Steve?
Ty też to czujesz prawda?
Unosili się jak plastikowa torebka bez domu, zepsuty kompas, który wciąż prze do przodu.
Patrzył na niego ze
smutkiem, ale bał się okazać mu całe te pokłady współczucia, które
odczuwał, żeby nie uciekł, nie schował się i nie odgrodził od niego
swoją skorupą. Starał się być obok, tak bardzo, na ile mu pozwalał,
słuchać, być oparciem, czasem po chamsku pakować mu się do mieszkania.
Nie raz milczeli, czasem rozmawiali, innym razem darli się do radia, o
co nikt pewnie nie posądzałby tego chodzącego wzoru. Ale nikt nie
spodziewałby się także pustki lub łez w jego niebieskich oczach. W ogóle
ludzie mało go znali, jak na to, ile osób się wokół niego kręciło.
Jakby był jedną z planet Układu Słonecznego. Albo nawet jego Słońcem,
środkiem, wnętrzem, głównym punktem wszechświata. Niby należeli do
jednego układu, niby krążyli prawie tą samą drogą, ale tak naprawdę ich
trajektorie nigdy nie miały się spotkać. Mimo to ciągle powtarzali, że
byli do niego tak podobni.
Tylko teraz nie potrafili wykrzesać nawet iskierki zrozumienia.
Powiedzieli te
najgorsze rzeczy. Zwyzywali, że w ogóle mu zaufał, że dał szansę, bo
przecież nie był ślepy, znał go i powinien wiedzieć, na co się pisze.
Oh, jakże wspaniałomyślnie.
Przecież to takie pomocne.
Gotował się na samo
wspomnienie o bezmyślności tych ludzi, ludzi, którzy śmieli się nazywać
jego przyjaciółmi, a wbijali mu szpilę za szpilą, tak jakby już nie był
wystarczająco poturbowany. Jakby to, co się stało nie dało mu
wystarczająco po skrzydłach.
Sam nie do końca
rozumiał jego wybór, nie było go jeszcze przy nim, gdy go podjął, ale
przecież nie musiał rozumieć. Zamiast tego chciał być, móc go słuchać,
móc z nim milczeć, móc patrzeć razem godzinami w jeden punkt przed nimi,
nieważne czy była to droga, jezioro, czy też pokój jednego z nich. Był,
bo byli przyjaciółmi, braćmi, pokrewnymi duszami.
I może to ciężkie do zrozumienia, ale chciało mu się płakać, gdy widział jak cierpi.
Steve, Twoje skrzydła mogą być złamane, ale zaufaj mi bracie, nie jest za późno.
Bał się go przytulić,
bał się, że niewprawnym dotykiem go stłucze, a w jego wnętrzu szalało
prawdziwe tornado. Wyrzut do samego siebie, zaciskający się na jego
wnętrznościach, niepozwalający odetchnąć. Powinien wiedzieć co
powiedzieć, powinien naprawić go jednym słowem.
Powinien, powinien, powinien.
Ale tak się nie da.
Trzeba czasu, setki chwil, tysiąca słów, miliona minut ciszy.
Steve, ukrywasz swoje
emocje, żeby uciec przed tym, co boli i ciągnie w dół. Wyglądasz jak
piękny ptak, który topi się w morzu ropy. Czarnobrunatna maź skleiła Ci
pióra, skrępowała ruchy, odebrała możliwości lotu, a na końcu wlała się
do gardła brutalnie dławiąc.
Siedzieli obok
siebie, niby tuż, tuż. Kolano w kolano, ramię w ramię, myśl w myśl...
Ale byli od siebie oddzieleni czymś o wiele większym niż niebo.
Nie da się udawać doskonałości.
Nie kłam mnie proszę.
Przecież widzę, że
jesteś wyczerpany. Zmęczony udawaniem siły w momencie, gdy czujesz się
słaby. Chory od grania, że wszystko jest dobrze, kiedy tak na prawdę
zdaje się być najgorzej. A przecież nie możesz bać się popełniać błędów.
Przestań się obwiniać, kiedy błąd nie leży w Tobie. Po prostu nie to
miejsce, nie ten człowiek i nie ten czas.
Jestem z Tobą, jestem
tuż obok. Nie chowaj się, nie trać nadziei, nie daj sobie wmówić, że
trudno Cię pokochać, że życie z Tobą jest niemożliwe, gdyż podobno
palisz mosty w chwili, gdy po nich stąpasz.
Przecież ja tu jestem.
Jestem zaprzeczeniem
tych wszystkich złych myśli, paskudnych szeptów, które mówią, że się nie
nadajesz. Jestem i słucham. Jestem i będę słuchać. Nigdy nie jesteś
sam.
Twoje skrzydła mogą być złamane, ale nie jest za późno.