...

wtorek, 30 sierpnia 2016

CIERPień.

Zalecany soundtrack: Jaymes Young - I'll Be Good


Noce są przesiąknięte krwią, krzykami i rytmicznym postukiwaniem wojskowych butów. Gdy tylko otwieram oczy świat nagle się zmiękcza w świetle porannego słońca wpadającego spomiędzy zasłon. Po omacku sięgam po szklankę z wodą leżącą na szafce nocnej i piję duszkiem, jak zawsze mając złudne nadzieje, że to pomoże, że odgoni duchy przeszłości. Zaraz, zaraz. Jakiej przeszłości?

Staję w łazience, spoglądam w lustro, chcę się ogolić, próbuję to zrobić od tygodnia. Jednak gdy tylko w nie zerkam, wrzeszczę. I to tak głośno, że czuję, jak zdzieram sobie gardło. Znowu leżę na łóżku, znowu piję wodę, znowu okłamuję się, że mam szansę, żeby się uspokoić. Gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego wciąż tłukę lustra w każdym motelu, w którym spędzam choć noc, odpowiadam, że wydawało mi się, iż ujrzałem diabła. Ale to tylko ja.

Leżę na podłodze, tym razem mam naprawdę miękki dywan. Zaciskam prawą dłoń na butelce i cieszę się, że szkło jest tak grube, inaczej bym się pokaleczył. A może tego właśnie chcę? Coś czuć? Coś innego niż strach i poczucie winy. Wylałem sobie odrobinę rumu na język i nagle wołam o pomoc, chcę zobaczyć siebie dokładniej. To, co mam w środku, nie zważając na nic na zewnątrz. Znam swoje blizny na pamięć, na nic już nie mogą mnie naprowadzić. Czy ktoś potrafiłby mi uwierzyć, że nie zamierzałem wzniecać ognia? Że nigdy nie chciałem, żeby ktoś przeze mnie cierpiał?

I tylko powtarzam sobie jak ostatni idiota, że od dzisiaj będę lepszym człowiekiem.

Tylko wytrzeźwieję.

Wstaję i szukam wzrokiem kolejnej butelki. Na dywanie błyszczy szkło, nawet nie zdałem sobie sprawy, kiedy rozbiłem lustro. Układa się w swoistą mozaikę, kawałeczki są umazane krwią, jeszcze nie wszędzie zakrzepła w rudą skorupę. Gdzieś widzę swoje popękane do krwi usta, inny fragment przedstawia jedną z paskudniejszych blizn wystająca znad kołnierza bluzki. Oko jest mętne, bo powierzchnia odłamka lustra nie jest już ani czerwona i lekko przejrzysta, ani brunatna i kompletnie zakryta. Jakby haftowali tęczówkę rudą krwią. Rude, smutne i kompletnie puste.

I tylko powtarzam sobie jak ostatni idiota, że od dzisiaj będę lepszym człowiekiem.

Tylko wytrzeźwieję. I założę opatrunek na dłoń.

Będę dobry. Spróbuję pokochać, oddać komuś to, co zostało z mojego pociętego czasem wnętrza. Będę dobry, a nawet postaram się być lepszy. Za wszystkie czasy, kiedy nie mogłem.

Tym razem znajduję siebie pod ścianą, opieram się głową o szafkę nocną, sufit lekko wiruję, ale wciąż dostrzegam popękany tynk. Zbiera mi się na wymioty bynajmniej nie od alkoholu. Moja przeszłość pozostawia gorzki smak na moim języku. Jestem pijany i powtarzam, jak mantrę, że stawię czoła wszystkim dziwactwom i słabościom. Albo tak po prostu mówię? Może się zaciąłem? Może to zwykła gadanina pijanego, smutnego człowieka?

Który to już miesiąc? Tak bardzo chciałbym wiedzieć.

Byłem zimny, byłem bezlitosny. Czasem myślę, że trwało to do momentu, aż przeraziła mnie krew na moich rękach. Że może to dlatego się przebudziłem. Ale to kłamstwo, zwykła bzdura, którą staram się wybielić we własnych oczach.

I tylko powtarzam sobie jak ostatni idiota, że od dzisiaj będę lepszym człowiekiem.

Tylko wytrzeźwieję. Założę opatrunek na dłoń. I stawię czoło wszelkim dziwactwom i słabościom.

Ile razy już to powtarzałem?

To chyba sierpień. Tak mi się wydaję. Leżę pod na zimnych kafelkach w łazience, kolejne lustro otacza mnie tysiącem swoich odłamków. Zastanawiam się czy to łzy, czy też zęby. Czy lustro płacze, czy też się do mnie uśmiecha? Co powinienem zrobić? Dam radę jeszcze wstać? Ile już tak leżę, przybity gwoździami własnych myśli? Ale przecież obiecałem sobie, że będę dobry. Spróbuję obdarzyć kogoś uczuciem, nawet poświęcę kilka dla siebie, choć nie wiem czy na to zasługuję. Tylko kogo? Nie wiem. Chcę po prostu czuć. Nawet gdybym miał kochać świat. Czy nie powinienem go kochać? Będę dobry, będę dobry. Za te wszystkie rzeczy, które zrobiłem przez te wszystkie lata. Za każdy blask w oczach, który zgasiłem jednym celnym strzałem. Za każdą niewinną osobę, rzecz, w którą zwątpiłem. Za każdy oddech, który urwałem. Za wszystkie ciche dni, które tłumaczyłem bezsensownymi słowami. Za każde życie, które ze spokojem odebrałem. Będę dobry i będę kochał świat tak, jak powinienem. Za wszystkie czasy, kiedy nie mogłem.

Tylko wytrzeźwieję. Założę opatrunek na dłoń. Stawię czoło wszelkim dziwactwom i słabościom. I podniosę się z ziemi.

I nagle uświadamiam sobie, że to nie jest sierpień. Dla mnie to tylko CIERPień.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Come as you are cz.2

Awake and alive

Zaspał, jak z resztą codziennie. Wcale nie miał tak daleko do szkoły, zaledwie pół godziny piechotą i niecały kwadrans autobusem, a jednak nie pamiętał, kiedy ostatni raz pojawił się na lekcjach punktualnie o ósmej. W sumie to mu się po prostu nie śpieszyło, ani na lekcje, ani żeby zobaczyć swoją klasę. Gdy budzik dzwonił już po raz szósty on wciąż smacznie spał, nie zważając na krzyk swojego ulubionego wokalisty. Musiał przyznać, że nawet przyjemniej mu się leżało słuchając przy okazji tego kawałka. Wtulił się mocniej w kołdrę, stwierdzając, iż to w sumie wszystko wina łóżka, na pewno wytwarzało swój własny rodzaj grawitacji, która nie pozwalała mu wstać. I może zostałby tak, nie zważając na to, że powinien iść na lekcje, ale z posłania ściągnął go przeraźliwy jęk kota, więc Bucky wstał i poszedł go nakarmić. Kotka ocierała się o jego kostki, gdy kroił mięso na blacie kuchennym, znowu zostawiając na nim drobne zadrapania. Był zbyt leniwy, że wyciągnąć deskę. Zrobił też sobie pełen kubek kawy, jego ukochane paliwo, zaciągając się jej zapachem i patrząc na swoją kotkę, która właśnie pałaszowała krwiste kawałeczki wątroby. Przeczuwał, że jest już prawdopodobnie spóźniony, ale musiał odbyć swój kawowy rytuał, inaczej nie widziałby powodu do wyturlania się z domu na tą paskudną pizgawicę.

Gdy w końcu odłożył kubek do zlewu, zerknął na zegarek i pobiegł do pokoju z prędkością błyskawicy. Ubrał się, przeciskając głowę przez ciasny kołnierz golfu, zapakował książki do plecaka. Nie miał zielonego pojęcia czy wziął dobre podręczniki, ale też nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Z trudem nałożył skórzaną kurtkę na lewe ramię, z golfem nie miał tego problemu, specjalnie szukał tych z szerszymi rękawami, ewentualnie je odcinał. Zaklął jeszcze kilka razy nim znalazł rękawiczkę w kieszeni ramoneski i nałożył ją na lewą dłoń. Wybiegł z domu, poświęcając jeszcze kilka chwil na pogłaskanie kota. Są rzeczy ważne i ważniejsze, tak? Od przystanku dzieliło go kilka minut, dobiegł tam akurat, by móc wskoczyć do odjeżdżającego już autobusu. Klapnął ciężko obok niższego i dość drobnego chłopaka.

- Hej Clint - mruknął zakładając przy okazji słuchawki.

Barton zmierzył go zimnym spojrzeniem bardzo bystrych oczu. Buck, po raz nie wiadomo który, nie powstrzymał skojarzenia ich z jakimś drapieżnym ptakiem. Clint potarł szczękę, na której zaczynał pojawiać się delikatny zarost i przywitał go kwaśnym uśmieszkiem.

- Gotowy na kolejny dzień męczenia się z tymi cyborgami? – zapytał Buck, szukając swojej ulubionej playlisty i utworu „Good Man" od Devour the Day.

- Przesadzasz Barnes – mruknął Clint zakładając dłonie za głowę i patrząc w sufit autobusu – Zmieniłbyś w końcu nastawienie i dogadał się z kimś z klasy.

Bucky tylko prychnął niezadowolony, odwracając wzrok w kierunku okna. Śnieg zaczynał sypać coraz mocniej, co wcale nie poprawiło mu humoru. Gdy było tak przeraźliwie zimno, zawsze bolało go lewe ramię. Wrócił myślami do słów Bartona, rzeczywiście nie czuł się dobrze w swojej klasie, nie potrafił też znaleźć tam sobie miejsca. Co prawda od kilku miesięcy miał całkiem dobry kontakt z Clintem, który pół roku temu przeprowadził się na jego osiedle, jak również z Nataszą - prawdziwym geniuszem pod względem nauki, ale dość zagubionym stworzeniem, jeśli chodziło o wszelkie emocjonalne sprawy. Dzięki tej dwójce po raz pierwszy od ponad roku poczuł, że jednak nie każdy w jego klasie jest robotem nastawionym jedynie na wyniki, bo Natasza i Clint mieli kompletnie gdzieś ten cały wyścig szczurów, podobnie jak on sam. I, mimo, że nigdy by się przed nimi do tego nie przyznał, czuł się o wiele lepiej, gdy wiedział, że może z kimś normalnie porozmawiać, bez schodzenia na tematy dotyczące jedynie nauki oraz pieniędzy. Bucky musiał przyznać, że przez ten czas naprawdę ich lubił i doceniał to, że trzymali się razem, tworząc coś w rodzaju Loży Szyderców na końcu klasy. Po prostu brakowało mu kogoś, z kim mógłby zrozumieć się bez słów, bratniej duszy. Jasne, cynizm Clinta i Romanoff sprawiał, że chodzenie do szkoły nabierało jakiegokolwiek sensu, ale Buck ciągle czuł się dziwnie pusty. Pół swojego życia miał przy sobie takie osoby, ale pewne zdarzenia, o których wolał nie pamiętać, sprawiły, że aktualnie byli dla siebie niemal obcy. Wyciągnął z plecaka arafatkę w zieloną kratę i zawiązał ją sobie na szyi, chowając w niej twarz. Gdy uniósł głowę napotkał pytające spojrzenie Clinta. Przeniósł wzrok na swoje dłonie, jedną zaróżowioną od zimna i drugą skrytą pod czarną rękawiczką.

- Dogadałbym się z kimś, gdyby były to osoby z marzeniami, a nie goniący za pieniędzmi dekle.

- Nie wszyscy - Clint nie obruszył się tym określeniem, bo wiedział, że nie było kierowane do niego ani do Nataszy. Barnes podkreślał to tak często, że aktualnie już nie musiał.

- Nie wszyscy – zgodził się Bucky – Ale przerażającą większość, aż strach pomyśleć, że to oni mają nas kiedyś leczyć.

- Ty też będziesz leczył Barnes, no chyba, że jednak zaczniesz wydawać książki.

Buck dał mu kuksańca w bok i może rozgorzałaby między nimi bójka, jednak po chwili Clint klepnął go w ramię, bo to był już ich przystanek. Gdy wysiedli, zegar na ścianie pobliskiej apteki wskazywał, że jest już kilka minut po ósmej, ale mimo tego ruszyli wolnym krokiem do szkoły. Oboje mieli na stopach glany, które miażdżyły coraz grubszą warstwę śniegu z przyjemnym chrupnięciem. Barnes ze śmiechem przyglądał się Clintowi, który chował twarz w kołnierzu fioletowej kurtki.

Gdy weszli do szkoły musieli przypominać dwa chodzące bałwany, otrzepali się w holu, zbierając przy okazji srogi opieprz od sprzątaczki i zbiegli do szatni, po drodze przepraszając kobietę, która tylko pokiwała głową ze zrezygnowaniem. Znała ich nie od dziś, Barnes i Barton zawsze sprawiali problemy, ale nie mogą sobie odmówić sympatii do tej dwójki, więc pogroziła im palcem ledwo ukrywając uśmiech. Chłopcy zostawili kurtki w szatni, a następnie ruszyli, już biegiem, do klasy. Wpadli do sali, na szczęście zdążając przed swoją nauczycielką i zajęli miejsca w łączonych ławkach z tyłu pomieszczenia, tuż obok Romanoff, która przewróciła oczami na ich widok.

- Czy wy kiedyś nie zaśpicie? – fuknęła, zakładając rudy kosmyk za ucho.

- Buck zaspałby na własny pogrzeb, jeśli nie wymyślono by budzików - odparł Clint, a Barnes szturchnął go łokciem w bok. Barton oczywiście mu oddał. Natasza podparła głowę na dłoni i mruknęła:

-Jak dzieci – pokręciła głową z niedowierzaniem, ale po jej ustach błąkał się lekki uśmiech, który Bucky nauczył się wyłapywać. Wyszczerzył się do niej, jednocześnie próbując powstrzymać Clinta przed wygraną - Mamy nowego ucznia.

Bucky od razu podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Chłopak siedział gdzieś po środku sali. Zajął miejsce chyba koło Bannera, ale Barnes nie był tego pewien, bo wciąż nie znał imion oraz nazwisk wszystkich osób ze swojej klasy. Był drobnym blondynem w przydużym swetrze, co było na swój całkiem sposób urocze.

Nauczycielka w końcu weszła do klasy i prawie od razu zaczęła coś dyktować, Buck pochylił się nad plecakiem. Oczywiście nie wziął zeszytu do angielskiego, za co przeklął się po tysiąckroć, bo akurat zaczynali opisywać przebieg realizmu, który naprawdę go interesował. No i wisienką na torcie był przede wszystkim koniec romantyzmu, alleluja.

***

Bucky nawet nie próbował ukryć, że z klasą mu nie po drodze. To nie tak, że nie starał tego zmienić, ale, umówmy się, nie robił też tego jakoś nadgorliwie. Po postu przyjął do informacji, że na trzydzieści sześć osób w swojej klasie, tylko on, Natasza i Clint nie idą na medycynę z powodów dobrych zarobków... Choć wróć, spory procent wybrał stomatologię, bo podobno mniej nauki, a gdy ma się własny gabinet to pieniądze porównywalne. Buck nie potrafił tego zrozumieć, jego zdaniem lekarz powinien być osobą z powołaniem, pasją i zapałem, a nie łasym na gotówkę pacanem bez krzty humoru. Jeszcze kilka miesięcy temu, czułby się wyrzutkiem, teraz, gdy zauważył iskierkę życia w Clincie i Nataszy zrobiło mu się lepiej.

- Te, panie pisarz – podniósł głowę znad zeszytu natrafiając na zielone oczy Romanoff – Skupisz się choć na chwilę na lekcji? Przecież lubisz historię.

- A czy ta stara antykomunistka i pronacjonalistka mówi o czymś sensownym?

Romanoff parsknęła śmiechem.

- Oczywiście, że nie. Co myślisz o nowym?

Poszukał wzrokiem chłopaka, znowu siedział bardziej na przedzie. Minął już tydzień, od kiedy Steve przyszedł do ich klasy. Buck czasem na niego zerkał i chłopak wydawał mu się wesołym, wiecznie uśmiechniętym, optymistycznym gościem. Co lepsze dość szybko nauczył się jego imienia, choć nazwisko wciąż stanowiło dla niego zagadkę. Natasza odchrząknęła, a on wrócił na Ziemię.

- Jeszcze nic, nie miałem nawet okazji się przywitać.

Dziewczyna pokiwała głową i wróciła do czytania książki. Natomiast Buck znów zwrócił wzrok na Steve'a. Przez chwilę wydawało mu się, że ten uważnie coś notował, ale po chwili stwierdził, iż Rogers rysuje. Uśmiechnął się, sam od czasu do czasu spróbował coś narysować, ale przede wszystkim pisał, bo uważał, że po prostu wychodzi mu to najlepiej. Wrócił do skrobania w swoim wszystkopisie, znowu otoczyły go rozległe stepy, świst gorącego powietrza i odległe strzały. Znowu był w swoim świecie.

***

Wybiegł równo z dzwonkiem, czochrając uprzednio Romanoff po głowie i machając Clintowi na pożegnanie.

Wolność. Oddech. Zerowe stężenie tych idiotów w okolicy. Słuchawki w uszy Barnes, na spokojnie.

Ruszył szybkim krokiem w kierunki East River, nie śpieszyło mu się do domu, miał jeszcze później zajęcia dodatkowe z rosyjskiego. Usiadł na brzegu oglądając płynące statki przedzierające się przez tworzącą się krę, uspokajał go ten widok. Podgłośnił muzykę w słuchawkach i skupił się na kolejnych dźwiękach. Nie miał nawet pojęcia, który raz zadał sobie pytanie: po co ja wybrałem tę klasę? Czemu się z niej nie wyniosłem?

Nie było mu nawet tak zimno, mimo, że od wody ciągnął lodowaty wiatr. Opatulił się tylko mocniej skórzaną kurtką i wyjął z plecaka książkę „Rok 1984", zaczynając czytać, żeby zająć czymś myśli. Niezbyt przyjemne, tak nawiasem mówiąc.

Jeszcze rok temu Barnes leczył się z depresji, miał zespół stresu pourazowego po wypadku, w którym stracił rękę. Po prostu wracał autobusem do domu. Chciał tylko przekroczyć próg swojego mieszkania, pogłaskać kota, porozmawiać z ojcem i napić się herbaty z mamą. Tylko, że Los chciał inaczej. Poczuł jak ciągnie go ramie, jak czuje paraliżujący, fantomowy ból w lewej dłoni.

- Cholerne neurony – warknął, ale to właśnie dzięki nim mógł poruszać metalowym ramieniem, rosyjskim prototypem nowej generacji protez. Buck mógł się uważać za szczęśliwca, ale wolałby mieć sprawne ramię. Dotknął metalowymi palcami kamieni obok, ale nie poczuł nic. Ani ich faktury, ani kształtu, ani nawet temperatury. Zaklął szpetnie i wrócił do książki. Bez skutku, nie potrafił się na niczym skupić. Jak na złość śnieg znów zaczynał sypać, więc musiał się przenieść gdzieś, gdzie nie zasypie go czyniąc z niego żywego bałwana.

To definitywnie nie był jego dzień.

środa, 24 sierpnia 2016

Kot

Oto moja najukochańsza kotka, arystokratka o najbardziej winogronowych oczach świata. Wiecie, czasem wkurwiałam się na cały świat. Bo nie rozumieli, bo oceniali, bo lekceważyli. A teraz siedzę sobie z moim kotem na kolanach i stwierdzam z uśmiechem, że przynajmniej mój kot mnie lubi. Komu do cholery potrzebni ludzie?

czwartek, 18 sierpnia 2016

Come as you are cz.1

Geronimo

Gdyby tego zimowego poranka ktoś nie spieszyłby się do pracy lub szkoły, tylko znalazł chwilę i wyjrzał przez okno, zobaczyłby jak cały świat skrył się pod grubą warstwą śniegu. Jeszcze do niedawna szare i smutne trawniki pokrywał biały puch, który aż zapraszał do położenia się na nim. Mimo, że według kartek wielkiego kalendarza z flagą Ameryki w tle zaczął się właśnie luty, był to pierwszy śnieg tej zimy. Sypał nieustannie od kilku dni, zawijając wszystko w białą kołderkę i wygłuszając świat za oknem. Jednak nic nie mogło pomóc na najbardziej irytującą melodię ze wszystkich możliwych do ustawienia jako budzik, która bezlitośnie stwierdziła, że to już pora, żeby wyrwać pewnego siedemnastolatka ze snu. Steve nie był typowym śpiochem, ale do ludzi, którzy wstawali wraz z pierwszymi promieniami słońca też nie należał. Słysząc typową dla Samsunga drażniącą melodyjkę, która mogłaby obudzić nieboszczyka, westchnął cierpiętniczo i wyciągnął przed siebie rękę poszukując wibrującego telefonu, z całego serca pragnąc w końcu wyłączyć ten okropny budzik. Gdy mu się udało i oprzytomniał trochę, znowu zaczęły dręczyć go wątpliwości. Przysiadł na moment na łóżku, a gdy ochłonął poszedł wziąć prysznic. Myjąc zęby słuchał Franka Sinatry i przytupywał sobie w rytm swinga. Spośród miliona samoprzylepnych karteczek, które stanowiły swoisty dziennik oraz powtórki do zajęć w jednym wyłaniała się spokojna twarz Rogersa. Przetarł lustro rękawem, prawie zrywając jedną z notek. Zaczesał włosy na bok dyscyplinując je sporą ilością gumy, inaczej każdy kosmyk odstawałby w innym kierunku. Następnie, chyba po raz pierwszy w życiu, zastanowił się, co na siebie włożyć, nucąc bezustannie pod nosem „New York, New York". Zeskakiwał po parę stopni, mentalnie bujając się do głosu Sinatry, który nieustannie towarzyszył mu w słuchawkach. Złapał po drodze drugie śniadanie, założył trampki z flagą Ameryki i pogłaskał psa śpiewając przy tym, że: These vagabond shoes are longing to stray. Right through the very heart of it New York, New York...

Z całych sił próbował uczynić ten dzień zwyczajnym, jednak wątpliwości czyhające na niego gdzieś w jego wnętrzu zamiast maleć, piętrzyły się. I nie ważne ile razy Rogers powtarzał sobie, że będzie dobrze, ten dzień nie stawał się na nagle prostszy. Przede wszystkim dlatego, że dziś był pierwszy dzień w jego nowej szkole.

Wybiegł z domu prosto na przystanek, autobus niemal odjechał mu sprzed nosa, ale na szczęście zdążył. Dostał przy okazji zadyszki i zwrócił na siebie uwagę wszystkich podróżujących z nim pasażerów, ale nie mógł nic na to poradzić. Droga minęła mu całkiem przyjemnie, bo przy „Strangers in the Night" i „Fly Me to the Moon". Spoglądał przez okno na brooklyńskie wieżowce otulone białym puchem. Budynki zmieniły się po chwili na osiedla domków, przejeżdżali przez Queens, a gdy trafili na Bronx zabudowa znowu stała się wyższa. Nie wiedzieć kiedy, stanął przed drzwiami Mott Hall Bronx High School. Zacisnął dłonie w pięści, walczył sam ze sobą, długo nie mogąc zdobyć się na otworzenie prowadzących do środka drzwi, ale do przekroczenia progu skłonił go niemożliwy wręcz ziąb na dworze i coraz mocniej sypiący śnieg. Jego pozytywne nastawienie do życia było ciągle atakowane przez fale niepewności, bo czy to na pewno był dobry wybór? Tak nagle zmieniać szkołę w połowie swojej edukacji? Z palącym wstydem musiał przyznać, że naprawdę miał ochotę zapalić. Był to jego jedyny nałóg, swoista skaza na jego białej jak śnieg zasypujący uczniów za oknem personie. Zaczął kiedyś i zupełnie nie zauważył kiedy wpadł w to aż po uszy. Paczka jego ulubionych papierosów ciążyła mu w plecaku niczym kowadło, ale Steve nie chciał, żeby było czuć od niego dymem papierosowym już pierwszego dnia. Szczególnie, gdy miał chodzić wśród tylu nowych ludzi. Zdawał się, że jego wygląd oraz postura i tak nie były jego kartą atutową, nie musiał jeszcze wyjść na okropnego palacza.

Otrząsnął się z rozmyślań, nagle zdając sobie sprawę, że stoi w holu, ociekając wodą, w którą przemienił się śnieg. Wziął głęboki oddech i ruszył przed siebie. Szkoła była dość duża, ale znalezienie szatni, a potem odpowiedniej sali nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Czując narastający stres usiadł na wolnej ławce i czekał, aż zadzwoni pierwszy dzwonek. Było jeszcze wcześnie i korytarz świecił pustkami, co nie pomagało mu się uspokoić. Stopniowo zaczęli się pojawiać ludzie, przechodzący obok niego samotnie lub w grupach. Ławka, na której siedział, a także stojąca nieopodal kanapa były powoli zajmowane przez pogrążonych w rozmowie uczniów, którzy często rzucali mu zaciekawione i lekko zdziwione spojrzenia. Zastanawiał się czy ma się przedstawić, przywitać, przyłączyć do rozmowy, nie zrobił jednak nic z tych rzeczy.

O ósmej otaczał go już tłum osób, ale w zasadzie nikt nie zwracał na niego uwagi. Ot, dziesiątki zaciekawionych wspomnień, kilka szeptów, zero jakiejkolwiek interakcji. Kiedy zadzwonił dzwonek wszyscy zgodnie ruszyli w stronę sali, w której miały się odbyć pierwsze lekcje. Steve poczekał, aż większość wejdzie do klasy, po czym wziął swoją torbę i ruszył powoli za nimi. Kiedy przekroczył próg spojrzenia niemal wszystkich ludzi zostały skierowane na niego. Uśmiechnął się, przywitał, a dostrzegłszy wolne miejsce mniej więcej po środku sali poszedł w jego stronę.

- Mogę? - zapytał siedzącego obok chłopaka, zajętego czytaniem jakiegoś grubego tomiszcza. Gdy Steve przekrzywił lekko głowę dostrzegł znak radioaktywności, ale tytuł wciąż był zasłonięty przez dłoń chłopaka.

- Jasne - odparł. - Jesteś nowy?

- Tak. Steve Rogers - wyciągnął rękę, a chłopak uścisnął ją i uśmiechnął się.

- Bruce Banner. Witamy na profilu medycznym.

"Co ja tu robię" przemknęło Steve'owi przez głowę chyba po raz setny. Spróbował dyskretnie rozejrzeć się po sali i nagle dostrzegł znajomą postać.

- Ty tutaj? - zapytała zdumiona dziewczyna, którą znał ze szkoły muzycznej.

- Tak - odparł. Dziewczyna nazywała się Alison Blaire, Steve nie znał jej zbyt dobrze, ale spróbował się uśmiechnąć i może nawet miał w planach przywitać się, zagaić, jednak Alison tylko spojrzała na niego z politowaniem i wróciła do rozmowy z koleżanką. Steve westchnął cicho, wyciągając z torby podręcznik. Po chwili do sali weszło jeszcze dwóch chłopaków, zapełniając ją już zupełnie. Jeden z nich był niższy o chłodnym, przeszywającym spojrzeniu, a zaraz za nim nieco wyższy, w czarnym golfie. Ten drugi miał zaspane oczy i brązowe włosy związane w kucyk. Obaj przeszli na tył klasy, skąd przez chwilę słychać było powitania oraz cichy śmiech. Steve westchnął podpierając brodę na dłoni. To będzie długi dzień.

Mimo wszystko spróbował skupić się na lekcji. Wyciągnął swój stary zeszyt z angielskiego i porównał swoje notatki z notatkami Bannera, które mimo, iż nie grzeszyły obszernością, to były bardzo konkretne i schludne, więc dawały Steve'owi jakieś pojęcie o zaległościach. A wiedział, że będzie miał masę materiału do nadrobienia, w końcu w liceum plastycznym ma się nieco inne priorytety, wciąż miał jednak nadzieję, że zmiana klasy nie okaże się samobójstwem.

Nauczycielka angielskiego, będąca równocześnie nową wychowawczynią Steve'a, weszła do sali parę minut po dzwonku, zdyszana i zdenerwowana. Pospiesznie otworzyła dziennik i zaczęła sprawdzać obecność. Jednym z pierwszych imion, które odczytała, był „Jimmy", które ktoś z tyłu sali z wyczuwalną irytacją w głosie poprawił na „Bucky", po czym potwierdził swoją obecność. Steve odwrócił się dyskretnie i rozpoznał chłopaka w kucyku, który się spóźnił. Bucky. Nie wiedział czemu brzmienie tego imienia budziło w nim jakieś ciepłe uczucia.

Tymczasem nauczycielka dotarła na koniec listy i z lekkim zdziwieniem w głosie wyczytała jego imię i nazwisko.

- Steve, tak? Przeniosłeś się z innej klasy? - zapytała.

- Nie, z liceum plastycznego - odparł i znów poczuł na sobie ciekawskie spojrzenia, co bynajmniej nie było przyjemne. Wychowawczyni przywitała go ciepło, po czym rozpoczęła lekcje.

Wbrew swoim obawom tego dnia Steve rozmawiał z wieloma osobami, ponadto okazały się one być w większości całkiem sympatyczne. Mimo to miał jednak wrażenie, że coś jest z tymi ludźmi nie w porządku. Kojarzyli mu się z kukiełkami, bo mieli tak podobne spojrzenie na szkolne sprawy, non stop tylko mówili, że muszą się uczyć, że jest ciężko, ale zależy im na dobrych ocenach i dużej wiedzy. Miał wrażenie, że są sztuczni, ktoś nimi manipuluje, albo pokazywali tylko nikłą część tego, kim naprawdę byli. Steve jednak odrzucał te wszystkie myśli, starając się do nich nie uprzedzać, nie umiał się jednak uwolnić od wrażenia, że oni nie mają w sobie żadnych pasji, a bycie w klasie o takim profilu nie wiąże się z zainteresowaniami, tylko... no właśnie, z czym?


poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Ultron Manhattański

Dawno temu, dawno temu, w Nowym Yorku, nad Manhattanem, a jeszcze dokładnie mówiąc w latającej fortecy zwanej Hellicarrierem rządził król Fury. Fury był dobrym władcą i mimo, że rządził mocną ręką, mieszczanie szanowali go, ponieważ dbał o to, aby miasto się rozwijało, a jego mieszkańcy żyli dostatnio. Jego najlepszymi pomocnikami był jego zaufany doradca, kasztelan Coulson i Maria Hill, którzy zajmowali się przede wszystkimi sprawami militarnymi, byli geniuszami strategicznymi. Król Fury miał też przybraną córkę – Nataszę, nadzwyczajnie utalentowanego szpiega, której również pozwalał na pomaganie sobie w rządzeniu Nowym Yorkiem, jednak bez przerwy marzył o tym, żeby wydać ją za mąż. Mimo jego szczerych chęci na horyzoncie nie pojawiał się ani żaden kandydat, a może gdyby nawet przybywali, to Natasza prawdopodobnie wiedziała o tym dużo wcześniej i potrafiła się ich skutecznie pozbyć.

Tak też żyło się względnie spokojnie mieszkańcom Nowego Yorku, aż pewnego razu dało się słyszeć w grodzie pod zamkiem, coraz więcej plotek, że jakaś okropna poczwara grasuje na obrzeżach miasta. Ludzie bali się wypędzać bydło na żyzne łąki wokół East River, co rusz ktoś krzyczał, że zaginęła jego krowa, owca, czy baran. Coś, a może ktoś szerzyło spustoszenie w stadach, ludzie biednieli, bali się nieznanego wroga, który uparł się, aby uprzykrzyć im życie. Niejeden zaczął coraz głośniej skarżyć się na króla, głosów tych było coraz więcej, wreszcie dały się słyszeć również na Manhattanie.

Natasza, która często bywała na manhattańskich targach, żeby zaczerpnąć tam, choć trochę informacji od ludu, a nuż posłyszałaby jakąś plotkę o nadchodzącym zagrożeniu. W dodatku wśród mieszczan żył także jej najlepszy przyjaciel i najbardziej poważany przez nią informatorzy – Clint, który na co dzień parał się grotnictwem. I to właśnie on powiedział Nataszy, że garbarze i kramarki mówią o jakiejś bestii, która pożera zwierzęta, czym wgania prostych ludzi w biedę, a co poniektóre uliczki zaczynają przymierać głodem. Natasza od razu doniosła o tym Królowi Fury'emu, a gdy ten dowiedział się, że coś niedobrego dzieje się na mieście, stwierdził, iż powinien coś z tym zrobić, bo ludzie gotowi jeszcze wzburzyć się przeciwko niemu. Oczywiście Król nie obawiał się buntu, miał zbyt potężne zasoby broni, jednak nie chciał za żadne skarby doprowadzić to konfliktu w jego własnym mieście, więc wziął się do roboty. A że Fury był Królem mądrym, sprawiedliwym i rozsądnym, nakazał Kasztelanowi Coulsonowi posłać do grodu swoich podwładnych, a ci po powrocie do zamku potwierdzili to wszystko, co wcześniej powiedziała Natasza.

Ludzie wyraźnie czegoś się bali, niektórzy uważali, że ten, kto kradnie z pastwisk owce zakrada się do nich od strony zamku. To tym bardziej zadziwiło Króla – sprawa była poważna, więc Fury postanowił wysłać swoją straż w okolice Manhattanu, mieli się ukryć pod wzgórzem, na którym stała spokojnie wieża miejscowego wynalazcy, Howarda Starka, zająć pozycje i mieć oko na wszystko, co się działo wokół. Król polecił im też, żeby baczyli na nawet najmniejszy szmer, szczególnie nad ranem. Jego strażnicy trwali na warcie przez kilka dni, co kilka godzin się zmieniając, ale niczego niepokojącego nie zauważyli.

Wreszcie któregoś dnia, gdy niebo poczęło szarzeć, więc niemal jeszcze w nocy, coś zaczęło szeleścić między drzewami, jakby skradać się, jakby stąpać, a stąpnięcia te stawały się coraz wyraźniejsze i cięższe. Strażnicy królewscy cicho podeszli do miejsca, z którego dochodziły owe dźwięki... i szybko tego pożałowali.

To, co ukazało się przed ich oczami było iście przerażające. Przed sobą zobaczyli wielkie metalowe łapy, a na nich osadzone przysadziste, wielkie cielsko Ultrona Manhattańskiego. W ciemności ledwo mogli dostrzec jego łeb, a jednak doskonale wiedzieli gdzie on się znajduje, ponieważ na wzór swojego dalekiego kuzyna – Smoka Wawelskiego – Ultron wypuszczał z pyska strzelające snopy ognia, Który sprawiał, że nie jednemu z strażników Fury'ego serce prawie wyskoczyło z piersi. Opanowując strach, chyłkiem przemknęli niedaleko strasznego zwierza i szybko, ile sił w nogach pobiegli w kierunku fortecy Króla, aby złożyć raport przed obliczem królewskim.

Król Fury dał im wcześniej pozwolenie na widzenie się z nim o każdej porze dnia i nocy, gdy tylko zobaczą coś, co ich zaniepokoi – teraz i strażnicy, i sam Król wiedzieli doskonale, że mają bardzo trudnego wroga do pokonania. Do tej pory o ultronach słyszeli tylko w opowieściach, a same te opowieści powodowały, że nawet mężnemu rycerzowi nieraz włos z przerażenia jeżył się na głowie... Teraz gad przebrzydły zakradł się tuż przed królewską siedzibę i nic sobie z takiego dostojnego sąsiedztwa nie robiąc, a wręcz przeciwnie. Pozwalał sobie na bezkarne porwania owiec, a także ich późniejsze pożeranie.

Król Fury wraz ze swoimi pomocnikami starał się wymyśleć sposób, jak tu tego Ultrona paskudnego ubić i wtem z Manhattanu, jak grom z jasnego nieba, gruchnęła wiadomość, że potwór począł porywać młodych chłopców i dziewczynki.

Nie pozostawało nic innego - tylko wyzwać smoka na pojedynek! Kto miał to jednak uczynić? Kto mógłby wykazać się taką zuchwałością? Natasza poddała Fury'emu pomysł – Król nań przystał i wysłał wici z informacją do sąsiednich królestw, o czym informował? Zobowiązał się oddać rękę swej córki temu śmiałkowi, który pokona smoka. Natasza nie była tą informacją zbyt ukontentowana, ale dla dobra poddanych postanowiła się poświęcić. 

Do Nowego Yorku coraz tłumniej zaczęli przybywać rycerze, byli wśród nich również synowie królewscy, nikt jednak widząc Ultrona Manhattańskiego nawet nie odważył się ruszyć w jego stronę. Fury zaczął już tracić nadzieję na to, że kiedykolwiek potwór zostanie pokonany, a nie mógł użyć swojej broni w środku miasta, byłoby to zbyt niebezpieczne.

Pewnego dnia do Króla przybył syn miejscowego wynalazcy. Miał on na imię Tony i ogłosił, że stworzył najlepszą na świecie zbroje, przy pomocy, której pokona Ultrona Manhattańskiego. Zamiast o rękę Nataszy poprosił Fury'ego o go wsparcie w jego wynalazkach, żeby nie musiał być już zależny od ojca. Natasza od razu poparła syna Howarda Starka i pomogła mu dostać się niezauważonym, aż pod pieczarę bestii. 

I gdy młody Stark stanął naprzeciwko Ultrona Manhattańskiego, w cudownej czerwono-złotej zbroi, każdemu wydawało się, że zwycięży. Jednak przebiegłemu potworowi udało się przechytrzyć młodego i niedoświadczonego Tony'ego, po czym powalił go pacnięciem łapy i zaciągnął do swojej pieczary.

Nad Nowym Yorkiem, niczym ciemna chmura, zawisło nieszczęście, które wydawało się nie możliwe do rozwiania.

Jednak całej tej sytuacji przyglądał się pewien Szewczyk, który podróżował po całej Ameryce i naprawiał ludziom buty. Z tej też racji ludzie wołali go Szewczykiem Ameryką, mimo, że tak naprawdę nazywał się Stevem. Gdy pojawił się u Fury'ego nikt nie wziął mężczyzny na poważnie, gdyż nie miał on ani zbroi, ani pięknego rumaka, ani kopii rycerskiej, ani szabli, ale wierzył w siebie i swój rozum. I było mu naprawdę szkoda młodego Starka, bo nie mógł on pozostać obojętny na krzywdę kogoś, kto tak dzielnie walczył.

Pomyślał Szewczyk, że nawet Ultron nie może okazać się silniejszy od ludzkiego myślenia. Czas go gonił, pragnął uratować młodego Starka z rąk bestii i sposób na potwora wynalazł.

Zdobył skórę baranią, wypchał ją siarką, postawił na sztucznych nogach, a tak sprytnie to wszystko wykonał, że do złudzenia żywego barana przypominała... Nie trzeba było długo czekać na Ultrona Manhattańskiego, który zwabiony widokiem tłustego barana porwał go i na miejscu zjadł. To był jego koniec – siarka zaczęła bestię parzyć, a w środku miał prawdziwy pożar, raz po raz zionął ogniem, podbiegł w stronę East River.

Pił, pił, pił.

Niektórzy powiadają, że pił tak wodę z rzeki, aż przez siedem lat, aż w końcu nadął się jak balon, był coraz to większy i większy, wreszcie – pękł i tym sposobem Nowy York od siebie uwolnił!

I nastał czas spokoju dla królestwa Fury'ego, który wyprawił w końcu wielką ucztę na cześć Szewczyka, jednak jego już dawno nie było w Nowym Yorku.
 Co się w takim razie stało z naszym bohaterem?

Wiedzcie, że Szewczyk Ameryka stwierdził, iż nie potrzebuje do szczęścia królewny, ani tym bardziej jej ręki, którą Król Fury mu przyobiecał. Natasza została jednak jego przyjaciółką, tak bliską, że Steve był jednym z honorowych gości podczas jej hucznego ślubu z miejscowym grotnikiem – Clintem Bartonem. Za to Szewczyk zakochał się za to w młodym Starku, którego udało mu się uratować tamtego pamiętnego dnia, gdy przechytrzył Ultrona Wawelskiego. Opiekował się nim później przez wiele miesięcy, a gdy Tony wydobrzał, Steve zaczął pomagać mu w jego pracowni, nie porzucając jednak swojego rzemiosła, wciąż naprawiał ludziom buty i szył małe trzewiczki dla dzieci. I tak mijało im ich wspólne życiem minęło wiele szczęśliwych lat, więc w końcu, pewnego dnia Szewczyk Ameryka pojął młodego Starka za męża i żyli razem długo i szczęśliwie.

niedziela, 14 sierpnia 2016

My heart is beating - but I'm not breathing.


To go okrążyło, zagoniło w kąt i przemieniło w czołgającą się, okaleczoną parodię samego siebie. Nawet jeśli przedtem w jego głowie roiła mu się wizja, w której wszystko się układa, jeśli miał jakiekolwiek marzenia czy nadzieje, to teraz wszystko to zginęło. Zaskowytało nieludzko przed wydaniem ostatniego tchnienia i wyzionęło ducha. A on został sam, pusty, niczym opuszczona skorupa, którą desperacko próbował się czymś wypełnić. Czymkolwiek.

Dlaczego kiedykolwiek wydawało mu się, że to się może udać? Jakim cudem, w jego głowie, człowiek bez wspomnień mógł pasować do osoby, która zapisał się na kartach historii, jako wzór prawości? Może i kiedyś coś ich łączyło, ale czas rozszarpał wspólne więzi, a los sprawił, że oboje przestali być sobą.

Ale on musiał być przecież pieprzonym idiotą, inaczej nie był by sobą. Musiał mieć nadzieję, bo koniec końców, to właśnie ten czynnik od zawsze go charakteryzował. Bez niej zostałby pożarty przez rdzę zapomnienia, która z dnia na dzień coraz bardziej wżerała się w jego świadomość. Była jego jedyną osłoną przed szaleństwem, ostatnią szansą. I za każdym razem gdy próbował, gdy wierzył, ciemność tylko na niego czyhała, dając mu złudne poczucie bezpieczeństwa, szczerząc kły. Bo przecież ona wiedziała. Oboje wiedzieli, w końcu byli nierozerwalni, mimo, że on sam starał się tak bardzo ją z siebie wyprzeć. Uwierzył w całej swojej naiwności, że chłód kriokomory, który niegdyś odebrał mu wszystko co miał, tym razem uchroni go od osunięcia się w ramiona szaleństwa. A przede wszystkim uchroni jego.

Nie wiedział czy jakakolwiek cząstka jego świadomości pozostała przytomna, gdy zimno okryło dziurawym płaszczem bezpieczeństwa. Może był to sen, może urojenia, może strzępy wspomnień, jednak cały czas czuł jego obecność. W ciemności śpiączki, jego głos był drogowskazem, jego dłoń celem, a śmiech światełkiem w tunelu. Wiedział, że jest obok, czuwa, czeka.

Więc z upragnieniem wypatrywał dnia, w którym go wyleczą, gdy będzie mógł do niego wrócić, bez strachu, że zrobi mu krzywdę. I trwało to do momentu, gdy rzeczywiście go obudzili.

Powitały go obce twarze, powitały go chłodne raporty.

Ale jego nigdzie nie było. Co przecież nie mogło oznaczać nic dobrego. Bez niego komora nagle wydała mu się ciepłym i przytulnym miejscem. Świat momentalnie został skuty lodowymi łańcuchami, zatryumfowała zima, śmiejąc się z jego drobnych nadziei. Był z nią nierozłączny, niemal tak samo mocno, jak z ciemnością.

Bo w końcu definiowała go ciemność, zima i śmierć.

A on chciał wierzyć, że jest w nim też, choć cząstka nadziei. Którą był przecież on. Wystarczyłaby drobinka, żeby nie zamarznąć, nie błąkać się po omacku i nie dać się zabić. Tą iskierką zawsze był on. Więc wierzył i miał nadzieję, bo zima, mimo bycia jego najgorszym wrogiem, wyuczyła go też cierpliwości.

Gdy nie wrócił - zaczął o niego pytać.
Gdy nie otrzymał odpowiedzi - zaczął go szukać.
Gdy nie mógł go odnaleźć - postanowił, że się nie podda.

Nie mógł i najzwyczajniej na świecie się zawziął.

Bo nie mógł przecież zostawić osoby, która oddała dla niego wszystko. Wiedział ile go to kosztowało, cały czas uważając, że cena była za wysoka. A jednak on wybrał właśnie jego, więc nie mógłby się teraz poddać, musiał go odnaleźć.

Nie odpuścił, bo poszedłby za nim wszędzie.
Nie odpuścił, bo on był jedyną osobą, dla której chciał żyć.
Nie odpuścił, bo nie istniała linia, której by dla niego nie przekroczył.

Nie zrozumiał jedynie tego, że nie tylko on siebie zatracił, gubiąc własny sens. Nie dostrzegł tego, bo za bardzo go szanował. Bo gdy on wskazywał kierunek, w którym powinni ruszyć, był tylko w stanie patrzeć na jego dłoń. Bo prawdziwie podziwiał tą jego szaloną mieszankę dobroci, heroizmu i skromności. Bo kochał go niezależnie od tego czy był małym chłopcem z Brooklynu, czy bohaterem milionów ludzi. Nigdy nie bał się też nieodwzajemnionego uczucia, wystarczało mu być obok, wspierać, chronić.

I nigdy nie pomyślałby, iż jego największym strachem okaże się być przeczucie, że on też może go pokochać. Zimowego Żołnierza, Pięść HYDRY. Bał się tej myśli i jak się okazało słusznie. To nie miało prawa bytu, tylko by ich krzywdziło, a szczególnie jego, na co przecież Barnes nie mógł pozwolić. A jednak Steve, będąc po prostu sobą, nie zważał na żadne zasady, najzwyczajniej w świecie to zrobił.

A Bucky nie potrafił odpuścić, wiedziony przez nadzieję, którą dał mu on.

Więc szukał i dopiął swego, choć gdy to zrobił, momentalnie stwierdził, że wolałby wrócić w łapy HYDRY, jeśli mogłoby to cofnąć czas. Nic nie mogło mu już pomóc, nic nie mogło zapełnić pustki. Chciał to odkręcić, gdy się nie udało - zapragnął zemsty. Gdy dorwał się w końcu do papierów dokumentujących śmierć Nadziei Ameryki, przyczyna śmierci sprawiła, że zapomniał jak oddychać.
Steve by nie odpuścił, bo poszedłby za Bucky'm wszędzie - jednak nie mógł towarzyszyć mu w jego hibernacji.
 
Steve by nie odpuścił, bo Bucky był jedyną osobą, dla której chciał żyć - jednak nie potrafił odkręcić tego, co HYDRA zrobiła z najważniejszą dla niego osobą.
 
Steve by nie odpuścił, bo nie istniała linia, której by dla Bucky'ego nie przekroczył - a jednak pozostał całkiem sam, bezsilny, bez nadziei na to, że kiedykolwiek uda mu się odzyskać Bucky'ego z powrotem.

Bez nadziei.

A może właśnie z nią? Może nadzieja okazała się brzytwą, która postanowiła odciąć palce każdemu kto w nią uwierzy? Bo przecież przekleństwem Steve'a było stwierdzenie, że odwzajemnienie uczuć, którymi przez tyle lat darzył go Barnes, może wyjść im na dobre.

piątek, 12 sierpnia 2016

12 sierpnia - Suicide Squad


Byłam na maratonie "Złych Superbohaterów" - wciąż boli mnie ta nazwa. W repertuarze znalazł się Suicide Squad, Deadpool oraz Batman: Dark Knight.

Suicide Squad nie zawiódł, ale nie był jakiś idealny. Nie rozumiem co się stało z relacją Harley i Jokera, teraz już naprawdę będą myśleć, że to w miarę normalni kochankowie z paroma problemami, a nie kompletnie chory związek. Ciężko mi ocenić Leto, było go po prostu zbyt malutko. Urzekła mnie za to postać Ricka Flaga, w która wcielił się Kinnaman, odtwórca mojej ulubionej postaci z The Killing. A animacja Enchantress, ale tej pierwszej, była czystą pornografią dla oka.

Co do pozostałych filmów, to Deadpoola widziałam chyba po raz szesnasty? Nie nudzi mi się ani ten film, ani ta postać i nie mogę się doczekać nowej części, bo Ryan Reynolds wie co robi i już nigdy nie da skrzywdzić Wade'a tak, jak to zrobili w X-Menach.

A Batman to Batman. W dodatku Nolana.

środa, 3 sierpnia 2016

Wracam

Wakacje lecą, a ja odpoczywam. Czytam komiksy, oglądam seriale, ćwiczę na siłowni i spędzam czas z przyjaciółmi. Jest spokojnie i pozytywnie, szkoda, że tak nie można cały czas. Gdzieś z tyłu głowy coś mówi mi, że to ostatni oddech przed cholernymi maturami. Damy radę.

Mam plan wrzucać krótkie posty, trochę zdjęć. Może w końcu powrzucam tu swoje fanficki. Ale do wywiadów, cosplayu i innych rzeczy wrócę dopiero w następnym roku. Ostatnio typowo fandomową rzeczą, którą mam zamiar zrobić będzie Opolcon. Potem będę musiała zarzucić całą działalność, bo przydałoby się dostać na dobre studia. Chociaż coraz rzadziej myślę o medycynie. Zobaczymy.

Stay diehard.