Zalecany soundtrack: Hero - Skillet
Krew, krzyk, śmierć.
Steve zakrztusił się pyłem, który unosił się w powietrzu. Przestrzeń
naokoło była przesłonięta dymem, oświecona brunatnymi promieniami
słońca, przechodzącego przez tumany kurzu, choć równie dobrze mógł to
być też ogień. Ten sam, który trawił teraz pole walki oraz ciała ich
sprzymierzeńców i wrogów. Kapitan nie miał pojęcia ile już trwał
konflikt. Tydzień? Miesiąc? Lata? Nogi załamały się pod nim i runął na
gruz. Jeden z kamieni przebił mu policzek, ale nie miał siły się
podnieść i zetrzeć krwi. A co dopiero wstać i ruszyć przed siebie. W
końcu, po ciężkim do określenia czasie, podniósł się i oparł o coś, co
kiedyś było fundamentem jakiegoś budynku. Mogła to być nawet Stark
Tower, jak również zwykły blok mieszkalny. Kapitan nie miał pojęcia,
kiedy to przestało się dla niego liczyć. Pociągnął tylu ludzi za sobą.
Chciał dobrze, dla nich wszystkich, a nie tylko dla siebie. Przecież tu
nie chodziło wyłącznie o Buckiego, a o dekret.
Akt Rejestracyjny,
przyczyna ich konfliktu. Przeklęta ustawa, która miała nakazać osobom
posiadającym nadludzkie zdolności rejestrację, która wiązała się nie
tylko z ujawnieniem swoich danych osobowych, ale także z przejściem pod
rozkazy urzędników państwowych. Wcieleni do Federalnych, staliby się
niewolnikami, superagentami rządu. Brak Wolności. To dla niego, jak brak powietrza, bo był w końcu Kapitanem Ameryką. Kim by był bez Wolności?
Kim będzie po tej
wojnie? Nie chciał nawet wiedzieć, miał zbyt wiele krwi na rękach. Czuł,
że nie zapomni żadnego z pustych spojrzeń, ciał tracących stabilność i
ciężko upadających na ziemię, tak, jakby byli wypełnieni powietrzem,
które ktoś nagle spuścił. Tym kimś bywał czasem i on. Nie zapomni o
wygrzebywanych spod gruzu fragmentach kończyn, resztek szkieletów.
Wrzasków bliskich, nieważne po czyjej stronie barykady stanęli, za czy
przeciw dekretowi. Za czy przeciw? Co to tak naprawdę znaczyło?
Sprawiedliwość kontra Wolność? Prawo wobec indywidualizmu?
Iron Man czy Kapitan Ameryka? Przyjaciele a przekonania? Nie wiedział,
bo, mimo wszystko, śmierć pozostawała śmiercią.
Steve ukrył twarz w
dłoniach, mrucząc przy tym, niczym mantrę, imiona poległych,
przeplatając je przeprosinami dla ich bliskich. W oddali słyszał
wystrzały, krzyki, wybuchy, gdzieś trzaskał ogień. Niby wojna, to wojna i
nie powinna się niczym różnić, a mimo to serce Kapitana było rozrywane
na drobne kawałki. Bo nie walczył z nieznanymi ludźmi, wtedy łatwo było
przykleić im nalepkę nazisty, mordercy, byli w szufladce, do której
została przyczepiona metka „można zabijać". Bez skrupułów, bez wyrzutów,
bez zastanowienia. Teraz miał przed sobą przyjaciół. To była wojna
domowa, najgorszy ze wszystkich możliwych konfliktów.
Przepraszam Natasho, obiecałem ci to, a nie zdołałem uchronić Clinta.
Wybacz Colosusie, Shadowcat była zbyt dobra, zbyt delikatna na front.
Drogi Black Panter, wiedz, że nigdy nie widziałem tak cudownej wojowniczki, jak Storm.
Moje kondolencje Logan, wiem, że X-23 była dla ciebie niczym córka.
I ciebie też Wade, powinienem tam być, Punisher nie zdążył uratować Petera.
Wybacz Colosusie, Shadowcat była zbyt dobra, zbyt delikatna na front.
Drogi Black Panter, wiedz, że nigdy nie widziałem tak cudownej wojowniczki, jak Storm.
Moje kondolencje Logan, wiem, że X-23 była dla ciebie niczym córka.
I ciebie też Wade, powinienem tam być, Punisher nie zdążył uratować Petera.
Słowa brzmiały pusto,
beznadziejnie. Dźwignął się z ziemi zanosząc się kaszlem. Nie był
bohaterem, na pewno nie zasługiwał na miano Kapitana Ameryki. Miał na
imię Steve. Steven Grant Rogers, tak się nazywał. Nic więcej, nic mniej.
Ruszył przed siebie, w kierunku odgłosów pola bitwy. Nogi odmawiały mu
posłuszeństwa, obraz rozmazywał się, a on słabł z każdym krokiem. Walki
nie ustawały, szala zwycięstwa nie chciała przechylić się widocznie na
żadną ze stron konfliktu. W pyle wydawało mu się, że widzi błysk pazurów
Wolverina, rude loki Nataszy, ale to wszystko mogło być halucynacją,
ułudą. Był zbyt wycieńczony, żeby móc poświadczyć za swoje zmysły, był
cieniem samego siebie.
- Rogers?
A jednak coś nie było
mirażem, w końcu ten głos poznałby wszędzie. Gdy go widzi nie jest w
stanie powstrzymać uśmiechu, rozkłada ręce, tak, jakby chciał się
przywitać, a po chwili obrywa z pięści w twarz. Sam nie chce się do tego
przyznać, ale chciałby, żeby ten cios go wyłączył. Na jakiś czas. Albo
na zawsze, bo Steve już dawno temu stracił poczucie czasu. I wie, że
musi mu oddać, przywalić, posłać go na ziemię, tak jak przez ostatni
tydzień (miesiąc? rok?). I robi to, bo jest cholernym Kapitanem Ameryką.
Ten przed nim to nie Tony, nie jego przyjaciel, nie ten gość, z którym
pił codziennie rano kawę, trenował do upadłego, rozmawiał godzinami. Nie
ten, u którego przesiadywał w warsztacie, czasem po prostu mu się
przyglądając, czasem leżąc i szkicując lub po prostu śpiąc. To nie ten
Tony, który z anielską cierpliwością tłumaczył mu działanie telefonu,
internetu, mikrofalówki. To tylko Stark. Iron Man. Wróg. To wszystko
robił Steve i Tony. Teraz byli zupełnie innymi osobami. Rogers
potrząsnął głową. Kogo próbował oszukać? To ten sam człowiek, jego
przyjaciel. Spuścił gardę, przyjmując cios na twarz. Tony zamarł
wpatrując się w niego ze zdziwieniem, otworzył maskę, a Steve wreszcie
zobaczył (po tygodniu? miesiącu? latach?) jego twarz, a nie metalową
puszkę. Rogers leżał na ziemi, miał złamany nos, po chwili obracania
językiem w ustach pełnych krwi, wypluł ząb.
- Hej, czemu się nie uśmiechniesz? Przecież mówiłeś, że chcesz to zrobić.
Stark sztywnieje, szok
otwiera mu usta. Steve wiedział, że nie wyglądał już jak Kapitan
Ameryka. Był styrany, ranny, jego strój dawno przestał być niebieski,
przez kurz i krew. Człowiek. Rogers podniósł głos, wiedział co musi
zrobić. Wiedział też jakie będzie to miało konsekwencje, ale nie
żałował. Niczego, już nigdy nie będzie żałował.
- Koniec z bezsensowną śmiercią. Skończcie walczyć!
Wokół nich zaczęli
zbierać się ludzie. Przerywali walki, podchodzili bliżej, słuchali,
jakby z niedowierzaniem. Ich twarze wyrażały tysiące emocji: strach,
złość, nienawiść, nadzieję, ból.
Rogers bierze je wszystkie na siebie, z uśmiechem odkrywając, że to także jego cecha, nie tylko Kapitana Ameryki.
- Oddam się w ręce Federalnych, pod warunkiem, że ułaskawią tych, którzy poszli za mną.
Ktoś zaczął krzyczeć, to
chyba Bucky, ktoś rzucił w niego wiązanką przekleństw, ale Steve
widział tylko Tony'ego, wszystko naokoło było rozmazane.
Podszedł do niego z
uśmiechem, wyciągnął dłoń, dzieliły ich metry odległości i mile
poglądów. Kapitan Ameryka w nim krzyczał, nie zgadzał się, nie rozumiał,
ale Steve Rogers po raz pierwszy w życiu całkowicie go zignorował. Jego
usta ułożyły się w bezdźwięczne „przepraszam", a Tony pokiwał głową.
Nie ma już Iron Mana i
Kapitana Ameryki. Jest tylko ból i wybaczenie, które sprawia, że szedł
szybciej. To już tak niedaleko, już zaraz wszystko się skończy. Steve
nie rozumie dlaczego nagle nie może iść dalej, dlaczego obraz mgli się
jeszcze bardziej, dlaczego nawet sylwetka Tony'ego, do tej pory tak
bardzo wyraźna zaczyna się zacierać. Nie wie też dlaczego nagle upada na
ziemie, a jego ręce i nogi stają dziwnie sztywne i ciężkie, jakby nie
jego. Stara się coś powiedzieć, próbuje wstać, a w końcu doczołgać się
do Tony'ego, przecież to było tak blisko, ale nie potrafi. Chce mu się
spać, jest naprawdę zmęczony tym wszystkim. Wciąż czuje, jak Kapitan
rozdrapuje go od środka, wyjąc cierpiętniczo, wyzywając Steve'a od
zdrajców, ale powoli cichnie, tak jak wszystko na około. Gdy patrzy na
swoją klatkę widzi kilkanaście obficie krwawiących dziur, którym posyła
lekki uśmiech, po czym czyjeś ręce podrywają go do góry. Ostatnim co
widzi Steve są brązowe oczy Starka. Ten krzyczy coś do niego, udaje mu
się uchwycić frazy „Nie waż mi się umierać!" i „Medyka!". Chce go
uspokoić, położyć mu rękę na ramieniu i powiedzieć, że przecież, to już
nie ma sensu, ale nie potrafi. Ma tylko nadzieje, że chociaż ten
uśmiech, który z całych sił chciał mu posłać się udał. Tony krzyczy, ale
jest coraz dalej, Steve już nawet nie czuje jego dotyku, nie słyszy
słów, a po chwili przestaje widzieć.
Wie tylko, że Kapitan Ameryka poniósł klęskę, ale Steve Rogers odchodził spokojny.
Odchodził wolny.