Steve'a, który przyglądał mu się z zaciekawieniem. Bał się zapytać czy mały Rogers też to widział. Ledwo podjął ponowną wędrówkę.

Świat wirował, grunt osuwał się spod stóp. Bucky nie był pewny, kiedy opadł już zupełnie z sił, nie potrafiąc iść dalej. Nie pamiętał też upadku, krzyku Steve'a i osunięcia się w ciemność.

niedziela, 26 czerwca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.4



Ogień strawi wszystko 

Wokoło niego wszystko płonęło. Wsłuchał się w trzask ognia trawiącego wszystko, z czym tylko zetknęły się jego jęzory, w brzęczenie psującej się instalacji i ciche jęki ofiar. Po raz nie wiadomo który przeładował broń; Barrett M82 w jego rękach niósł śmierć od dziesiątek lat, dziś jednak to on wybierał cel. Namierzał uspokajał oddech, ryglował obracając zamek tak, aby się zamknął i strzelał. Świst kuli – muzyka dla jego uszu. Kiedy lufa, suwadło oraz zamek odskoczyły do tyłu, czekając, aż ponownie zmieni ich położenie, mignął mu kolejny cel, a on nacisnął spust. Zamontowany na lufie hamulec wylotowy zmniejszył odrzut, dzięki czemu Barrett pozostał w mniej więcej tej samej pozycji. Krzyki. Też chciał wrzeszczeć, a nawet wyć. Uspokoił oddech.
 
Ilu to już?

- Ponad czterdziestu Stevie, przecież widziałeś wszystkie strzały.

Chłopiec siedział obok niego, ogień oświetlał jego twarz, przez co wydawał się Bucky'emu jeszcze bardziej drobny. W dłoniach obracał jeden z pustych magazynków. Na jego twarzy widział cień niezadowolenia. Buck wiedział, że Steve nie pochwał tego masowego mordu, ale musiał go zawieść jeszcze ten jeden raz. Ostatni raz, obiecał sobie. W końcu jeśli nie będzie szybki, to HYDRze odrośnie nowa głowa.

Cel.
Oddech.
Strzał.
Krzyk.
Cisza.
Bucky włożył do Barretta kolejny magazynek.

To chyba ostatni.

- Też mam taką nadzieję, Stevie.

Podniósł się z ziemi zdejmując z pleców CZ Vz. 61 E Skorpion. Przełączył na półautomat i zszedł ze swojej kryjówki. Słyszał cichy tupot stóp tuż za nim.

- Zostań tu. Nie wiem czy wszystkich czysto trafiłem.

Przecież wiesz, że nie może mi się nic stać.

Barnes chciał powiedzieć coś w stylu: Wolę się nie upewniać, ale nie chciał się kłócić z chłopakiem. Szedł po magazynie kompletnie się nie kryjąc, w końcu nie miał już przed kim. Płomienie lizały ściany, ale zupełnie się nimi nie przejmował. Mijał kolejne ciała, rozglądał się czy ogień dobrze się rozprzestrzenia, musiał się upewnić, że całe to miejsce pójdzie z dymem. Nawet gdyby miał zginąć razem z nim. Budynki naokoło zaczynały się zawalać, słyszał to, ale nawet nie przyspieszał kroku. Trupy, które mijał nie poruszały się, nie dochodziły go też żadne jęki czy charkot. Czysto wykonana robota.

Dopiero gdy doszedł do drzwi magazynu jeden z żołnierzy poruszył się i spojrzał mu w oczy. Gdy tylko mężczyzna go rozpoznał na jego twarz wstąpiło przerażenie, wiedział, że nie ma szans z Zimowym Żołnierzem. Był młody, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia parę lat. Barnes słyszał, jak woła matkę, jak prosi go o litość, ale podniósł broń bez najmniejszego nawet ukłucia winy. Nad nim nikt się nie litował.

Coś jasnego mignęło z boku i nagle między nim, a żołnierzem z symbolem Hydry na piersi stanął Steve.

To tylko dzieciak, taki jak ja czy ty. To nie on cię skrzywdził.

Bucky opuścił broń i spojrzał ponad Stevem, co notabene nie było ciężkim zadaniem, przyglądając się młodemu żołnierzowi. Ustrzelił go w nogę, więc nawet gdyby pozwolił mu odejść, prawdopodobnie nie dałby rady doczołgać się w jakieś bezpieczne miejsce. Chłopak powtarzał błagania niczym litanię, co zaczynało doprowadzać go do szału.

Bucky.

- Nie ma tu nikogo dobrego Steve, jeśli ktoś dołączył do HYDRY, to jest takim samym potworem jak ja – warknął znowu unosząc broń. Tu nawet nie chodziło tylko o zemstę, nie. Chciał, żeby wiedzieli, że stworzenie Zimowego Żołnierza nie ujdzie im płazem. Chciał być ich koszmarem. Chwycił żołnierza za kurtkę i podniósł do góry, jego oczy wypełniły czysty strach. Buck wyrzucił go przez drzwi magazynu podążając za nim. Na zewnątrz płomienie rozprzestrzeniły się szybciej, otaczały ich, ogień trzaskał, a Buck miał nieodpartą chęć strzelenia żołnierzowi w tył głowy. Zamiast tego kopnął go w żebra, biodro, a na końcu w szczękę.
 
To na pewno potrzebne?

Steve stał koło niego bujając się na stopach z rękami założony z tyłu. Spojrzał na niego przewiercając go niebieskimi ślepkami czekając na odpowiedź. Bucky spojrzał na niego i powiedział cicho, ale bardzo wyraźnie.

– Niech im powie Stevie. Niech wiedzą, że po nich idę. Że spalę HYDRĘ w zarodku, że nie zostanie z nich nic, co mogłoby urosnąć w nową głowę.

Chłopiec kiwnął głową i poszedł przed siebie przechodząc nad żołnierzem. Buck pokręcił głową ruszając za Stevem, po chwili ginąc w płonącym lesie.

niedziela, 19 czerwca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.3



Bestia w ludzkiej skórze.

Obudził się w środku nocy. Panika, zły sen, wyrwany jeszcze z koszmaru krzyk materializujący się w jego ustach jako jękliwy charkot. Dłoń wystrzeliła przed siebie i uderzyła o ścianę z głuchym walnięciem, zdzierając skórę z knykci i paliczków. Czuł, że każdy jego mięsień jest naładowany adrenaliną, spięty, a on sam gotowy do ucieczki lub obrony. Ból krótkimi wrzaskami falował tysiącem igieł każąc mu biec, a jednocześnie przykuwając do materaca. I ponownie wśród ciemności wydawało mu się, że słyszy syk węża, że zatapia się w nim karmazyn wielu par oczu. Martwi łapali go za nogi, ściągali z łóżka, przeklinali, próbowali udusić, a hydra śmiała się, posykując i kąsając go po twarzy.

Morderca.
Rzeźnik.
Pięść HYDRY.
Bestia w ludzkim ciele.
Kat.

Noc była czernią i czerwienią bólu o ludzkich kształtach. Zimno. Otaczał go przeraźliwy chłód, a niewyobrażalny wręcz ból rozrywał jego klatkę piersiową.

Oprawca.
Potwór.
Sadysta.
Zabójca.
Zwyrodnialec.
Bucky?

Mężczyzna zerwał się do siadu rozglądając się naokoło. Spał w opuszczonym magazynie, według jego obliczeń gdzieś na granicy Rumunii i Bułgarii. Wydawało mu się, że usłyszał znajomy głos, ale to było tylko złudzenie. Nasłuchiwał jeszcze przez ponad kwadrans, zwalniając swój oddech, ciągle trzymając w dłoni nóż. Ostrze było czarne, żeby nikt nie zauważył w ciemności jego błysku. W końcu odetchnął cicho i przymknął oczy próbując złapać choć odrobinę snu, żeby móc ruszyć w dalszą drogę.

Martwe dłonie zacisnęły się na jego szyi, dziesiątki głosów szeptało, wyło i płakało. Był to nieustający szum, który bezustannie towarzyszył Zimowemu Żołnierzowi. Jakaś kobieta rozdrapywała jego twarz, inna wydłubywała mu oczy, a mężczyzna, ledwo pełznąc po ziemi, zostawiając za sobą resztki jelit, starał się złamać mu nogę. Otaczały go ciemne ciała i każde z nich pragnęło go zabić.

Bucky!

Tuż obok zamigotało coś jasnego. Mężczyzna poderwał się celując w to coś ostrzem. Postać wydawała się emanować własnym światłem, nie zatrzymała się, nawet nie zwolniła. Zimowy Żołnierz przyjrzał mu się uważniej.

Był to chłopiec, miał na sobie białą koszulę, beżowe, zaprasowane na kant spodnie na szelkach. Na drobnych ramionach spoczywał przyduży piaskowy prochowiec, spod jego płacht wystawał nieumiejętnie zawiązany krawat w paskudnych kolorach. 

Zimowy Żołnierz słyszał stukot jego skórzanych butów, uspokoił tętno i przygotował się do ataku. Gdy chłopiec podszedł bliżej wydał się mu starszy niż wskazywała jego postura. Blond włosy z idealnym przedziałkiem zaczesał na lewo, a gdy znalazł się tylko kilka metrów od Zimowego Żołnierza zatrzymał się. Zmierzył go spojrzeniem bystrych, niebieskich oczu i powiedział.

Wolałem cię w zwykłym mundurze, Buck.

Mężczyzna skrzywił się, nie rozumiejąc kompletnie ostatniego słowa. Spuścił głowę czując, jak ból próbuje rozerwać mu czaszkę. Tak jakby coś bardzo, ale to bardzo chciała z niej wyjść. Gdy spojrzał na chłopca z powrotem, już go tam nie było.

Nie wiedział czemu, ale zalała go fala przeraźliwego smutku, która nagle wyparła wszystko inne. Smutek - emocja. Program Zimowego Żołnierza zaczynał wariować.

Powinien znać tego chłopca. Czuł to, wiedział, był po prostu pewien. Jednak jego imię było zamazane, nie potrafił skojarzyć twarzy. Coś wewnątrz podpowiadało mu, że to trochę jak zapominanie swojej ulubionej piosenki. Nie możesz w to kompletnie uwierzyć. Przecież ciągle ją nuciłeś, w kółko i w kółko, co chwila wypowiadając pojedyncze słowa, a czasem cały tekst. To było tak proste. I te słowa i ta melodia, tak bardzo słodkie. Tylko, że nie potrafisz ich sobie przypomnieć. I starasz się po prostu żyć dalej. Pusty.

Nie jesteś pusty, Bucky.

Tym razem stał tuż obok. Zimowy Żołnierz nie wiedział, jak mógł dać się tak podejść. Już chciał się zamachnąć, rozbić malcowi głowę, ale chłopiec położył mu dłoń na metalowym ramieniu i uśmiechnął się smutno.

Powinienem cię obronić.

Stał kompletnie zszokowany, nie wiedząc co się dzieje. Jego program nie zakładał takiej sytuacji, załączył tylko głośny alarm, ale nie podał żadnej instrukcji. Chłopiec, ledwo sięgając, złapał go za policzki patrząc w oczy.

Nazywasz się James Buchanan Barnes, a ja to Steve Rogers. Jesteś moim przyjacielem.

Błąd - Zimowy Żołnierz nie znał słowa przyjaciel. Nie potrafił go wpasować w kod, był zdezorientowany.

Chłopiec, który mówił o sobie, że jest Stevem Rogersem, puścił go i ruszył w kierunku regałów wypełniających magazyn. Zebrał z jednego z nich coś drobnego wzbijając przy tym tuman kurzu. Wrócił do niego otrzepując się z pyłu i okropnie kaszląc, a Zimowy Żołnierz słysząc ten dźwięk nie potrafi pozbyć się wrażenia, że słyszał to tysiąc razy. Ledwo też zostaje na miejscu, choć jego nogi rwą się do biegu. Do pomocy temu chłopcu. Współczucie.

W tym momencie program Zimowego Żołnierza po prostu się zawiesił.

Zostanę z tobą dobrze? Aż nie znajdziesz… Większego mnie.

Steve siadł przy ścianie, otulając się mocniej prochowcem, odkaszlnął kilka razy i poklepał miejsce obok siebie. 

Buck? 

Ciepło w sercu. Serce? To Zimowy Żołnierz ma coś takiego? Kwestionowanie. Gdzieś w środku Pięści HYDRY obudziła się złość, że stoi, jak idiota, niczym jakaś kukła. Emocja. Wydawało mu się, że coś w jego głowie po prostu się odblokowało.

- Stevie? 

Chłopak uśmiechnął się do niego ciepło i wyjął z jego dłoni nóż odkładając go do pochwy.

Tak, to ja, Bucky. Zaraz spróbujemy przypomnieć sobie więcej, dobrze?

Włożył w palce Zimowego Żołnierza strzęp kartki i długopis. 

***

Nazywam się James Buchanan Barnes.
Jestem Zimnowym Żołnierzem.
Urodziłem się w 1917 roku. Chyba w marcu.
Nie pamiętam prawie niczego.
Steve...
On nazywał mnie Bucky.
Nie.
To ja siebie tak nazwałem.
Nie chciałem, żeby mówili na mnie Jimmy.