...

czwartek, 25 sierpnia 2016

Come as you are cz.2

Awake and alive

Zaspał, jak z resztą codziennie. Wcale nie miał tak daleko do szkoły, zaledwie pół godziny piechotą i niecały kwadrans autobusem, a jednak nie pamiętał, kiedy ostatni raz pojawił się na lekcjach punktualnie o ósmej. W sumie to mu się po prostu nie śpieszyło, ani na lekcje, ani żeby zobaczyć swoją klasę. Gdy budzik dzwonił już po raz szósty on wciąż smacznie spał, nie zważając na krzyk swojego ulubionego wokalisty. Musiał przyznać, że nawet przyjemniej mu się leżało słuchając przy okazji tego kawałka. Wtulił się mocniej w kołdrę, stwierdzając, iż to w sumie wszystko wina łóżka, na pewno wytwarzało swój własny rodzaj grawitacji, która nie pozwalała mu wstać. I może zostałby tak, nie zważając na to, że powinien iść na lekcje, ale z posłania ściągnął go przeraźliwy jęk kota, więc Bucky wstał i poszedł go nakarmić. Kotka ocierała się o jego kostki, gdy kroił mięso na blacie kuchennym, znowu zostawiając na nim drobne zadrapania. Był zbyt leniwy, że wyciągnąć deskę. Zrobił też sobie pełen kubek kawy, jego ukochane paliwo, zaciągając się jej zapachem i patrząc na swoją kotkę, która właśnie pałaszowała krwiste kawałeczki wątroby. Przeczuwał, że jest już prawdopodobnie spóźniony, ale musiał odbyć swój kawowy rytuał, inaczej nie widziałby powodu do wyturlania się z domu na tą paskudną pizgawicę.

Gdy w końcu odłożył kubek do zlewu, zerknął na zegarek i pobiegł do pokoju z prędkością błyskawicy. Ubrał się, przeciskając głowę przez ciasny kołnierz golfu, zapakował książki do plecaka. Nie miał zielonego pojęcia czy wziął dobre podręczniki, ale też nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Z trudem nałożył skórzaną kurtkę na lewe ramię, z golfem nie miał tego problemu, specjalnie szukał tych z szerszymi rękawami, ewentualnie je odcinał. Zaklął jeszcze kilka razy nim znalazł rękawiczkę w kieszeni ramoneski i nałożył ją na lewą dłoń. Wybiegł z domu, poświęcając jeszcze kilka chwil na pogłaskanie kota. Są rzeczy ważne i ważniejsze, tak? Od przystanku dzieliło go kilka minut, dobiegł tam akurat, by móc wskoczyć do odjeżdżającego już autobusu. Klapnął ciężko obok niższego i dość drobnego chłopaka.

- Hej Clint - mruknął zakładając przy okazji słuchawki.

Barton zmierzył go zimnym spojrzeniem bardzo bystrych oczu. Buck, po raz nie wiadomo który, nie powstrzymał skojarzenia ich z jakimś drapieżnym ptakiem. Clint potarł szczękę, na której zaczynał pojawiać się delikatny zarost i przywitał go kwaśnym uśmieszkiem.

- Gotowy na kolejny dzień męczenia się z tymi cyborgami? – zapytał Buck, szukając swojej ulubionej playlisty i utworu „Good Man" od Devour the Day.

- Przesadzasz Barnes – mruknął Clint zakładając dłonie za głowę i patrząc w sufit autobusu – Zmieniłbyś w końcu nastawienie i dogadał się z kimś z klasy.

Bucky tylko prychnął niezadowolony, odwracając wzrok w kierunku okna. Śnieg zaczynał sypać coraz mocniej, co wcale nie poprawiło mu humoru. Gdy było tak przeraźliwie zimno, zawsze bolało go lewe ramię. Wrócił myślami do słów Bartona, rzeczywiście nie czuł się dobrze w swojej klasie, nie potrafił też znaleźć tam sobie miejsca. Co prawda od kilku miesięcy miał całkiem dobry kontakt z Clintem, który pół roku temu przeprowadził się na jego osiedle, jak również z Nataszą - prawdziwym geniuszem pod względem nauki, ale dość zagubionym stworzeniem, jeśli chodziło o wszelkie emocjonalne sprawy. Dzięki tej dwójce po raz pierwszy od ponad roku poczuł, że jednak nie każdy w jego klasie jest robotem nastawionym jedynie na wyniki, bo Natasza i Clint mieli kompletnie gdzieś ten cały wyścig szczurów, podobnie jak on sam. I, mimo, że nigdy by się przed nimi do tego nie przyznał, czuł się o wiele lepiej, gdy wiedział, że może z kimś normalnie porozmawiać, bez schodzenia na tematy dotyczące jedynie nauki oraz pieniędzy. Bucky musiał przyznać, że przez ten czas naprawdę ich lubił i doceniał to, że trzymali się razem, tworząc coś w rodzaju Loży Szyderców na końcu klasy. Po prostu brakowało mu kogoś, z kim mógłby zrozumieć się bez słów, bratniej duszy. Jasne, cynizm Clinta i Romanoff sprawiał, że chodzenie do szkoły nabierało jakiegokolwiek sensu, ale Buck ciągle czuł się dziwnie pusty. Pół swojego życia miał przy sobie takie osoby, ale pewne zdarzenia, o których wolał nie pamiętać, sprawiły, że aktualnie byli dla siebie niemal obcy. Wyciągnął z plecaka arafatkę w zieloną kratę i zawiązał ją sobie na szyi, chowając w niej twarz. Gdy uniósł głowę napotkał pytające spojrzenie Clinta. Przeniósł wzrok na swoje dłonie, jedną zaróżowioną od zimna i drugą skrytą pod czarną rękawiczką.

- Dogadałbym się z kimś, gdyby były to osoby z marzeniami, a nie goniący za pieniędzmi dekle.

- Nie wszyscy - Clint nie obruszył się tym określeniem, bo wiedział, że nie było kierowane do niego ani do Nataszy. Barnes podkreślał to tak często, że aktualnie już nie musiał.

- Nie wszyscy – zgodził się Bucky – Ale przerażającą większość, aż strach pomyśleć, że to oni mają nas kiedyś leczyć.

- Ty też będziesz leczył Barnes, no chyba, że jednak zaczniesz wydawać książki.

Buck dał mu kuksańca w bok i może rozgorzałaby między nimi bójka, jednak po chwili Clint klepnął go w ramię, bo to był już ich przystanek. Gdy wysiedli, zegar na ścianie pobliskiej apteki wskazywał, że jest już kilka minut po ósmej, ale mimo tego ruszyli wolnym krokiem do szkoły. Oboje mieli na stopach glany, które miażdżyły coraz grubszą warstwę śniegu z przyjemnym chrupnięciem. Barnes ze śmiechem przyglądał się Clintowi, który chował twarz w kołnierzu fioletowej kurtki.

Gdy weszli do szkoły musieli przypominać dwa chodzące bałwany, otrzepali się w holu, zbierając przy okazji srogi opieprz od sprzątaczki i zbiegli do szatni, po drodze przepraszając kobietę, która tylko pokiwała głową ze zrezygnowaniem. Znała ich nie od dziś, Barnes i Barton zawsze sprawiali problemy, ale nie mogą sobie odmówić sympatii do tej dwójki, więc pogroziła im palcem ledwo ukrywając uśmiech. Chłopcy zostawili kurtki w szatni, a następnie ruszyli, już biegiem, do klasy. Wpadli do sali, na szczęście zdążając przed swoją nauczycielką i zajęli miejsca w łączonych ławkach z tyłu pomieszczenia, tuż obok Romanoff, która przewróciła oczami na ich widok.

- Czy wy kiedyś nie zaśpicie? – fuknęła, zakładając rudy kosmyk za ucho.

- Buck zaspałby na własny pogrzeb, jeśli nie wymyślono by budzików - odparł Clint, a Barnes szturchnął go łokciem w bok. Barton oczywiście mu oddał. Natasza podparła głowę na dłoni i mruknęła:

-Jak dzieci – pokręciła głową z niedowierzaniem, ale po jej ustach błąkał się lekki uśmiech, który Bucky nauczył się wyłapywać. Wyszczerzył się do niej, jednocześnie próbując powstrzymać Clinta przed wygraną - Mamy nowego ucznia.

Bucky od razu podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Chłopak siedział gdzieś po środku sali. Zajął miejsce chyba koło Bannera, ale Barnes nie był tego pewien, bo wciąż nie znał imion oraz nazwisk wszystkich osób ze swojej klasy. Był drobnym blondynem w przydużym swetrze, co było na swój całkiem sposób urocze.

Nauczycielka w końcu weszła do klasy i prawie od razu zaczęła coś dyktować, Buck pochylił się nad plecakiem. Oczywiście nie wziął zeszytu do angielskiego, za co przeklął się po tysiąckroć, bo akurat zaczynali opisywać przebieg realizmu, który naprawdę go interesował. No i wisienką na torcie był przede wszystkim koniec romantyzmu, alleluja.

***

Bucky nawet nie próbował ukryć, że z klasą mu nie po drodze. To nie tak, że nie starał tego zmienić, ale, umówmy się, nie robił też tego jakoś nadgorliwie. Po postu przyjął do informacji, że na trzydzieści sześć osób w swojej klasie, tylko on, Natasza i Clint nie idą na medycynę z powodów dobrych zarobków... Choć wróć, spory procent wybrał stomatologię, bo podobno mniej nauki, a gdy ma się własny gabinet to pieniądze porównywalne. Buck nie potrafił tego zrozumieć, jego zdaniem lekarz powinien być osobą z powołaniem, pasją i zapałem, a nie łasym na gotówkę pacanem bez krzty humoru. Jeszcze kilka miesięcy temu, czułby się wyrzutkiem, teraz, gdy zauważył iskierkę życia w Clincie i Nataszy zrobiło mu się lepiej.

- Te, panie pisarz – podniósł głowę znad zeszytu natrafiając na zielone oczy Romanoff – Skupisz się choć na chwilę na lekcji? Przecież lubisz historię.

- A czy ta stara antykomunistka i pronacjonalistka mówi o czymś sensownym?

Romanoff parsknęła śmiechem.

- Oczywiście, że nie. Co myślisz o nowym?

Poszukał wzrokiem chłopaka, znowu siedział bardziej na przedzie. Minął już tydzień, od kiedy Steve przyszedł do ich klasy. Buck czasem na niego zerkał i chłopak wydawał mu się wesołym, wiecznie uśmiechniętym, optymistycznym gościem. Co lepsze dość szybko nauczył się jego imienia, choć nazwisko wciąż stanowiło dla niego zagadkę. Natasza odchrząknęła, a on wrócił na Ziemię.

- Jeszcze nic, nie miałem nawet okazji się przywitać.

Dziewczyna pokiwała głową i wróciła do czytania książki. Natomiast Buck znów zwrócił wzrok na Steve'a. Przez chwilę wydawało mu się, że ten uważnie coś notował, ale po chwili stwierdził, iż Rogers rysuje. Uśmiechnął się, sam od czasu do czasu spróbował coś narysować, ale przede wszystkim pisał, bo uważał, że po prostu wychodzi mu to najlepiej. Wrócił do skrobania w swoim wszystkopisie, znowu otoczyły go rozległe stepy, świst gorącego powietrza i odległe strzały. Znowu był w swoim świecie.

***

Wybiegł równo z dzwonkiem, czochrając uprzednio Romanoff po głowie i machając Clintowi na pożegnanie.

Wolność. Oddech. Zerowe stężenie tych idiotów w okolicy. Słuchawki w uszy Barnes, na spokojnie.

Ruszył szybkim krokiem w kierunki East River, nie śpieszyło mu się do domu, miał jeszcze później zajęcia dodatkowe z rosyjskiego. Usiadł na brzegu oglądając płynące statki przedzierające się przez tworzącą się krę, uspokajał go ten widok. Podgłośnił muzykę w słuchawkach i skupił się na kolejnych dźwiękach. Nie miał nawet pojęcia, który raz zadał sobie pytanie: po co ja wybrałem tę klasę? Czemu się z niej nie wyniosłem?

Nie było mu nawet tak zimno, mimo, że od wody ciągnął lodowaty wiatr. Opatulił się tylko mocniej skórzaną kurtką i wyjął z plecaka książkę „Rok 1984", zaczynając czytać, żeby zająć czymś myśli. Niezbyt przyjemne, tak nawiasem mówiąc.

Jeszcze rok temu Barnes leczył się z depresji, miał zespół stresu pourazowego po wypadku, w którym stracił rękę. Po prostu wracał autobusem do domu. Chciał tylko przekroczyć próg swojego mieszkania, pogłaskać kota, porozmawiać z ojcem i napić się herbaty z mamą. Tylko, że Los chciał inaczej. Poczuł jak ciągnie go ramie, jak czuje paraliżujący, fantomowy ból w lewej dłoni.

- Cholerne neurony – warknął, ale to właśnie dzięki nim mógł poruszać metalowym ramieniem, rosyjskim prototypem nowej generacji protez. Buck mógł się uważać za szczęśliwca, ale wolałby mieć sprawne ramię. Dotknął metalowymi palcami kamieni obok, ale nie poczuł nic. Ani ich faktury, ani kształtu, ani nawet temperatury. Zaklął szpetnie i wrócił do książki. Bez skutku, nie potrafił się na niczym skupić. Jak na złość śnieg znów zaczynał sypać, więc musiał się przenieść gdzieś, gdzie nie zasypie go czyniąc z niego żywego bałwana.

To definitywnie nie był jego dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz