Fireflies
Kiedy dzwonek oznajmił koniec lekcji, Steve spojrzał w okno i z zadowoleniem stwierdził, że śnieg przestał padać. Pomyślał o spacerze i ciepłej kawie, którą kupi sobie w pobliskiej kawiarni. Dużą, czarną, koniecznie na wynos. Potem pójdzie nad rzekę, żeby na spokojnie ją wypić i pogapić się w przestrzeń. Miał nadzieję, że trochę mu to pomoże, gdyż zaczynał powoli łapać doła, chociaż zażarcie się przed nim bronił. Dni w nowej szkole niczym się od siebie nie różniły, a przy tym tyle rzeczy zwaliło mu się na głowę, że sam przed sobą musiał przyznać, że powoli ma dość. Starał się uśmiechać i być wciąż tym pozytywnym gościem, za którego wszyscy go mieli, ale stawało się to coraz cięższe. A najgorsze było to, że nawet nie miał z kim o tym porozmawiać. Z cichym westchnieniem pozbierał swoje rzeczy, wrzucił je do torby, chwycił kurtkę i z ulgą wybiegł ze szkoły...
I wpadł z impetem na stojącego przed nią gościa, który okazał się być Buckym.
Barnes stał wraz z Clintem oraz Nataszą, zażarcie o czymś dyskutowali, no, do czasu, aż Steve nie przewrócił jednego z rozmówców. Rogers potrzebował chwili, żeby w ogóle zaskoczyć, co się właściwie stało, a kiedy udało mu się wreszcie ogarnąć, zerwał się na równe nogi, krzywiąc się z bólu.
- Rany, przepraszam - powiedział szybko. - Nie zauważyłem was. Nic ci nie jest? - zapytał Barnesa z troską w głosie i wyciągnął dłoń, by pomóc mu wstać.
Bucky leżał na ziemi i najzwyczajniej w świecie starał się zrozumieć dlaczego jego perspektywa zmieniła się tak nagle. Może reagowałby szybciej, gdyby nie miał kaca, a tak, po tym, jak ktoś w niego wpadł, po prostu poślizgnął się na śniegu i wyrąbał w pobliską zaspę. Nim dotarły do niego jakiekolwiek inne bodźce niż chłód śniegu usłyszał głośny śmiech Nataszy i Clinta.
- Cholera by was wzięła, Dekle... - warknął starając się wygrzebać z zaspy. Nagle przed jego twarzą pojawiła się drobna dłoń, która bynajmniej nie należała do żadnego z jego przyjaciół. Steve rzucił niepewne spojrzenie Clintowi i Nataszy, wciąż wyjącym w najlepsze ze śmiechu, po czym napotkał spojrzenie Bucky'ego i uśmiechnął się przepraszająco.
- Dasz radę wstać? - zapytał.
- Ta, jakoś tak - mruknął. Bolała go prawa ręka, która zamortyzowała upadek. Dlaczego nigdy nie upadał na tę cholerną protezę? Barton i Romanoff w końcu przestali się śmiać, złapali go pod ramiona i popchnęli do przodu tak, że stanął twarz w twarz ze Stevem. Choć może lepiej byłoby powiedzieć twarz w jego szyję, w końcu Rogers był niższy. Steve cofnął się trochę, zakłopotany całą sytuacją.
- Jeszcze raz przepraszam. Będę się zwijał...
- Stary, dopiero wpadłeś - parsknął Clint.
- Na pewno nic ci nie jest? Może mogę jakoś pomóc? - Steve zwrócił się do Bucka. Barnes spróbował się uśmiechnąć, ale ból trochę mu przeszkodził.
- Wszystko gra, na prawdę.
Steve jeszcze raz omiótł go spojrzeniem. Podszedł trochę bliżej strzepując śnieg z kurtki Barnesa, po czym powiedział:
- No to będę leciał. Do jutra. - też spróbował się uśmiechnąć i też nie za bardzo mu wyszło, po czym odwrócił się i ruszył w stronę bramy. Barnes poczuł, jak Natasza dźga go łokciem w bok.
- My też lecimy Buck.
- Ta, obiecałem ją podwieźć na zajęcia - mruknął Clint, a jego mina idealnie zdradzała, jak bardzo mu się nie chce. No cóż. Trzeba było nie być najstarszym i nie robić najszybciej z nich wszystkich prawka. Barnes nachylił się nad nim z wrednym uśmieszkiem, po czym mruknął mu do ucha:
- Pantoflarz.
Clint tylko przewrócił oczami, nie zamierzając tego komentować. Bo w sumie hej!, z czym tu się kłócić?
- Na pewno jesteś cały? - zapytała Romanoff. Buck pokiwał głową.
- Jak potrzebujesz to podwiozę cię do domu - powiedział Barton patrząc na niebo, gdzieś ponad Barnesem, ale ten doskonale wiedział, że taka propozycja, przy nowojorskich korkach, to prawdziwa oznaka przyjaźni.
- Nie trzeba, dzięki - powiedział z uśmiechem - Lećcie już, ja mam jeszcze rosyjski dzisiaj.
Pomachał im na pożegnanie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Szedł tak chwile, starając się załączyć metalową dłonią muzykę w telefonie, zdrowa wciąż zbyt bardzo bolała, ale ekran nie reagował. Zaklął szpetnie, po czym szarpnął głową odrzucając włosy do tyłu. I wtedy zobaczył Rogersa zaledwie kilka kroków przed nim. Chłopak szedł ze spuszczona głową, w dłoniach miętolił czapkę, a Buck miał tylko nadzieję, że ten Dekiel nie przejął się tak wpadnięciem na niego. Gdy w końcu dotarło do niego, że Steve nie ma czapki, a przecież on też się wywrócił, no i było cholernie zimno, prawie od razu się z nim zrównał i wyrwał puchatą rzecz z jego dłoni naciągając mu ją po chwili na oczy.
- Nie wyglądasz na kogoś z dobrą odpornością Rogers, więc noś tę czapkę.
Steve podciągnął czapkę wyżej i zamrugał kilka razy, wyrwany z zamyślenia. Spojrzał na Bucka stojącego przed nim z założonymi rękami i wpatrującego się w niego karcąco. Idąc przed siebie próbował nie myśleć o całej sytuacji, ale widok Barnesa skutecznie mu o niej przypomniał. Teraz nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, nie będąc pewnym, czy Bucky nie jest na niego zły. Nie spodziewał się, że dziś się z nim jeszcze zobaczy. Natomiast Barnes chwycił krawędzie czapki i ponownie nasunął ją chłopakowi na nos.
- Hej, nic nie widzę - zaśmiał się Rogers znów podsuwając ją wyżej. - Na pewno wszystko ok? Serio nie zrobiłem tego specjalnie. Jestem straszną łajzą, często zdarza mi się wpadać na ludzi.
- Ani przez moment nie pomyślałem, że zrobiłeś to specjalnie. Musiałbyś mieć nierówno pod sufitem, jeśli już słyszałeś legendy o mnie i wciąż próbowałbyś coś mi zrobić - zaśmiał się, choć był to trochę nerwowy śmiech. Niekoniecznie był dumny z łatki gościa z mordowni.
- W sumie, słyszałem kilka opowieści - przyznał Steve, przekrzywiając głowę w zamyśleniu. - Ale szczerze mówiąc, nie wydawały mi się specjalnie wiarygodne. Nie wyglądasz na gościa, który leje innych, bo lubi.
- Serio? - zapytał, a jego dłoń odruchowo powędrowała do blizn na szczęce, pozostałości po wypadku i licznych bójkach. Były głównym powodem dla którego cały czas nie golił zarostu. Zdawał sobie sprawę, że całe jego ciało pokrywa plątanina różnorakich pamiątek, ale niezbyt lubił jak ludzie na nie patrzyli. No i zdawał sobie sprawę, iż nie wyglądał z nimi zbyt sympatycznie. Steve zauważył jego nerwowy ruch, ale o nic nie zapytał.
- Serio - odparł i uśmiechnął się. - Poza tym, nie przejąłbyś się gołą głową nieznajomego gościa, gdybyś był złolem. - dodał i ruszył przed siebie.
- Hej, Rogers!
Odwrócił się.
- Tak?
A Bucky widząc jego zdziwienie po prostu zaczął się śmiać.
- Co jest? - zapytał Steve, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- Jeny, jaki ty jesteś dziwny - mruknął Buck, wciąż się śmiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, więc wyprostował się, łapiąc kontakt wzrokowy ze Stevem i dodał - Najpierw na mnie wpadasz, zaczynasz przepraszać, potem zwiewasz, a gdy cię łapię, stwierdzasz o mnie masę pozytywnych rzeczy i po prostu odchodzisz bez słowa. No powiedz mi, że to nie jest dziwne - znowu parsknął niekontrolowanym śmiechem, nie potrafiąc się powstrzymać - Chociaż, przyganiał kocioł garnkowi, ja też do najnormalniejszych nie należę.
Steve zamrugał kilka razy przetwarzając w głowie słowa Bucka. Po chwili miał ochotę wyśmiać sam siebie.
- Wiesz, przeniosłem się z liceum dla artystów. To chyba mówi samo za siebie - wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jakimś cudem Buck sprawił, że przychodziło mu to dużo łatwiej, niż jeszcze piętnaście minut temu. - Gdzie teraz idziesz? - zapytał, nim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. Bucky przekrzywił głowę niczym kot, jak zawsze gdy coś go zdziwiło, Steve widział to już po raz nie wiadomo który.
- Mam rosyjski za dwie godziny, więc na razie idę się gdzieś schować przed tą pizgawicą.
- Rosyjski? Wow, podziwiam. Ładny język, ale przerażają mnie te dziwne znaczki. Ja mam zajęcia w muzyku wieczorem. W sumie napiłbym się kawy. - powiedział, niewiele myśląc o tym, co mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to zabrzmiało trochę jak propozycja. W zasadzie powinno mu się chyba zrobić głupio, bo przecież nigdy się tak nie zachowywał wobec ludzi, których ledwo znał, ale miał naprawdę kiepski nastrój, a Bucky w jakiś sposób sprawiał, że czuł się lepiej. Poza tym, ten gość od dawna go intrygował, zdążył już narysować kilkanaście jego portretów, może wreszcie wypadałoby po prostu pogadać? - Może chcesz iść ze mną? - zapytał.
- Jasne, możemy iść. W jakieś szczególne miejsce?
Steve wzruszył ramionami.
- Znam tylko tę małą kawiarnię za rogiem, ale szczerze mówiąc trochę mi się już znudziła. Może ty masz jakiś pomysł?
- W Veroni mają dobrego grzańca.
- No to prowadź - uśmiechnął się. Buck ruszył w kierunku wspomnianej kafejki, starając się ukradkiem rozmasować ramię. Nie chciał wyjść na mięczaka, ale upadek mimo wszystko trochę dał mu w kość.
- Boli cię ta ręka? - zapytał Steve, starając się z nim zrównać. Dlaczego on musiał tak pędzić?
- Nie, nie. Wszystko w porząsiu - a po chwili, żeby wyjść jakoś z sytuacji dodał - Przebieraj nóżkami Stevie, nie mam w zwyczaju wolno chodzić.
"No właśnie widzę" chciał powiedzieć Steve, ale czuł, że ciężko mu się oddycha. Zakaszlał kilka razy i trochę zwolnił kroku. Buck spojrzał w bok, ale Steve'a tam nie było.
- Co ty tak świszczysz? Wszystko gra?
Chciał coś odpowiedzieć, ale w efekcie tylko rozkaszlał się na dobre.
- Cholerna gruźlica. - westchnął, ale napotkawszy pytające spojrzenie Bucka omal się nie roześmiał - Żartuję, mam astmę. W sumie nawet nie narzekam, nie muszę ćwiczyć na wfie.
Buck ponownie przekręcił i podszedł do Rogersa uderzając go kilka razy w plecy. Próbował zrobić to delikatnie, bo Steve wyglądał na tak chudego, że mógłby go porwać wiatr, ale chłopak i tak się ugiął.
- Masz jakieś leki?
- Mam, ale nie potrzebuję ich teraz. Bywa gorzej - przybrał swój firmowy uśmiech pod tytułem "wszystko gra", odchrząknął i ruszył przed siebie. - Chodźmy na tego grzańca.
- Ej, mały - chwycił go za ramię i zatrzymał - Bierz te prochy i się nie wygłupiaj. Grzaniec poczeka.
Steve wahał się chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej inhalator, po czym otworzył go i zaciągnął się.
- Okej, już mi lepiej - powiedział.
- No, chodź, bo mi tu jeszcze zamarzniesz - mruknął.
- Aż tak źle nie jest - odparł, zsuwając czapkę z głowy i przeczesując ręką włosy.
- Przeziębisz się Deklu – warknął. Jak można być tak drobnym? Spojrzał na Rogersa, który już wyglądał jak niedożywiona wersja bałwana, ściągnął z szyi arafatę i zawinął mu nią głowę, tak, że wystawały spod nich tylko niebieskie ślepka Steve'a.
Rogersa cała ta sytuacja wprawiła w osłupienie. Spojrzał na Bucky'ego, który nie ustawał w robieniu z niego małej mumii, po czym złapał go za dłonie i poczuł coś strasznie dziwnego, jednak stwierdził, że zastanowi się nad tym później.
- Naprawdę nie potrzebuję, rzadko choruję.
Jednak spojrzenie, którym uraczył go Bucky, sprawiło, że wszystkie chodzące o nim legendy zdały się Steve'owi nagle dużo bardziej wiarygodne. Grzecznie puścił jego ręce. Chłopak tylko uśmiechnął się delikatnie i ruszył trochę wolniejszym krokiem w kierunku Veroni. Steve zsunął arafatkę na szyję.
- Często bywasz w tej kawiarni? - zagadnął Steve, ruszając za nim.
- Co uważasz za często? Co jakiś czas zaciąga mnie tam Nat i Clint.
- Zaciąga? Nie zabrzmiało, jakbyś robił to chętnie.
- No dobra, trochę przesadzam. Lubię spędzać z nimi czas, ale niekoniecznie siedząc w takich miejscach - automatycznie potarł lewe ramie za co przeklął się w myślach. Steve jednak nie zwrócił na to uwagi.
- Rozumiem - powiedział, rozglądając się po okolicy. Nigdy wcześniej nie szedł tą drogą. - Ja tam lubię kawiarnie. Co prawda raczej chodzę do nich sam. Czasami rysuję przypadkowych ludzi, których tam widzę, to może brzmi dziwnie - uśmiechnął się. - Mam kilka ulubionych. Głównie na Brooklynie.
- Brooklyn? Mieszkałem tam kiedyś. Jak zacznę studia bardzo chciałbym tam wrócić, uwielbiam tę dzielnicę.
- Ja tam mieszkam - odparł Steve. - Co prawda dojeżdżam tu teraz kawał drogi, ale i tak nie narzekam. Najchętniej nie ruszałbym się z Brooklynu do końca życia.
Twarz Bucky'ego nagle jakby złagodniała.
- Dobrze cię rozumiem.
Doszli właśnie do kafejki, więc pchnął drzwi i wszedł do środka witając się od wejścia z właścicielką.
I wpadł z impetem na stojącego przed nią gościa, który okazał się być Buckym.
Barnes stał wraz z Clintem oraz Nataszą, zażarcie o czymś dyskutowali, no, do czasu, aż Steve nie przewrócił jednego z rozmówców. Rogers potrzebował chwili, żeby w ogóle zaskoczyć, co się właściwie stało, a kiedy udało mu się wreszcie ogarnąć, zerwał się na równe nogi, krzywiąc się z bólu.
- Rany, przepraszam - powiedział szybko. - Nie zauważyłem was. Nic ci nie jest? - zapytał Barnesa z troską w głosie i wyciągnął dłoń, by pomóc mu wstać.
Bucky leżał na ziemi i najzwyczajniej w świecie starał się zrozumieć dlaczego jego perspektywa zmieniła się tak nagle. Może reagowałby szybciej, gdyby nie miał kaca, a tak, po tym, jak ktoś w niego wpadł, po prostu poślizgnął się na śniegu i wyrąbał w pobliską zaspę. Nim dotarły do niego jakiekolwiek inne bodźce niż chłód śniegu usłyszał głośny śmiech Nataszy i Clinta.
- Cholera by was wzięła, Dekle... - warknął starając się wygrzebać z zaspy. Nagle przed jego twarzą pojawiła się drobna dłoń, która bynajmniej nie należała do żadnego z jego przyjaciół. Steve rzucił niepewne spojrzenie Clintowi i Nataszy, wciąż wyjącym w najlepsze ze śmiechu, po czym napotkał spojrzenie Bucky'ego i uśmiechnął się przepraszająco.
- Dasz radę wstać? - zapytał.
- Ta, jakoś tak - mruknął. Bolała go prawa ręka, która zamortyzowała upadek. Dlaczego nigdy nie upadał na tę cholerną protezę? Barton i Romanoff w końcu przestali się śmiać, złapali go pod ramiona i popchnęli do przodu tak, że stanął twarz w twarz ze Stevem. Choć może lepiej byłoby powiedzieć twarz w jego szyję, w końcu Rogers był niższy. Steve cofnął się trochę, zakłopotany całą sytuacją.
- Jeszcze raz przepraszam. Będę się zwijał...
- Stary, dopiero wpadłeś - parsknął Clint.
- Na pewno nic ci nie jest? Może mogę jakoś pomóc? - Steve zwrócił się do Bucka. Barnes spróbował się uśmiechnąć, ale ból trochę mu przeszkodził.
- Wszystko gra, na prawdę.
Steve jeszcze raz omiótł go spojrzeniem. Podszedł trochę bliżej strzepując śnieg z kurtki Barnesa, po czym powiedział:
- No to będę leciał. Do jutra. - też spróbował się uśmiechnąć i też nie za bardzo mu wyszło, po czym odwrócił się i ruszył w stronę bramy. Barnes poczuł, jak Natasza dźga go łokciem w bok.
- My też lecimy Buck.
- Ta, obiecałem ją podwieźć na zajęcia - mruknął Clint, a jego mina idealnie zdradzała, jak bardzo mu się nie chce. No cóż. Trzeba było nie być najstarszym i nie robić najszybciej z nich wszystkich prawka. Barnes nachylił się nad nim z wrednym uśmieszkiem, po czym mruknął mu do ucha:
- Pantoflarz.
Clint tylko przewrócił oczami, nie zamierzając tego komentować. Bo w sumie hej!, z czym tu się kłócić?
- Na pewno jesteś cały? - zapytała Romanoff. Buck pokiwał głową.
- Jak potrzebujesz to podwiozę cię do domu - powiedział Barton patrząc na niebo, gdzieś ponad Barnesem, ale ten doskonale wiedział, że taka propozycja, przy nowojorskich korkach, to prawdziwa oznaka przyjaźni.
- Nie trzeba, dzięki - powiedział z uśmiechem - Lećcie już, ja mam jeszcze rosyjski dzisiaj.
Pomachał im na pożegnanie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Szedł tak chwile, starając się załączyć metalową dłonią muzykę w telefonie, zdrowa wciąż zbyt bardzo bolała, ale ekran nie reagował. Zaklął szpetnie, po czym szarpnął głową odrzucając włosy do tyłu. I wtedy zobaczył Rogersa zaledwie kilka kroków przed nim. Chłopak szedł ze spuszczona głową, w dłoniach miętolił czapkę, a Buck miał tylko nadzieję, że ten Dekiel nie przejął się tak wpadnięciem na niego. Gdy w końcu dotarło do niego, że Steve nie ma czapki, a przecież on też się wywrócił, no i było cholernie zimno, prawie od razu się z nim zrównał i wyrwał puchatą rzecz z jego dłoni naciągając mu ją po chwili na oczy.
- Nie wyglądasz na kogoś z dobrą odpornością Rogers, więc noś tę czapkę.
Steve podciągnął czapkę wyżej i zamrugał kilka razy, wyrwany z zamyślenia. Spojrzał na Bucka stojącego przed nim z założonymi rękami i wpatrującego się w niego karcąco. Idąc przed siebie próbował nie myśleć o całej sytuacji, ale widok Barnesa skutecznie mu o niej przypomniał. Teraz nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, nie będąc pewnym, czy Bucky nie jest na niego zły. Nie spodziewał się, że dziś się z nim jeszcze zobaczy. Natomiast Barnes chwycił krawędzie czapki i ponownie nasunął ją chłopakowi na nos.
- Hej, nic nie widzę - zaśmiał się Rogers znów podsuwając ją wyżej. - Na pewno wszystko ok? Serio nie zrobiłem tego specjalnie. Jestem straszną łajzą, często zdarza mi się wpadać na ludzi.
- Ani przez moment nie pomyślałem, że zrobiłeś to specjalnie. Musiałbyś mieć nierówno pod sufitem, jeśli już słyszałeś legendy o mnie i wciąż próbowałbyś coś mi zrobić - zaśmiał się, choć był to trochę nerwowy śmiech. Niekoniecznie był dumny z łatki gościa z mordowni.
- W sumie, słyszałem kilka opowieści - przyznał Steve, przekrzywiając głowę w zamyśleniu. - Ale szczerze mówiąc, nie wydawały mi się specjalnie wiarygodne. Nie wyglądasz na gościa, który leje innych, bo lubi.
- Serio? - zapytał, a jego dłoń odruchowo powędrowała do blizn na szczęce, pozostałości po wypadku i licznych bójkach. Były głównym powodem dla którego cały czas nie golił zarostu. Zdawał sobie sprawę, że całe jego ciało pokrywa plątanina różnorakich pamiątek, ale niezbyt lubił jak ludzie na nie patrzyli. No i zdawał sobie sprawę, iż nie wyglądał z nimi zbyt sympatycznie. Steve zauważył jego nerwowy ruch, ale o nic nie zapytał.
- Serio - odparł i uśmiechnął się. - Poza tym, nie przejąłbyś się gołą głową nieznajomego gościa, gdybyś był złolem. - dodał i ruszył przed siebie.
- Hej, Rogers!
Odwrócił się.
- Tak?
A Bucky widząc jego zdziwienie po prostu zaczął się śmiać.
- Co jest? - zapytał Steve, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.
- Jeny, jaki ty jesteś dziwny - mruknął Buck, wciąż się śmiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, więc wyprostował się, łapiąc kontakt wzrokowy ze Stevem i dodał - Najpierw na mnie wpadasz, zaczynasz przepraszać, potem zwiewasz, a gdy cię łapię, stwierdzasz o mnie masę pozytywnych rzeczy i po prostu odchodzisz bez słowa. No powiedz mi, że to nie jest dziwne - znowu parsknął niekontrolowanym śmiechem, nie potrafiąc się powstrzymać - Chociaż, przyganiał kocioł garnkowi, ja też do najnormalniejszych nie należę.
Steve zamrugał kilka razy przetwarzając w głowie słowa Bucka. Po chwili miał ochotę wyśmiać sam siebie.
- Wiesz, przeniosłem się z liceum dla artystów. To chyba mówi samo za siebie - wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jakimś cudem Buck sprawił, że przychodziło mu to dużo łatwiej, niż jeszcze piętnaście minut temu. - Gdzie teraz idziesz? - zapytał, nim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. Bucky przekrzywił głowę niczym kot, jak zawsze gdy coś go zdziwiło, Steve widział to już po raz nie wiadomo który.
- Mam rosyjski za dwie godziny, więc na razie idę się gdzieś schować przed tą pizgawicą.
- Rosyjski? Wow, podziwiam. Ładny język, ale przerażają mnie te dziwne znaczki. Ja mam zajęcia w muzyku wieczorem. W sumie napiłbym się kawy. - powiedział, niewiele myśląc o tym, co mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to zabrzmiało trochę jak propozycja. W zasadzie powinno mu się chyba zrobić głupio, bo przecież nigdy się tak nie zachowywał wobec ludzi, których ledwo znał, ale miał naprawdę kiepski nastrój, a Bucky w jakiś sposób sprawiał, że czuł się lepiej. Poza tym, ten gość od dawna go intrygował, zdążył już narysować kilkanaście jego portretów, może wreszcie wypadałoby po prostu pogadać? - Może chcesz iść ze mną? - zapytał.
- Jasne, możemy iść. W jakieś szczególne miejsce?
Steve wzruszył ramionami.
- Znam tylko tę małą kawiarnię za rogiem, ale szczerze mówiąc trochę mi się już znudziła. Może ty masz jakiś pomysł?
- W Veroni mają dobrego grzańca.
- No to prowadź - uśmiechnął się. Buck ruszył w kierunku wspomnianej kafejki, starając się ukradkiem rozmasować ramię. Nie chciał wyjść na mięczaka, ale upadek mimo wszystko trochę dał mu w kość.
- Boli cię ta ręka? - zapytał Steve, starając się z nim zrównać. Dlaczego on musiał tak pędzić?
- Nie, nie. Wszystko w porząsiu - a po chwili, żeby wyjść jakoś z sytuacji dodał - Przebieraj nóżkami Stevie, nie mam w zwyczaju wolno chodzić.
"No właśnie widzę" chciał powiedzieć Steve, ale czuł, że ciężko mu się oddycha. Zakaszlał kilka razy i trochę zwolnił kroku. Buck spojrzał w bok, ale Steve'a tam nie było.
- Co ty tak świszczysz? Wszystko gra?
Chciał coś odpowiedzieć, ale w efekcie tylko rozkaszlał się na dobre.
- Cholerna gruźlica. - westchnął, ale napotkawszy pytające spojrzenie Bucka omal się nie roześmiał - Żartuję, mam astmę. W sumie nawet nie narzekam, nie muszę ćwiczyć na wfie.
Buck ponownie przekręcił i podszedł do Rogersa uderzając go kilka razy w plecy. Próbował zrobić to delikatnie, bo Steve wyglądał na tak chudego, że mógłby go porwać wiatr, ale chłopak i tak się ugiął.
- Masz jakieś leki?
- Mam, ale nie potrzebuję ich teraz. Bywa gorzej - przybrał swój firmowy uśmiech pod tytułem "wszystko gra", odchrząknął i ruszył przed siebie. - Chodźmy na tego grzańca.
- Ej, mały - chwycił go za ramię i zatrzymał - Bierz te prochy i się nie wygłupiaj. Grzaniec poczeka.
Steve wahał się chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej inhalator, po czym otworzył go i zaciągnął się.
- Okej, już mi lepiej - powiedział.
- No, chodź, bo mi tu jeszcze zamarzniesz - mruknął.
- Aż tak źle nie jest - odparł, zsuwając czapkę z głowy i przeczesując ręką włosy.
- Przeziębisz się Deklu – warknął. Jak można być tak drobnym? Spojrzał na Rogersa, który już wyglądał jak niedożywiona wersja bałwana, ściągnął z szyi arafatę i zawinął mu nią głowę, tak, że wystawały spod nich tylko niebieskie ślepka Steve'a.
Rogersa cała ta sytuacja wprawiła w osłupienie. Spojrzał na Bucky'ego, który nie ustawał w robieniu z niego małej mumii, po czym złapał go za dłonie i poczuł coś strasznie dziwnego, jednak stwierdził, że zastanowi się nad tym później.
- Naprawdę nie potrzebuję, rzadko choruję.
Jednak spojrzenie, którym uraczył go Bucky, sprawiło, że wszystkie chodzące o nim legendy zdały się Steve'owi nagle dużo bardziej wiarygodne. Grzecznie puścił jego ręce. Chłopak tylko uśmiechnął się delikatnie i ruszył trochę wolniejszym krokiem w kierunku Veroni. Steve zsunął arafatkę na szyję.
- Często bywasz w tej kawiarni? - zagadnął Steve, ruszając za nim.
- Co uważasz za często? Co jakiś czas zaciąga mnie tam Nat i Clint.
- Zaciąga? Nie zabrzmiało, jakbyś robił to chętnie.
- No dobra, trochę przesadzam. Lubię spędzać z nimi czas, ale niekoniecznie siedząc w takich miejscach - automatycznie potarł lewe ramie za co przeklął się w myślach. Steve jednak nie zwrócił na to uwagi.
- Rozumiem - powiedział, rozglądając się po okolicy. Nigdy wcześniej nie szedł tą drogą. - Ja tam lubię kawiarnie. Co prawda raczej chodzę do nich sam. Czasami rysuję przypadkowych ludzi, których tam widzę, to może brzmi dziwnie - uśmiechnął się. - Mam kilka ulubionych. Głównie na Brooklynie.
- Brooklyn? Mieszkałem tam kiedyś. Jak zacznę studia bardzo chciałbym tam wrócić, uwielbiam tę dzielnicę.
- Ja tam mieszkam - odparł Steve. - Co prawda dojeżdżam tu teraz kawał drogi, ale i tak nie narzekam. Najchętniej nie ruszałbym się z Brooklynu do końca życia.
Twarz Bucky'ego nagle jakby złagodniała.
- Dobrze cię rozumiem.
Doszli właśnie do kafejki, więc pchnął drzwi i wszedł do środka witając się od wejścia z właścicielką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz