...

piątek, 30 grudnia 2016

Come as you are cz.7

Fireflies

Kiedy dzwonek oznajmił koniec lekcji, Steve spojrzał w okno i z zadowoleniem stwierdził, że śnieg przestał padać. Pomyślał o spacerze i ciepłej kawie, którą kupi sobie w pobliskiej kawiarni. Dużą, czarną, koniecznie na wynos. Potem pójdzie nad rzekę, żeby na spokojnie ją wypić i pogapić się w przestrzeń. Miał nadzieję, że trochę mu to pomoże, gdyż zaczynał powoli łapać doła, chociaż zażarcie się przed nim bronił. Dni w nowej szkole niczym się od siebie nie różniły, a przy tym tyle rzeczy zwaliło mu się na głowę, że sam przed sobą musiał przyznać, że powoli ma dość. Starał się uśmiechać i być wciąż tym pozytywnym gościem, za którego wszyscy go mieli, ale stawało się to coraz cięższe. A najgorsze było to, że nawet nie miał z kim o tym porozmawiać. Z cichym westchnieniem pozbierał swoje rzeczy, wrzucił je do torby, chwycił kurtkę i z ulgą wybiegł ze szkoły...

I wpadł z impetem na stojącego przed nią gościa, który okazał się być Buckym.

Barnes stał wraz z Clintem oraz Nataszą, zażarcie o czymś dyskutowali, no, do czasu, aż Steve nie przewrócił jednego z rozmówców. Rogers potrzebował chwili, żeby w ogóle zaskoczyć, co się właściwie stało, a kiedy udało mu się wreszcie ogarnąć, zerwał się na równe nogi, krzywiąc się z bólu.

- Rany, przepraszam - powiedział szybko. - Nie zauważyłem was. Nic ci nie jest? - zapytał Barnesa z troską w głosie i wyciągnął dłoń, by pomóc mu wstać.

Bucky leżał na ziemi i najzwyczajniej w świecie starał się zrozumieć dlaczego jego perspektywa zmieniła się tak nagle. Może reagowałby szybciej, gdyby nie miał kaca, a tak, po tym, jak ktoś w niego wpadł, po prostu poślizgnął się na śniegu i wyrąbał w pobliską zaspę. Nim dotarły do niego jakiekolwiek inne bodźce niż chłód śniegu usłyszał głośny śmiech Nataszy i Clinta.

- Cholera by was wzięła, Dekle... - warknął starając się wygrzebać z zaspy. Nagle przed jego twarzą pojawiła się drobna dłoń, która bynajmniej nie należała do żadnego z jego przyjaciół. Steve rzucił niepewne spojrzenie Clintowi i Nataszy, wciąż wyjącym w najlepsze ze śmiechu, po czym napotkał spojrzenie Bucky'ego i uśmiechnął się przepraszająco.

- Dasz radę wstać? - zapytał.

- Ta, jakoś tak - mruknął. Bolała go prawa ręka, która zamortyzowała upadek. Dlaczego nigdy nie upadał na tę cholerną protezę? Barton i Romanoff w końcu przestali się śmiać, złapali go pod ramiona i popchnęli do przodu tak, że stanął twarz w twarz ze Stevem. Choć może lepiej byłoby powiedzieć twarz w jego szyję, w końcu Rogers był niższy. Steve cofnął się trochę, zakłopotany całą sytuacją.

- Jeszcze raz przepraszam. Będę się zwijał...

- Stary, dopiero wpadłeś - parsknął Clint.

- Na pewno nic ci nie jest? Może mogę jakoś pomóc? - Steve zwrócił się do Bucka. Barnes spróbował się uśmiechnąć, ale ból trochę mu przeszkodził.

- Wszystko gra, na prawdę.

Steve jeszcze raz omiótł go spojrzeniem. Podszedł trochę bliżej strzepując śnieg z kurtki Barnesa, po czym powiedział:

- No to będę leciał. Do jutra. - też spróbował się uśmiechnąć i też nie za bardzo mu wyszło, po czym odwrócił się i ruszył w stronę bramy. Barnes poczuł, jak Natasza dźga go łokciem w bok.

- My też lecimy Buck.

- Ta, obiecałem ją podwieźć na zajęcia - mruknął Clint, a jego mina idealnie zdradzała, jak bardzo mu się nie chce. No cóż. Trzeba było nie być najstarszym i nie robić najszybciej z nich wszystkich prawka. Barnes nachylił się nad nim z wrednym uśmieszkiem, po czym mruknął mu do ucha:

- Pantoflarz.

Clint tylko przewrócił oczami, nie zamierzając tego komentować. Bo w sumie hej!, z czym tu się kłócić?

- Na pewno jesteś cały? - zapytała Romanoff. Buck pokiwał głową.

- Jak potrzebujesz to podwiozę cię do domu - powiedział Barton patrząc na niebo, gdzieś ponad Barnesem, ale ten doskonale wiedział, że taka propozycja, przy nowojorskich korkach, to prawdziwa oznaka przyjaźni.

- Nie trzeba, dzięki - powiedział z uśmiechem - Lećcie już, ja mam jeszcze rosyjski dzisiaj.

Pomachał im na pożegnanie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Szedł tak chwile, starając się załączyć metalową dłonią muzykę w telefonie, zdrowa wciąż zbyt bardzo bolała, ale ekran nie reagował. Zaklął szpetnie, po czym szarpnął głową odrzucając włosy do tyłu. I wtedy zobaczył Rogersa zaledwie kilka kroków przed nim. Chłopak szedł ze spuszczona głową, w dłoniach miętolił czapkę, a Buck miał tylko nadzieję, że ten Dekiel nie przejął się tak wpadnięciem na niego. Gdy w końcu dotarło do niego, że Steve nie ma czapki, a przecież on też się wywrócił, no i było cholernie zimno, prawie od razu się z nim zrównał i wyrwał puchatą rzecz z jego dłoni naciągając mu ją po chwili na oczy.

- Nie wyglądasz na kogoś z dobrą odpornością Rogers, więc noś tę czapkę.

Steve podciągnął czapkę wyżej i zamrugał kilka razy, wyrwany z zamyślenia. Spojrzał na Bucka stojącego przed nim z założonymi rękami i wpatrującego się w niego karcąco. Idąc przed siebie próbował nie myśleć o całej sytuacji, ale widok Barnesa skutecznie mu o niej przypomniał. Teraz nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, nie będąc pewnym, czy Bucky nie jest na niego zły. Nie spodziewał się, że dziś się z nim jeszcze zobaczy. Natomiast Barnes chwycił krawędzie czapki i ponownie nasunął ją chłopakowi na nos.

- Hej, nic nie widzę - zaśmiał się Rogers znów podsuwając ją wyżej. - Na pewno wszystko ok? Serio nie zrobiłem tego specjalnie. Jestem straszną łajzą, często zdarza mi się wpadać na ludzi.

- Ani przez moment nie pomyślałem, że zrobiłeś to specjalnie. Musiałbyś mieć nierówno pod sufitem, jeśli już słyszałeś legendy o mnie i wciąż próbowałbyś coś mi zrobić - zaśmiał się, choć był to trochę nerwowy śmiech. Niekoniecznie był dumny z łatki gościa z mordowni.

- W sumie, słyszałem kilka opowieści - przyznał Steve, przekrzywiając głowę w zamyśleniu. - Ale szczerze mówiąc, nie wydawały mi się specjalnie wiarygodne. Nie wyglądasz na gościa, który leje innych, bo lubi.

- Serio? - zapytał, a jego dłoń odruchowo powędrowała do blizn na szczęce, pozostałości po wypadku i licznych bójkach. Były głównym powodem dla którego cały czas nie golił zarostu. Zdawał sobie sprawę, że całe jego ciało pokrywa plątanina różnorakich pamiątek, ale niezbyt lubił jak ludzie na nie patrzyli. No i zdawał sobie sprawę, iż nie wyglądał z nimi zbyt sympatycznie. Steve zauważył jego nerwowy ruch, ale o nic nie zapytał.

- Serio - odparł i uśmiechnął się. - Poza tym, nie przejąłbyś się gołą głową nieznajomego gościa, gdybyś był złolem. - dodał i ruszył przed siebie.

- Hej, Rogers!

Odwrócił się.

- Tak?

A Bucky widząc jego zdziwienie po prostu zaczął się śmiać.

- Co jest? - zapytał Steve, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.

- Jeny, jaki ty jesteś dziwny - mruknął Buck, wciąż się śmiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, więc wyprostował się, łapiąc kontakt wzrokowy ze Stevem i dodał - Najpierw na mnie wpadasz, zaczynasz przepraszać, potem zwiewasz, a gdy cię łapię, stwierdzasz o mnie masę pozytywnych rzeczy i po prostu odchodzisz bez słowa. No powiedz mi, że to nie jest dziwne - znowu parsknął niekontrolowanym śmiechem, nie potrafiąc się powstrzymać - Chociaż, przyganiał kocioł garnkowi, ja też do najnormalniejszych nie należę.

Steve zamrugał kilka razy przetwarzając w głowie słowa Bucka. Po chwili miał ochotę wyśmiać sam siebie.

- Wiesz, przeniosłem się z liceum dla artystów. To chyba mówi samo za siebie - wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jakimś cudem Buck sprawił, że przychodziło mu to dużo łatwiej, niż jeszcze piętnaście minut temu. - Gdzie teraz idziesz? - zapytał, nim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. Bucky przekrzywił głowę niczym kot, jak zawsze gdy coś go zdziwiło, Steve widział to już po raz nie wiadomo który.

- Mam rosyjski za dwie godziny, więc na razie idę się gdzieś schować przed tą pizgawicą.

- Rosyjski? Wow, podziwiam. Ładny język, ale przerażają mnie te dziwne znaczki. Ja mam zajęcia w muzyku wieczorem. W sumie napiłbym się kawy. - powiedział, niewiele myśląc o tym, co mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to zabrzmiało trochę jak propozycja. W zasadzie powinno mu się chyba zrobić głupio, bo przecież nigdy się tak nie zachowywał wobec ludzi, których ledwo znał, ale miał naprawdę kiepski nastrój, a Bucky w jakiś sposób sprawiał, że czuł się lepiej. Poza tym, ten gość od dawna go intrygował, zdążył już narysować kilkanaście jego portretów, może wreszcie wypadałoby po prostu pogadać? - Może chcesz iść ze mną? - zapytał.

- Jasne, możemy iść. W jakieś szczególne miejsce?

Steve wzruszył ramionami.

- Znam tylko tę małą kawiarnię za rogiem, ale szczerze mówiąc trochę mi się już znudziła. Może ty masz jakiś pomysł?

- W Veroni mają dobrego grzańca.

- No to prowadź - uśmiechnął się. Buck ruszył w kierunku wspomnianej kafejki, starając się ukradkiem rozmasować ramię. Nie chciał wyjść na mięczaka, ale upadek mimo wszystko trochę dał mu w kość.

- Boli cię ta ręka? - zapytał Steve, starając się z nim zrównać. Dlaczego on musiał tak pędzić?

- Nie, nie. Wszystko w porząsiu - a po chwili, żeby wyjść jakoś z sytuacji dodał - Przebieraj nóżkami Stevie, nie mam w zwyczaju wolno chodzić.

"No właśnie widzę" chciał powiedzieć Steve, ale czuł, że ciężko mu się oddycha. Zakaszlał kilka razy i trochę zwolnił kroku. Buck spojrzał w bok, ale Steve'a tam nie było.

- Co ty tak świszczysz? Wszystko gra?

Chciał coś odpowiedzieć, ale w efekcie tylko rozkaszlał się na dobre.

- Cholerna gruźlica. - westchnął, ale napotkawszy pytające spojrzenie Bucka omal się nie roześmiał - Żartuję, mam astmę. W sumie nawet nie narzekam, nie muszę ćwiczyć na wfie.

Buck ponownie przekręcił i podszedł do Rogersa uderzając go kilka razy w plecy. Próbował zrobić to delikatnie, bo Steve wyglądał na tak chudego, że mógłby go porwać wiatr, ale chłopak i tak się ugiął.

- Masz jakieś leki?

- Mam, ale nie potrzebuję ich teraz. Bywa gorzej - przybrał swój firmowy uśmiech pod tytułem "wszystko gra", odchrząknął i ruszył przed siebie. - Chodźmy na tego grzańca.

- Ej, mały - chwycił go za ramię i zatrzymał - Bierz te prochy i się nie wygłupiaj. Grzaniec poczeka.

Steve wahał się chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej inhalator, po czym otworzył go i zaciągnął się.

- Okej, już mi lepiej - powiedział.

- No, chodź, bo mi tu jeszcze zamarzniesz - mruknął.

- Aż tak źle nie jest - odparł, zsuwając czapkę z głowy i przeczesując ręką włosy.

- Przeziębisz się Deklu – warknął. Jak można być tak drobnym? Spojrzał na Rogersa, który już wyglądał jak niedożywiona wersja bałwana, ściągnął z szyi arafatę i zawinął mu nią głowę, tak, że wystawały spod nich tylko niebieskie ślepka Steve'a.

Rogersa cała ta sytuacja wprawiła w osłupienie. Spojrzał na Bucky'ego, który nie ustawał w robieniu z niego małej mumii, po czym złapał go za dłonie i poczuł coś strasznie dziwnego, jednak stwierdził, że zastanowi się nad tym później.

- Naprawdę nie potrzebuję, rzadko choruję.

Jednak spojrzenie, którym uraczył go Bucky, sprawiło, że wszystkie chodzące o nim legendy zdały się Steve'owi nagle dużo bardziej wiarygodne. Grzecznie puścił jego ręce. Chłopak tylko uśmiechnął się delikatnie i ruszył trochę wolniejszym krokiem w kierunku Veroni. Steve zsunął arafatkę na szyję.

- Często bywasz w tej kawiarni? - zagadnął Steve, ruszając za nim.

- Co uważasz za często? Co jakiś czas zaciąga mnie tam Nat i Clint.

- Zaciąga? Nie zabrzmiało, jakbyś robił to chętnie.

- No dobra, trochę przesadzam. Lubię spędzać z nimi czas, ale niekoniecznie siedząc w takich miejscach - automatycznie potarł lewe ramie za co przeklął się w myślach. Steve jednak nie zwrócił na to uwagi.

- Rozumiem - powiedział, rozglądając się po okolicy. Nigdy wcześniej nie szedł tą drogą. - Ja tam lubię kawiarnie. Co prawda raczej chodzę do nich sam. Czasami rysuję przypadkowych ludzi, których tam widzę, to może brzmi dziwnie - uśmiechnął się. - Mam kilka ulubionych. Głównie na Brooklynie.

- Brooklyn? Mieszkałem tam kiedyś. Jak zacznę studia bardzo chciałbym tam wrócić, uwielbiam tę dzielnicę.

- Ja tam mieszkam - odparł Steve. - Co prawda dojeżdżam tu teraz kawał drogi, ale i tak nie narzekam. Najchętniej nie ruszałbym się z Brooklynu do końca życia.

Twarz Bucky'ego nagle jakby złagodniała.

- Dobrze cię rozumiem.

Doszli właśnie do kafejki, więc pchnął drzwi i wszedł do środka witając się od wejścia z właścicielką.

czwartek, 29 grudnia 2016

Zwycięstwo stoi na plecach Poświęcenia.

Kapitan Cassian Andor odmeldowuje się.


Nigdy nie było mu pisane zostać bohaterem Rebelii i Kapitan Cassian Andor był z tym kompletnie pogodzony. W końcu nikt nie przypina złotych medali szpiegowi, którego dłonie już za sześciolatka częściej nurzały się w krwi niż w wodzie. Nikt nie opisuje w książkach morderców, nawet tych dla sprawy, nikt nie postawi pomnika sabotażyście.

Jego oddech był ciężki, a bok boleśnie palił i rwał.

Umierał?

Parsknął śmiechem, po czym zaniósł się kaszlem. Tu, wewnątrz Cytadeli, odgłosy walki były ledwie słyszalne. Tak jakby wojna o Wolność, nie rozgrywała się zaledwie kilkanaście metrów od niego, za grubą, ścianą budowli, która kryła sekrety Imperium przed światem.
 
Jeszcze niedawno pomyślałby, że całkowicie niepotrzebnie, że wszechświat i tak leżał skopany, w kagańcu, kwiląc, błagając o litość, bojąc się własnego cienia. Dopóki nie usłyszał „przemowy" Jyn Erso.

Ogarniała go cisza, przerywana tylko przez nieustające strzały w jego głowie, które nie miały już nigdy go upuścić. Mógł sobie być nazywany przez rebeliantów kapitanem, ale i tak każdej nocy nawiedzały go cienie osób, które zabił własnymi rękoma. Tonął w ich krwi, dusił się, gdy fantomowe palce zaciskały się wokół jego szyi.

A teraz naprawdę umierał.

Przewrócił się na plecy, przed oczami zamajaczyły mu błyskające i mrugające słupy przewodów, układów scalonych oraz plątaniny różnorodnych kabli z zimną, tak bardzo ostateczną stalą. Jak bardzo tanio zabrzmiałoby, gdyby powiedział, że w momencie umierania wolałby patrzyć na gwiazdy? A może zostałby w swoich ostatnich chwilach marzycielem? Który zapragnąwszy umrzeć poetycko – w strugach deszczu – wypowiedziałby na koniec kilka mądrych słów, zapamiętanych na wieki, wykuwanych na łukach, uznanych za myśl złotą i szczególną. Podobno dobrze jest umrzeć młodo, ale Cassian jakoś nie potrafił się z tego ucieszyć, może był dziwakiem? Choć czy miało to teraz jakieś znaczenie? W tym ostatnim momencie, gdy krew niespiesznie opuszczała jego organizm?

Kapitan Cassian Andor odmeldowuje się.

Sabotażysta, szpieg i morderca odchodzi na spoczynek.

Strzały w jego głowie nie cichły, choć usilnie starał się zagłuszyć je jakąś melodią zasłyszaną w jednej z przemytniczych spelunek. Na próżno. Przymknął oczy, był to tytaniczny wysiłek, nawet oddychanie sprawiało mu problem. Zakaszlał ciężko, zastanawiając się ile zajmie mu wyzionięcie ducha. I właśnie wtedy nieprzyjemna myśl zaczęła skrobać go z tyłu głowy.

Ścigano ją.

To było pewne, komandor Krennic ruszył za Jyn i nie zamierzał odpuścić, aż plany Gwiazdy Śmierci nie będą znowu bezpieczne. A córka Erso martwa.

I nawet nie potrafił powiedzieć jak, ale w kilka chwil zebrał się do siadu, po czym dźwignął się na nogi. Było ciężko, ledwo mógł ustać na nogach. Skąd znalazł w sobie siłę, aby powstać? Nie miał zielonego pojęcia. Może Moc była teraz i z nim?

Dziewczyna pojawiła się w jego życiu tak nagle, jak wiele innych przypadkowych osób, z którymi ścieżki Cassiana schodziły się równie szybko, co rozchodziły. Jednak w tym wypadku było inaczej. Jyn sprawiła, że się zmienił. A przede wszystkim dała mu nadzieję.

Więc teraz musiał się pospieszyć.

Z początku powłóczył nogami, ale z chwili na chwilę szedł coraz sprawniej. Szedł, co prawda niezgrabnie, napięty, jak struna, w dłoni ściskał blaster, jednak, wbrew wszelkiej logice, pokonywał kolejne metry. To przecież nie było tak daleko. A ona czekała.

Ten blaster, który rzekomo znalazła. Nie chciał powiedzieć K2-SO, że od razu poznał tą broń, dlatego pozwolił Jyn ją zabrać. I tak znalazłaby się na statku. W końcu wyciągnęła go wprost z jego torby.

I rozkaz, który przyszło mu wykonać. Wciąż nie był pewny czy nie nacisnął spustu właśnie przez nią, czy też odezwało się w nim sumienie. Nie potrafił zabić Galena Erso, gdyż wiedział, że to dobry człowiek, który poświęcił się dla Rebelii – paradoks, zupełnie tak jak Cassian – a może przez myśl, iż trzyma na celowniku ojca Jyn? A może próbował być dżentelmenem, zrobić dobre pierwsze wrażenie i nie zabić jej rodziciela na pierwszej randce?

Musiał się pospieszyć.

Nawet nie zauważył, kiedy wyszedł na zewnątrz. Nie zarejestrował też, że zaczął biec. Naokoło niego toczyła się prawdziwa nawałnica złożona z X-wingów, myśliwców TIE, AT-AT i Y-wingów. Widział majaczącą w oddali windę, więc nawet nie zastanawiał się czy jest bezpieczny. Z resztą, a czy kiedykolwiek był? Nie ma bezpiecznej strefy na wojnie, pas ziemi niczyjej to ściema, strzały mogą dosięgnąć każdego. A jednak walczyli, wylewali krew, którą łapczywie spijał piasek plaży otaczającej Cytadelę. Bo mieli nadzieję. Bo wierzyli, że rzeczywiście nastał ten dzień, kiedy mogą zawalczyć o Wolność. Dzielił ich od niej jeszcze jeden dzień, jeden dzień do Nowego Początku, gdy będą mogli zerwać flagę Imperium powiewającą nad Galaktyką. I każdy będzie sobie królem. Tam przed nimi był Nowy Świat, o który właśnie walczyli. Nowy Świat do wygrania.

W końcu Zwycięstwo stoi na plecach Poświęcenia.

A potem były jej słowa, które sprawiły, że nawet jego serce zabiło szybciej. Szczególnie, gdy usłyszał swoją kwestię, wypowiedzianą jej przejętym, płonącym od zaangażowania głosem.

Rebelia została zbudowana na nadziei.

I gdy zauważył, że Erso nie ma szans, od razu wycofał się by zebrać ludzi. Nie pamiętał teraz słów, których użył, ale w oczach każdego rebelianta, do którego się zwrócił, na sekundę rozpalał się ten sam ogień, który poruszył go do działania. Ogień, który wszczęła Jyn Erso, której kłótnia z przywódcami Rebelii, była niczym snop iskier.

Czy już wtedy wiedział, że w nim spłoną? Pewnie tak.

Dlatego musiał się teraz pospieszyć.

Bo Cassian płonął już, gdy powiedziała mu, iż nie przywykła do ludzi, którzy trzymają jej stronę do końca, nawet kiedy wszystko naokoło się wali. Gdy odpowiedział, tak lekko i prawdziwie: Witaj w domu. Gdy chwilę później zobaczył jej uśmiech. Szczery, prosty, obejmujący całą twarz Jyn, tworząc w jednej chwili esencję nadziei. I po tym uśmiechu zrozumiał, że ona przecież już to wie.

Nie chciała przewodzić im sama. Poprowadzili Rebelię razem. Razem ruszyli po plany, razem, ramię w ramię, przedzierali się przez teren wroga i razem pożegnali K2-SO, jako oddanego, cynicznego towarzysza. I w końcu zdobyli dysk z plikami o kryptonimie „Stardust".

A teraz Cassian się już tylko śpieszy.

Uderzył pięścią w przycisk przywołujący w windę, nie dałby rady wejść po schodach, za szybko tracił krew. Czekał chwilę, drugą, trzecią, po czym prawie zadławił się histerycznym chichotem i zaczął biec. To tylko schody, stawał już przed cięższymi wyzwaniami. Na przykład spojrzenie w lustro.

Strzał nie był czysty, nie zabił Krennica na miejscu, ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie, kiedy ona oddychała? Antena Cytadeli nadawała sygnał, a plan Erso stawał się nareszcie prawdą. Odciągnął ją od dogorywającego komandora, nie musieli już sobie brudzić rąk. Czy można uznać misję za wykonaną?

Nie musieli się już nigdzie spieszyć.

I nie będzie pozytywnego zakończenia. Na szczęście nie będzie też miejsca, a raczej czasu, na niedomówienia. Piętro za piętrem, byle jak najdalej od stygnącego już ciała Krennica, oddalali się od anteny, zbliżając się co raz bardziej do pola bitwy. Oparł się na niej, zastanawiając się skąd w jej drobnym ciele tyle siły, żeby go unieść. I mimo, że czuł, jak w zastraszającym tempie, wraz z jego krwią, opuszcza go życie, starał się przyciągnąć ją bliżej, tak jakby to mogło jeszcze coś zmienić.

Skąd w Tobie tyle siły Jyn Erso?

Jakim cudem jeszcze go niosła? Jak to możliwe, że jeszcze oddycha? Dlaczego poświęcała swoje ostatnie chwilę, żeby prowadzić go bokiem do tych wszystkich zmasakrowanych ciał? Dlatego, że rozpoznała w nich jego przyjaciół, towarzyszy broni?

Nogi łamały się pod nimi niczym spróchniałe drewno, paradoksalnie do ich wiary w to, że im się udało.

A potem był już tylko promień.

Wykrakał z tym brakiem szczęśliwego zakończenia.

Padli na kolana, bez sił, żeby iść dalej. Patrzyli jak fala uderzeniowa zabiera ze sobą kolejne życia, leniwie sunąc w ich kierunku.

Ojciec byłby z Ciebie dumny Jyn.

Chciał tylko, żeby się nie bała, żeby nie myślała o tym czy będzie boleć. Pragnął, żeby uwierzyła w Moc i żeby ta Moc pozwoliła jej spokojnie odejść.

Może nie żył jak bohater, może nie był nim ani razu w całym swoim życiu.

Jednak teraz trzymając ją w ramionach, wiedząc, że nadchodzi ich ostatnia chwila, słysząc śmierci śmiech i jej chłodny oddech na karku, kościste dłonie, zaciskające się wokół ich szyj, mógł odejść naprawdę spokojnie.

Jeszcze chwila Jyn. Zaraz zobaczymy się z Twoim ojcem.

Wraz z falą strzały w jego głowie nareszcie ucichły.

Kapitan Cassian Andor odmeldowuje się.

Powodzenia Rebelio.

Niech Moc będzie i z Wami.

niedziela, 25 grudnia 2016

My personal temple

Zrobiliśmy sobie z rodzicami świąteczny spacer do lasu.

Trochę o mnie.
Lubię zapach ziemi po deszczu, spacery po lesie, dotyk wody w strumieniu, smak jeżyn, widok wierzchołków drzew, fakturę kory, brzmienie cichego śmiechu i to poczucie bycia naprawdę żywym.

wtorek, 20 grudnia 2016

"Control"

Zalecany soundtrack: Control - Hasley

Wysłali mnie przed siebie, żebym przyniósł im chwałę. Zemsta była dla nich największą wartością i nie zawahaliby się przed niczym, żeby jej dokonać. Jestem ich bronią, ich ulubionym narzędziem. Zajęli moje ciało, dom dla mojej duszy.

I ona wciąż w nim jest, wyje samotna, karłowata, powalona na klęczki. Dom który żyje cieniami i potworami, gdzie korytarze niosły echo moich krzyków, ale przecież nikt nie mógł ich usłyszeć. To tylko bezgłośne błagania, które zdzierają mi gardło.

Nagle siedzę w środku siebie i jestem tak cholernie przerażony. Wiem, że po mnie idą, wiem, że nie mam żadnych szans. Tak bardzo nie chcę im oddać siebie, więc chowam ostatnie odłamki gdzieś w najciemniejszych zakamarkach. Już nie wiem czy to oni mnie niszczą, czy to ja sam.

To na pewno ich maszyny? To tylko ich słowa? Czy przypadkiem mój umysł nie zaczął żerować na mojej świadomości niczym pasożyt? Nie wiem co gorsze - myśl, że to śmiertelna choroba czy też ta, w której cały czas jestem za sterami.

Czy jestem potężniejszy niż moje ciało?
Czy prześcignę jego chłód?
Czy będę gorszy od moich własnych demonów?

Echo strzałów cichnie, nagle wszyscy naokoło płaczą, są tak bardzo zlęknieni, tak samo bezradni jak ja. Słyszę ich błagania, chcą żebym przestał, ich przerażenie wibruje w powietrzu. Naprawdę nie potrafię tego powstrzymać. Ale czy na pewno chcę? Nie wiem już kto jest za sterami mnie samego.

Rzeczywiście powinniście się mnie bać. Nie krzycz, nie płacz, to tylko trochę krwi. A może ty odpowiesz mi na pytanie: Kto ma nade mną kontrolę?

Słyszę echo swoich kroków – w moim własnym wnętrzu. To okropna pustka, wszystkie pomieszczenia są już wymarłe. Chciałbym się przestraszyć, poczuć cokolwiek. Korytarze są opustoszałe, drzwi znikają, na ścianach wiszą tylko lustra. Nie chcę ich, nie poznaję siebie. Kim byłem? Kim jestem? Czy jeszcze w ogóle jestem? Wewnątrz mnie istnieje ktoś jeszcze i tak cholernie go nienawidzę.

Obawiam się, że nie wiem, która twarz odbija się w taflach luster, nie umiem jej rozpoznać. Jest zamazana, jakby mój umysł chciał się jej pozbyć, zapomnieć, zaprzeczyć. Drga, czasem ukazując kawałek oka, innym razem mocno zarysowaną szczękę. Ale ja widzę przede wszystkim ślady krwi i tłukę każde z luster w drobny mak.

Chcę być potężniejszy niż moje ciało.
Chcę prześcignąć jego chłód.
Chcę być jeszcze gorszy niż moje demony.

Lęk i histeria tych ludzi mnie przytłacza. Kim jesteście? Wrogami? Przyjaciółmi? Mam was chronić? Czy jesteście moimi ofiarami? Jeśli nawet tego nie wiem, to powinienem was oszczędzić czy zabić? Przestańcie choć na chwilę krzyczeć, to tylko trochę krwi. To tylko jeden trup. To tylko wasza matka. Powiedzcie mi, że chociaż wy wiecie kim tak naprawdę jestem.

Dlaczego nie panuję nad własnym ciałem? Kto przejął te cholerne stery? Ciszej, ciszej, to nie wy jesteście na celowniku, jeszcze zwrócicie na siebie jego uwagę. A może właśnie zwróciliście moją?

I wracam szukać odłamków, powinny być gdzieś w moim wnętrzu. Mijam dziesiątki demonów, znam je na wylot, żyją w mojej głowie zżerając mnie od środka, ale to i tak lepsze niż ich błagania, wymagania wobec mnie. Są głodni zemsty, są głodni chwały. Pragną zostać zapamiętani, stać się legendą, nawet kiedy ja już umrę. Choć czy w ogóle żyję?

Egzystuję bez cienia emocji w zakamarkach własnego ciała, a oni szepczą, szarpią, zaczynają krzyczeć. Mam ich zapisać na kartach historii, boją się zniknąć, prawie tak samo mocno, jak ja żyć. Odłamki, odłamki, już tak dawno temu zacząłem szukać.

Rwałem siebie na kawałki, ale i tak nie było tego zbyt dużo. Spokojnie, to tylko ja. Ja, a więc kto? Mam przynieść im chwałę, zapewnić możliwość zemsty. Pragną pamięci, tak jak ja zapomnienia. Ciszej, ciszej. Zapiszę ich prośby, tak, że już nikt ich nie zapomni. Spokojnie, to tylko trochę krwi. Muszę mieć czym pisać, prawda?

Jestem potężniejszy niż moje ciało.
Prześcignąłem jego chłód.
Jestem gorszy niż moje demony.

sobota, 17 grudnia 2016

Wigilia

Byliśmy we Wrocławiu na mieszkaniu Marcina, piliśmy barszcz z kubków i łamaliśmy się andrutami. Całkiem polubiłam tych ludzi.

Tak w ogóle, to ostatnio zauważyłam, że mam naokoło siebie osoby, którzy wiedzą o mnie nawet te najdrobniejsze rzeczy. Znają moje gesty, przyzwyczajenia, najczęściej używane słowa. Nie dlatego, że bezustannie im o nich przypominam, ale dlatego, że po prostu zwracają na to uwagę. Dawno nie było mi tak ciepło na sercu.