...

czwartek, 23 października 2014

List


Opole, 25 września 2014

Jasta.

          W ostatnim liście poprosiłeś mnie, żebym napisała, jak minęły moje wakacje. Od koncertu, na którym widzieliśmy się ostatni raz, upłynęło sporo czasu, jeśli dobrze pamiętam to był 22 czerwca… Dzień, w którym nareszcie zobaczyłam Hatebreed. Dziś kończy się wrzesień i zdołałam wreszcie pozbierać myśli.

          Idąc do szkoły układałam treść listu w głowie. Za sklepikami obok cmentarza, zobaczyłam palących kumpli z gimbazy, wrzeszczących coś o braku kasy na kolejną paczkę i o tym, że po jakiejś gumie nie czuć smrodu fajek. Na długiej przerwie dosiadła się do mnie koleżanka, skarżąc się na swoich „starych”, którzy nie chcą jej puścić na imprezę. Po usłyszeniu kolejny raz „och, moje życie nie ma sensu”, zmierzyłam ją bazyliszkowym spojrzeniem i przyglądałam się, jak szybkim krokiem wycofuje się w kierunku schodów. Może jeszcze kilka miesięcy temu uznałabym, że to realne problemy, ale w te wakacje byłam świadkiem prawdziwego dramatu, który nie był złamanym paznokciem czy błędem w grze komputerowej.

          Na kilka dni przed końcem roku szkolnego mój kumpel stracił dłoń. Piszę o tym z perspektywy czasu, kiedy wiem, że chłopak żyje, więc nie powinno mi to wywracać bebechów… A jednak wywraca. Chyba za wyraźnie pamiętam telefon od Snajpera, tę krótką informacje „Mateusz znowu bawił się materiałami wybuchowymi, stracił ręce”. I tyle. Nic nie mogłam zrobić, no chyba, że siąść i płakać. I powiem Ci, że choć w pierwszym odruchu miałam ochotę tak zareagować, to udało mi się ogarnąć, kopnąć w kompa i czytać o tym, po jakim czasie urwana kończyna jest już niemożliwa do odratowania. W końcu, jak często powtarzasz "Zbudowałem się tak, żeby wytrzymać wszystko, co ten świat przeciw mnie szykuje". Nie mogę siedzieć bezczynnie. Nienawidzę bezsilności, myślę, że dobrze o tym wiesz. Noc minęła mi na przeglądaniu stron internetowych o protezach, materiałach wybuchowych i o tym, jak rozmawiać z osobą po wypadku… I choć rano oczy mi łzawiły jak przy zapaleniu spojówek, a mocna kawa tylko mnie rozkojarzyła, miałam w głowie plan działań. Udało mi się porozmawiać z wychowawczynią, opowiedzieć o wszystkim klasie, nakłonić ich do pomocy rodzicom Mateusza. Z połowy lekcji się urwaliśmy i ruszyliśmy do szpitala. Wiesz, co Ci powiem? Nic, co przeczytałam tamtej nocy nie mogło mnie przygotować na to, co zobaczyłam. Jak to było? „Zacznij rozmowę nie zważając na stan poszkodowanego”. Jasta… Jak miałam nie zważać na swąd spalenizny, jodyny i zakrzepniętej krwi, który go otaczał? Zacząć rozmowę, nie zważając na strupy, bandaże i wielką kulę w miejscu lewej dłoni… Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że stracił tylko cztery palce i większą część śródręcza oraz słuch w lewym uchu. Piszę „tylko”, bo przecież myśleliśmy, że stracił obie ręce. Jednak może być szczęście w nieszczęściu.

          Było ciężko… I nie przez jeden dzień, ale przez kolejne tygodnie. Klasa mimo cudownych zapewnień, że nie zostawią kumpla w potrzebie, szybko znudziła się „atrakcją sezonu”. I odwiedzających została tylko trójka. Ja, mój przyjaciel Bartek i Dawid. Muszę Ci powiedzieć, że Mateusz nie był dla mnie nikim bliskim. Gdyby nie Bartek, możliwe, że nie wiedziałabym, o czym z nim rozmawiać. Na szczęście, problem nie polegał na powolnym docieraniu do Mateusza, bo przełamał się dość szybko i mogliśmy swobodnie gawędzić. Z doby na dobę ubywało bandaży, szwów, rurek od kroplówek, jak i momentów, w których wyganiali nas z jego sali, a przybywało świeżej skóry, wycieczek po szpitalu oraz tematów do rozmowy.

          I właśnie w te wakacje zdecydowałam się, kim chcę zostać w przyszłości. Już wcześniej wspominałam, że planuję iść na biol-chem. Teraz jestem pewna, że kierunkiem studiów będzie medycyna. Chcę pomagać ludziom w tych momentach, kiedy sami sobie nie radzą. Niektórzy pomyśleliby o psychologii albo fizjoterapii, ale podczas zajmowania się Mateuszem zostałam domo- lub jak kto woli szpitalnorosłym psychologiem. I wiesz co? Zupełnie mi to nie wystarczało. Wiedziałam, że rozmowy, odbudowywanie jego pewności siebie są mu potrzebne, ale chciałam naprawić jego rękę, a nie głowę. Nie potrafię siedzieć w miejscu, a według mnie, gadanie jest dalekie od działania. Dlatego stwierdziłam, że chcę być chirurgiem. Nie odbieram wagi zawodom psychologa czy fizjoterapeuty, ale to chirurgia daje możliwości cudotwórcze… Gdy siedziałam obok szpitalnego łóżka uważając, by nie zerwać którejś z kroplówek, plułam sobie w brodę, że jeszcze nie jestem lekarzem, choć w wieku piętnastu lat jest to niemożliwe. No pomyśl… Aktualnie medycyna pozwala na operacje na sercu płodu w łonie matki. Takie dziecko urodzi się bez wady lub z mniejszymi problemami i będzie mogło normalnie żyć, a nie egzystować przykute do aparatur niczym roślina. Dla mnie takie możliwości równają się magii, w końcu bycie kimś w rodzaju Gandalfa w białym kitlu zamiast szaty oraz skalpelem zastępującym czarodziejską różdżkę nie może być złe…

          Myślę, że przez te wakacje niewiele urosłam, ale bardzo dorosłam. Wiem, kim chcę zostać. Wiem, co chcę zrobić ze swoim życiem. Wiem, co jest w nim ważne. Wiem, że są sytuacje, w których słowa nie niosą pociechy, a potrzymanie kogoś za rękę jest niemożliwe. I liczy się po prostu obecność i wsparcie. Wiem już, że umiem być i wspierać w momencie, gdy inni wymiękają.

          Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny i kiedy znów na koncercie krzykniesz „Czy ktoś ma więcej serca niż ty?” z czystym sumieniem odpowiem „Nikt!”.

Sylwia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz