Hux
był z Maratelle na zakupach. Przemieszczał się za nią wolnym krokiem,
popychając wózek. Nie, żeby zakupy były jego ulubionym zajęciem, ale wszystko
było lepsze niż siedzenie z ojcem w domu, zwłaszcza, że niebieski nie zmył się
jeszcze z jego włosów. Armitage uznał, że już go to nie obchodzi i że pewnie
rudy kolor wróci kiedyś w pełni. Przyglądał się właśnie owocom w puszkach, gdy
zadzwonił jego telefon.
Połączenie
przychodzące: Kylo
Odebrał od razu.
- Armitage? - usłyszał
słaby głos.
- Hej, co jest?
- Obiecasz, że się nie
wkurwisz?
- Nie mogę obiecać, ale
spróbuje.
Ciężkie westchnienie w
słuchawce.
- Jakby ci to… - Kylo
urwał na dłuższą chwilę. - No jestem w szpitalu.
- Co?! - krzyknął do
słuchawki.
Maratelle obróciła się w
jego stronę, z resztą tak jak dwójka innych ludzi w alejce.
- Co ty zrobiłeś?!
- Amm… wyskoczyłem z
auta?
- Kurwa co?!
- Armitage! - To była Maratelle,
upominając go za język.
Hux niezbyt się przejął,
ale zniżył głos.
- Dlaczego? Z jakiego
auta? Połamałeś się?
- Nie, nie, uspokój się w
końcu. Mam trochę siniaków i szwów, żadnego złamania. I ja… Z auta ojca.
Wkurwiłem się i wyszedłem.
- Jak mam być spokojny,
kiedy mówisz mi, że wyskoczyłeś z pierdolonego auta?! - rzucił, po czym wziął
głęboki wdech, próbując się opanować. - Okej, dobra, przyjadę do ciebie, ale to
zajmie chwilkę. Czyli mówisz, że nie jesteś w kawałkach?
- Nie, ale… - Ponownie
urwał. - Trochę mnie pocięło, wiesz żwir, te sprawy.
Hux westchnął. Nawet nie
chciał sobie wyobrażać, jak Kylo teraz wygląda.
- Kylo, ty idioto -
powiedział łagodnie.
Długa chwila ciszy w
słuchawce.
- Po prostu chciałbym
żebyś tutaj był - głos Rena był tak cichy, że Hux ledwo go usłyszał.
Hux był pewien, że gdyby
nie to, że trzymał wózek, to ugięły by się pod nim kolana.
- Będę. Najszybciej jak
mogę - powiedział.
Przełknął ślinę. Będzie
musiał powiedzieć o tym Maratelle, nie zupełnie mu się to uśmiechało.
- Tylko nigdzie nie idź -
dodał po chwili i rozłączył się.
***
Kylo
pokręcił głową, po czym zaklął z bólu. No niby gdzie miał pójść? Był w końcu
przykuty do łóżka szpitalnego.
Spróbował ułożyć się
wygodniej na poduszkach, ale już samo oddychanie wiązało się z falami kłującego
i rozrywającego bólu, a co dopiero poprawianie się. W końcu odpuścił kompletnie
zrezygnowany.
Jak
na razie był sam w sali szpitalnej, dwa pozostałe łóżka były puste, co było w
sumie nie małym luksusem. Rozejrzał się na tyle, na ile pozwalała mu aktualna
pozycja. Pomarańczowe do połowy, a potem bielone ściany, irytujący zapach
morfiny i detergentów, sztywna pościel pod dłonią, sieć kabelków oplatających
jego lewą rękę. Antybiotyki, środki uspokajające, przeciwbólowe, worek z krwią,
najwyraźniej zbyt dużo jej stracił, a także zwyczajne sole fizjologiczne.
Spojrzał w bok i parsknął śmiechem widząc kraty w oknach. To było głupie, bo od
razu rozbolała go twarz i szyja.
Gdy
wyskoczył, miał plan, żeby podeprzeć się ramieniem, było w końcu zabezpieczone
grubą skórą ramoneski, ale manewr delikatnie mówiąc mu się nie udał. Ucierpiało
nie tylko ramię, ale też prawa część twarzy, szyja i klatka piersiowa. Chirurg
powiedział mu, że jakiś tam kamień minął aortę o milimetr. Włos w prawo i już
by nie żył, kilka w lewo i obyłoby się bez szramy na pół twarzy. Uniósł prawą
rękę, cała w bandażach, to dlatego wkuwali się w lewą, na tej zwyczajnie nie
było miejsca.
Miał
podejrzenie wstrząsu mózgu, co potwierdzał okropny ból głowy i zaburzenia
pamięci, nie wiedział ani ile już tutaj jest, ani nie potrafił sobie niczego
logicznie poukładać, każda próba nasilała wyłącznie nudności.
Irytowało
go to, że został wsadzony na oddział dziecięcy, za kilka miesięcy będzie
dorosły, a będzie się użerał z dzieciakami. Nie pozwolili mu się też zobaczyć,
do cholery chyba miał prawo wiedzieć, co odpierdolił? Był co prawda zbyt słaby,
żeby doczołgać się do lustra, które wisiało nad umywalką na drugim końcu sali,
ale zdążył obejrzeć się w przedniej kamerce telefonu i wiedział, że wygląda
okropnie.
Usłyszał
jak drzwi się otwierają, spiął się, przecież zakazał wchodzić do niego ojcu,
ale w sali pojawił się ktoś inny. Znajoma twarz sprawiła, że mimo bólu lekko
się uśmiechnął.
- Hej Kylo - rzucił Oris.
- Twoja kolej na bandaże? Nieźle cię poturbowało.
Oris, ten sam ratownik,
który przyjechał po Armitage’a na wycieczce, stał teraz przy łóżku Kylo. Jakie
były na to szanse? Zaciągnął krzesło spod okna i usiadł, żeby być z nim na
jednej linii wzroku.
- Bywało gorzej - mruknął
Kylo, choć sam nie za bardzo pamiętał kiedy.
Oris zrobił minę, która
mogła wyrażać zarówno podziw, jak i współczucie.
- Podobno wyskoczyłeś z
auta? - upewnił się. - Nie najlepszy pomysł, masz szczęście, że bez złamań. To
twój ojciec siedzi na korytarzu?
- Pewnie tak - mruknął
Kylo wbijając wzrok w sufit.
Ojciec naprawdę tam był?
- Wygląda na wkurzonego.
Podobno kazałeś go do siebie nie wpuszczać. Pielęgniarki mają z tobą rozrywkę,
tak słyszałem - uśmiechnął się.
Kylo nie nazwałby
rozrywką tych kilku uspokajających zastrzyków. Może Oris miał inne podejście do
kwestii zabawy.
- Nie lubię szpitali.
I cholernie bał się
zastrzyków, ale o tym w życiu nikomu nie powie.
- Nie znam nikogo, kto by
lubił - powiedział. - Dlatego jeżdżę karetką. Mówili ci już ile zostaniesz? Ketonal to będzie twój przyjaciel przez najbliższe dni - dodał, przyglądając
się twarzy Rena.
Tu i ówdzie widział
zaschniętą krew, szczególnie posklejane nią były włosy Rena. Przez śnieżnobiałe
bandaże w kilku miejscach przebijała już czerwień, a także ciemny fiolet
sińców. Nie wyglądało to przyjemnie, chociaż dla Orisa taki widok nie był
rzadkością.
- Mają mi zrobić testy
psychologiczne - burknął, bo nie był z tego szczególnie zadowolony. - Nie
jestem samobójcą, jak wszyscy tutaj uważają. Wiesz może jak to wygląda?
- Myślę, że jakbyś był,
to wybrałbyś bardziej obiecującą metodę - uśmiechnął się gorzko. - Szczerze to nie
wiem, ktoś przyjdzie z tobą rozmawiać, wykonać jakieś zadania, raczej nic
inwazyjnego - zastanowił się głośno. Po chwili dodał: - Mogę zapytać,
czemu wyskoczyłeś? Znaczy, jak nie chcesz, to nie mów, wiadomo.
Ren wbił w niego wzrok.
Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego Oris w ogóle tu przyszedł, skąd się tu
wziął, może to on go wiózł? Był nieprzytomny, więc nie miał pojęcia. Miał plan wszystko
przemilczeć, ale nagle dotarło do niego, że prawdopodobnie skończył zmianę i
przyszedł sprawdzić co z nim. Niewiarygodny był ten człowiek.
- Pokłóciłem się z ojcem,
auto nie jest zbyt dobrym miejscem do rozmowy, w której nie czujesz się jak
osaczone zwierzę.
Jeny, musi mówić
krótszymi zdaniami, bo zemdleje z bólu. Oris pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Co tu robisz? - zapytał
cicho Kylo, rozejrzał się po pokoju, na półce stała butelka z wodą, ale nie
sięgał.
Na usta Orisa wypłynął
szeroki uśmiech.
- Już myślałem, że nie
zapytasz - zaczął i oparł się wygodnie o krzesło. - Przewoziłem pacjenta od nas
tutaj i czekam na ratowniczym, a przy recepcji dwie pielęgniarki mówią głośno o
dzieciaku, który wyskoczył z auta. Nie przejąłem się, dopóki nie usłyszałem „Kylo”
i myślę sobie, że to niemożliwe - mówił, gestykulując żywo. W między czasie
sięgnął po butelkę wody, odkręcił i podał Kylo. Ren uśmiechnął się z
wdzięcznością, ale znów zapiekło jak cholera. - Więc zagadnąłem je i zapytałem,
czy można do ciebie podejść. Wzruszyły ramionami, więc jestem, chociaż się
zdziwiłem, że na drzwiach napisali “Ben Solo”. Świat jest mały, co? - westchnął
i skrzyżował ręce przed sobą. - Ale szczerze to wolę Kylo, więc zostańmy przy
tym.
- Dzięki. - Renowi nie
umknął uśmieszek Tvana, naprawdę musiała bawić go cała ta sytuacja. Zebrał się
w sobie, bo musiał znowu powiedzieć coś dłuższego. - Czy mógłbyś powiedzieć
ojcu, żeby poszedł do domu się przespać? I niech nie dzwoni do mamy, nie chcę
jej martwić, dopóki nie będę czegoś wiedzieć.
Oris był zaskoczony tą
prośbą, ale zgodził się. Niemal w tej samej chwili zadzwonił mu pager. Zerknął
na ekran.
- Muszę się zwijać, bo
mój kolega odjedzie beze mnie - powiedział.
Wstał, ale nie odłożył
krzesła na miejsce. Wyprostował się i rozejrzał po pomieszczeniu, aż spotkał
wzrok Kylo.
- Trzymaj się, młody. Mam
nadzieję, że szybko się wygoisz. No i do zobaczenia, jak to mówią: niech moc
będzie z tobą czy coś, choć nie do końca wiem, co to znaczy. I mam nadzieję, że
zobaczymy się w trochę lepszych okolicznościach - zaśmiał się.
Ren uśmiechnął się, bo on
doskonale wiedział.
- Uważaj na siebie -
rzucił.
Ratownik kiwnął głową z
uśmiechem. Chwytał już za klamkę, gdy coś mu się przypomniało.
- A w ogóle to jak ten
twój rudy kolega? Chodzi już?
- Tak, aktualnie jest
bardziej niebieski niż rudy, ale poza tym wszystko z nim w porządku.
- Okej? - zaśmiał się
zdziwiony, ale pokręcił głową i nie wnikał głębiej. - No to idę, pozdrów go.
Oris zamknął za sobą
drzwi. Na korytarzu spotkał go wzrok ojca Kylo. Był zdenerwowany, zmartwiony,
może nawet przerażony. Ale troska o niego nie była w jego obowiązku, więc tylko
przekazał mu słowa syna i skierował się do wyjścia. Wtedy też Solo zerwał się z
siedzenia i chwycił go za ramię. Oris spoważniał i wyprostował się.
- Ale wszystko z nim
będzie dobrze? - zapytał mężczyzna.
- Wyliże się -
odpowiedział Oris. - Przepraszam, spieszę się.
Solo przeprosił i
pozwolił mu iść.
Na korytarzu urazówki
wbiegł w niego niebieskowłosy chłopak. Oris już miał go ochrzanić, ale gdy ten
zaczął go szybko przepraszać, ratownik rozpoznał w nim Huxa. Uśmiechnął się do
siebie i gdy Hux go wyminął, rozglądając się na wszystkie strony, krzyknął za
nim:
- Ej rudy! Sala numer
piętnaście!
Hux odwrócił się do
niego, mało zadowolony z przezwiska. Oris palcem pokazał mu, że ma iść w prawo.
Chłopak pokiwał głową w podziękowaniu i zniknął za zakrętem.
- No faktycznie trochę
niebieski - powiedział do siebie i pokręcił głową z uśmiechem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz