Bestia w ludzkiej skórze.
Obudził się w środku nocy. Panika, zły sen, wyrwany jeszcze z koszmaru krzyk
materializujący się w jego ustach jako jękliwy charkot. Dłoń wystrzeliła przed
siebie i uderzyła o ścianę z głuchym walnięciem, zdzierając skórę z knykci i
paliczków. Czuł, że każdy jego mięsień jest naładowany adrenaliną, spięty, a on
sam gotowy do ucieczki lub obrony. Ból krótkimi wrzaskami falował tysiącem
igieł każąc mu biec, a jednocześnie przykuwając do materaca. I ponownie wśród
ciemności wydawało mu się, że słyszy syk węża, że zatapia się w nim karmazyn wielu
par oczu. Martwi łapali go za nogi, ściągali z łóżka, przeklinali, próbowali
udusić, a hydra śmiała się, posykując i kąsając go po twarzy.
Morderca.
Rzeźnik.
Pięść HYDRY.
Bestia w ludzkim ciele.
Kat.
Noc była czernią
i czerwienią bólu o ludzkich kształtach. Zimno. Otaczał go przeraźliwy chłód, a
niewyobrażalny wręcz ból rozrywał jego klatkę piersiową.
Oprawca.
Potwór.
Sadysta.
Zabójca.
Zwyrodnialec.
Bucky?
Mężczyzna zerwał
się do siadu rozglądając się naokoło. Spał w opuszczonym magazynie, według jego
obliczeń gdzieś na granicy Rumunii i Bułgarii. Wydawało mu się, że usłyszał
znajomy głos, ale to było tylko złudzenie. Nasłuchiwał jeszcze przez ponad
kwadrans, zwalniając swój oddech, ciągle trzymając w dłoni nóż. Ostrze było
czarne, żeby nikt nie zauważył w ciemności jego błysku. W końcu odetchnął cicho
i przymknął oczy próbując złapać choć odrobinę snu, żeby móc ruszyć w dalszą
drogę.
Martwe dłonie
zacisnęły się na jego szyi, dziesiątki głosów szeptało, wyło i płakało. Był to
nieustający szum, który bezustannie towarzyszył Zimowemu Żołnierzowi. Jakaś
kobieta rozdrapywała jego twarz, inna wydłubywała mu oczy, a mężczyzna, ledwo
pełznąc po ziemi, zostawiając za sobą resztki jelit, starał się złamać mu nogę.
Otaczały go ciemne ciała i każde z nich pragnęło go zabić.
Bucky!
Tuż obok
zamigotało coś jasnego. Mężczyzna poderwał się celując w to coś ostrzem. Postać
wydawała się emanować własnym światłem, nie zatrzymała się, nawet nie zwolniła.
Zimowy Żołnierz przyjrzał mu się uważniej.
Był to chłopiec,
miał na sobie białą koszulę, beżowe, zaprasowane na kant spodnie na szelkach.
Na drobnych ramionach spoczywał przyduży piaskowy prochowiec, spod jego płacht
wystawał nieumiejętnie zawiązany krawat w paskudnych kolorach.
Zimowy Żołnierz
słyszał stukot jego skórzanych butów, uspokoił tętno i przygotował się do
ataku. Gdy chłopiec podszedł bliżej wydał się mu
starszy niż wskazywała jego postura. Blond włosy z idealnym przedziałkiem
zaczesał na lewo, a gdy znalazł się tylko kilka metrów od Zimowego Żołnierza
zatrzymał się. Zmierzył go spojrzeniem bystrych, niebieskich oczu i powiedział.
Wolałem cię w zwykłym mundurze, Buck.
Mężczyzna
skrzywił się, nie rozumiejąc kompletnie ostatniego słowa. Spuścił głowę czując,
jak ból próbuje rozerwać mu czaszkę. Tak jakby coś bardzo, ale to bardzo
chciała z niej wyjść. Gdy spojrzał na chłopca z powrotem, już go tam nie było.
Nie wiedział
czemu, ale zalała go fala przeraźliwego smutku, która nagle wyparła wszystko
inne. Smutek - emocja. Program Zimowego Żołnierza zaczynał wariować.
Powinien znać
tego chłopca. Czuł to, wiedział, był po prostu pewien. Jednak jego imię było
zamazane, nie potrafił skojarzyć twarzy. Coś wewnątrz podpowiadało mu, że to
trochę jak zapominanie swojej ulubionej piosenki. Nie możesz w to kompletnie
uwierzyć. Przecież ciągle ją nuciłeś, w kółko i w kółko, co chwila wypowiadając
pojedyncze słowa, a czasem cały tekst. To było tak proste. I te słowa i ta
melodia, tak bardzo słodkie. Tylko, że nie potrafisz ich sobie przypomnieć. I
starasz się po prostu żyć dalej. Pusty.
Nie jesteś pusty, Bucky.
Tym razem stał
tuż obok. Zimowy Żołnierz nie wiedział, jak mógł dać się tak podejść. Już
chciał się zamachnąć, rozbić malcowi głowę, ale chłopiec położył mu dłoń na
metalowym ramieniu i uśmiechnął się smutno.
Powinienem cię obronić.
Stał kompletnie
zszokowany, nie wiedząc co się dzieje. Jego program nie zakładał takiej
sytuacji, załączył tylko głośny alarm, ale nie podał żadnej instrukcji.
Chłopiec, ledwo sięgając, złapał go za policzki patrząc w oczy.
Nazywasz się James Buchanan Barnes, a ja to Steve
Rogers. Jesteś moim przyjacielem.
Błąd - Zimowy
Żołnierz nie znał słowa przyjaciel. Nie potrafił go wpasować w kod, był
zdezorientowany.
Chłopiec, który
mówił o sobie, że jest Stevem Rogersem, puścił go i ruszył w kierunku regałów
wypełniających magazyn. Zebrał z jednego z nich coś drobnego wzbijając przy tym
tuman kurzu. Wrócił do niego otrzepując się z pyłu i okropnie kaszląc, a Zimowy
Żołnierz słysząc ten dźwięk nie potrafi pozbyć się wrażenia, że słyszał to
tysiąc razy. Ledwo też zostaje na miejscu, choć jego nogi rwą się do biegu. Do
pomocy temu chłopcu. Współczucie.
W tym momencie
program Zimowego Żołnierza po prostu się zawiesił.
Zostanę z tobą dobrze? Aż nie znajdziesz…
Większego mnie.
Steve siadł przy
ścianie, otulając się mocniej prochowcem, odkaszlnął kilka razy i poklepał
miejsce obok siebie.
Buck?
Ciepło w sercu.
Serce? To Zimowy Żołnierz ma coś takiego? Kwestionowanie. Gdzieś w środku
Pięści HYDRY obudziła się złość, że stoi, jak idiota, niczym jakaś kukła.
Emocja. Wydawało mu się, że coś w jego głowie po prostu się odblokowało.
- Stevie?
Chłopak
uśmiechnął się do niego ciepło i wyjął z jego dłoni nóż odkładając go do
pochwy.
Tak, to ja, Bucky. Zaraz spróbujemy przypomnieć
sobie więcej, dobrze?
Włożył w palce
Zimowego Żołnierza strzęp kartki i długopis.
***
Nazywam się James Buchanan Barnes.
Jestem Zimnowym Żołnierzem.
Urodziłem się w 1917 roku. Chyba w marcu.
Nie pamiętam prawie niczego.
Steve...
On nazywał mnie Bucky.
Nie.
To ja siebie tak nazwałem.
Nie chciałem, żeby mówili na mnie Jimmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz