...

piątek, 30 września 2016

Kołysanka.

To dość naturalne, że kiedy jesteś dzieckiem każdy się nad tobą pochyla. Każda łza jest zauważona i otarta delikatnym, pełnym miłości ruchem. Każdy strach zacierają pewne ramiona, które zamykają cię w uścisku, a koszmar zostaje zagoniony do klatki przez pocałunki w czoło. Drobne, wielkie gesty, którymi upewniali się, że nic mi nie jest.

I jakoś to tak już jest, że gdy stajemy się starsi, to noce robią się krótsze, dni bardziej bure, a nas podobno już nic nie boli. Tak dobrze udajemy, prawda? Chcieliśmy dorosnąć? Dowiedzieć się czym jest ból, który nie zostaje nigdy utulony? Nie wiem, raczej nie. Brakuje mi tamtych spokojnych, pełnych słońca dni. Szczególnie, gdy czuję, że w moim życiu nastaje zima.

A teraz, wszystko co słyszę, to Twoja cicha kołysanka. Jest przy mnie, aby utulić mnie do snu. I choć w ogóle nie ruszasz ustami, choć dla każdej innej osoby, to najzwyklejsza cisza, ja słyszę każde słowo.

I spycham w dół świadomości te myśli, że nie można naprawić tego, co złamane. I tak bardzo żałuję, że na świecie czułe słowa są tak rzadko wypowiadane. Muszę się nauczyć. Muszę częściej je mówić. Też być plastrem na czyjąś zimę. 

To jak patrzenie razem w niebo pełne gwiazd, gdzie każda jest naszym życzeniem. O matko, wiem, że przy Tobie każde ma szansę się spełnić. To niczym niezachwiana pewność, która ogrzewa mnie od środka. Dobrze wiesz, że nie umiem się modlić. Nikt mnie nie nauczył. Ale za Ciebie próbuję, co noc.

Rożne sytuacje mogą nas złamać. Podobno kości się zrastają. Czy nasz kręgosłup moralny też to potrafi?

No i słowa. Słowa tną, jak prawdziwe noże. Podobno rany się zabliźniają. Czy nasza psychika też to potrafi?

Przy Tobie potrafię uwierzyć, że blizny znikną z czasem, że to nie jest ostateczność. Dotykasz świeżych ran w mojej pamięci, przecież obie wiemy, że nie są łatwe do naprawienia. Ale Ty siedzisz obok, a Twój głos jest jak swoiste szwy, antybiotyk i bandaż. A przecież to tak długa rekonwalescencja, jak to jest, że się w ogóle nie boisz?

I wszystko co słyszę to Twoja cicha kołysanka, którą usypiasz cały ból. Tak bezgłośna dla kogoś przypadkowego, tak pełna znaczeń dla mnie. Śpiew jest w ukryty w kubku kawy, w miękkim kocu, ciepłym objęciu. Słowa kryją się za stukaniem palców, poprawianiem okularów i Twoim śmiechem. I również ją nucę, co noc, co dzień, co chwilę. Chowam ją w uścisku dłoni, szerokim uśmiechu, delikatnych pocałunkach w czoło.

To taka nasza prywatna melodia, zarezerwowana wyłącznie dla nas.

niedziela, 25 września 2016

Kołysanka




To dość naturalne, że kiedy jesteś dzieckiem każdy się nad tobą pochyla. Każda łza jest zauważona i otarta delikatnym, pełnym miłości ruchem. Każdy strach zacierają pewne ramiona, które zamykają cię w uścisku, a koszmar zostaje zagoniony do klatki przez pocałunki w czoło. Drobne, wielkie gesty, którymi upewniali się, że nic mi nie jest.

I jakoś to tak już jest, że gdy stajemy się starsi, to noce robią się krótsze, dni bardziej bure, a nas podobno już nic nie boli. Tak dobrze udajemy, prawda? Chcieliśmy dorosnąć? Dowiedzieć się czym jest ból, który nie zostaje nigdy utulony? Nie wiem, raczej nie.  Brakuje mi tamtych spokojnych, pełnych słońca dni. Szczególnie, gdy czuję, że w moim życiu nastaje zima.

A teraz, wszystko co słyszę, to Twoja cicha kołysanka. Jest przy mnie, aby utulić mnie do snu. I choć w ogóle nie ruszasz ustami, choć dla każdej innej osoby, to najzwyklejsza cisza, ja słyszę każde słowo.

I spycham w dół świadomości te myśli, że nie można naprawić tego, co złamane. I tak bardzo żałuję, że na świecie czułe słowa są tak rzadko wypowiadane. Muszę się nauczyć. Muszę częściej je mówić. Też być plastrem na czyjąś zimę.

To jak patrzenie razem w niebo pełne gwiazd, gdzie każda jest naszym życzeniem. O matko, wiem, że przy Tobie każde ma szansę się spełnić. To niczym niezachwiana pewność, która ogrzewa mnie od środka. Dobrze wiesz, że nie umiem się modlić. Nikt mnie nie nauczył. Ale za Ciebie próbuję, co noc.

Rożne sytuacje mogą nas złamać. Podobno kości się zrastają. Czy nasz kręgosłup moralny też tak potrafi?

No i słowa. Słowa tną, jak prawdziwe noże. Podobno rany się zabliźniają. Czy nasza psychika też tak potrafi?

Przy Tobie potrafię uwierzyć, że blizny znikną z czasem, że to nie jest ostateczność. Dotykasz świeżych ran w mojej pamięci, przecież obie wiemy, że nie są łatwe do naprawienia. Ale Ty siedzisz obok, a Twój głos jest jak swoiste szwy, antybiotyk i bandaż. A przecież to tak długa rekonwalescencja, jak to jest, że się w ogóle nie boisz?

I wszystko co słyszę to Twoja cicha kołysanka, którą usypiasz cały ból. Tak bezgłośna dla kogoś przypadkowego, tak pełna znaczeń dla mnie. Śpiew jest w ukryty w kubku kawy, w miękkim kocu, ciepłym objęciu. Słowa kryją się za stukaniem palców i Twoim śmiechem. I również ją nucę, co noc, co dzień, co chwilę. Chowam ją w uścisku dłoni, szerokim uśmiechu, delikatnych pocałunkach w czoło.

To taka nasza prywatna melodia, zarezerwowana wyłącznie dla nas.

piątek, 23 września 2016

Come as you are cz.6

I need some sleep

Tego dnia kończył zajęcia historią i nie był tym jakoś specjalnie zachwycony. Kochał ten przedmiot całym sercem i kiedy zmienił szkołę był naprawdę ciekaw tego, w jaki sposób naucza się go w jego nowej. Zawiódł się. Okrutnie się zawiódł. Przyszedłszy do sali po raz pierwszy zastał tam kobietę w średnim wieku, o mądrych oczach i ciepłym uśmiechu. Wydawała się sympatyczna, dopóki nie zaczęła mówić. Steve musiał przyznać, że miała przyjemny głos i niesamowity talent do formowania zgrabnie brzmiących zdań, to jednak nie zmieniło faktu, że z każdym jej słowem czuł się coraz bardziej indoktrynowany. Miał wrażenie, że w poprzedniej szkole uczono go zupełnie innych rzeczy i w pewnym momencie zaczął się zastanawiać, kto tak naprawdę miał rację, kiedy jednak tylko ta myśl zaświtała mu w głowie roześmiał się w duchu sam z siebie.

Rogers, idioto, zawsze tak łatwo ulegasz wpływom ludzi, których pierwszy raz widzisz na oczy.

Kiedy jednak wkroczył do klasy tego dnia wiedział już, że słuchanie nie wyjdzie mu na zdrowie, więc nawet nie udawał, że to robi. Kiedy tylko usiadł, od razu wyciągnął swój szkicownik, odnalazł jakąś pustą stronę i zabrał się za rysowanie. Wkrótce postać na jego rysunku przybrała ostre rysy twarzy, jej oczy zrobiły się jakby nieobecne, a dłonie sięgały gdzieś za głowę, zbierając długie niemal do ramion włosy w kucyk.

Kończył lekcje dość wcześnie. Do zajęć w szkole muzycznej pozostało jeszcze dobrych kilka godzin, więc Steve nie spieszył się specjalnie z wychodzeniem z klasy. Szczerze mówiąc, nie specjalnie miał się gdzie podziać. Jeszcze niedawno nie mieszkał wcale tak daleko od swojej szkoły, jednak przenosiny do Mott Hall Bronx High School, oznaczały wyprowadzenie się powrót do dojazdów, jak za czasów gimnazjum. Nie narzekał na to specjalnie, lubił te codzienne podróże między dwoma odległymi od siebie częściami miasta. Będąc w ciągłym ruchu czuł się lepiej, niż siedząc non stop w jednym miejscu.

Zastanawiał się przez moment, czy na pewno chce mu się iść tego dnia na zajęcia, ale ostatecznie odezwał się w nim grzeczny Stevie, którego reputacja była powszechnie znana i szanowana. W zasadzie śmiał się z tego, wszyscy nauczyciele w szkole muzycznej wiedzieli, że jest najbardziej rozchwytywanym producentem ściąg, że jeśli nie lubi jakiegoś przedmiotu, to wylicza sobie na ilu zajęciach rocznie musi być, żeby mieć odpowiednią ilość obecności, mimo to jednak okazywali mu olbrzymią sympatię, podobnie z resztą jak znajomi z grupy, tylko że oni mieli ku temu zdecydowanie większe powody.

Poszedł do liceum plastycznego, chociaż wszyscy to odradzali. W gimnazjum świetnie się uczył i miał ambicje, by zostać w przyszłości lekarzem, jednak czuł w sobie coś, co bardzo ciągnęło go do sztuki, rysowania, malowania, muzyki. Miał jednak bardzo wszechstronne zainteresowania, lubił przedmioty przyrodnicze, myślał często o medycynie, ale także o historii i językoznawstwie, i nic nie sprawiało mu specjalnego problemu, zwyczajnie lubił się uczyć. Kochał starą szkołę, denerwował go jednak kiepski poziom nauczania przedmiotów innych niż plastyczne. Później wydarzyło się coś, z czym wciąż nie potrafił się pogodzić. Stracił najbliższą na świecie osobę, a pustka, która po niej pozostała, przytłaczała go każdego dnia. Mimo to wszystko, przez co przeszedł utwierdziło go w przekonaniu, że chce być lekarzem. Zwiedził masę szpitali, widział cierpienie ludzi i ich bliskich i czuł, że chciałby kiedyś pomagać takim jak oni. Ostatecznie postanowił zmienić szkołę, pierwszy dzień w klasie medycznej zasiał w nim jednak ziarno niepokoju, że jego decyzja nie była jednak tak doskonała, jak się wydawało, ale starał się to ignorować. Ostatecznie chodzi tam, by się uczyć, a nie w celach towarzyskich. A może akurat okaże się, że źle ocenił swoją nową klasę.

Wyszedł ze szkoły i ruszył nas East River. Poczuł, że potrzebuje trochę przestrzeni po całym przedpołudniu spędzonym w szkole. Śnieg sypał coraz mocniej, Steve jednak nie przejmował się tym, wręcz przeciwnie. Zdjął czapkę, by poczuć na głowie jego chłodny dotyk.

czwartek, 22 września 2016

Coś się kończy, coś się zaczyna.

To moja grupa z angielskiego. W sumie to rzadko kiedy mam zajęcia z całą klasą. Pierwszy rząd to moja ekipa shippujących na angielskim. Cenię sobie w życiu te osoby, przy których mogę być po prostu sobą.
 

Dziś skończyłam coś ważnego w moim życiu i będę musiała spróbować odnaleźć się na nowo. Coś się kończy, coś się zaczyna. W dodatku jakoś to tak bywa, że najcięższe chwile przypadają na najgorszy czas, patrz matura itd. Ale jestem dobrej myśli.
W końcu wszystko przede mną.

piątek, 16 września 2016

Come as you are cz.5

Lithium

Po tygodniu uczęszczania do Mott Hall Bronx High School, Steve poznał wszystkie jej zakamarki i nawet nie gubił się, gdy musiał znaleźć klasę. Wciąż uważał, że jednym z największych plusów tej szkoły były kanapy na korytarzach, które zastępowały twarde, niewygodne ławki, które znał z poprzednich szkół.

Siedział właśnie na historii, jednej z niewielu lekcji, które miał łączone z innymi klasami, w tym również z klasą sportową, dzięki czemu mógł siedzieć na niej z Samem. Coraz częściej przesiadywał z Falconem i musiał przyznać, że sprawiało mu to przyjemność. Samowi nie wydawało się przeszkadzać bazgrolenie Steve’a, a Rogers postanowił nawet naszkicować mu jego ukochanego F-16, czym chyba zaskarbił sobie przychylność Falcona doszczętnie.

Tego też dnia ich nauczycielka oznajmiła im, że dziś popracują w grupach czteroosobowych. Rozdała im nawet kserówki i usiadła za biurkiem tłumacząc się nawałem kartkówek do sprawdzenia, jednak Steve’owi wydawało się, że kobieta sięga częściej niż to konieczne po telefon. Poczuł lekkie szturchnięcie Falcona i podniósł głowę napotykając wesołe spojrzenie Bucky’ego Barnesa.

- Chyba wychodzi na to, że utknęliśmy razem – powiedział Bucky rozglądając się przy okazji po klasie, jakby chcąc potwierdzić swoje stwierdzenie. Tuż za nim stał Barton, dłonie miał włożone w kieszenie dżinsów i uparcie wypatrywał czegoś przez okno.

- Wielka szkoda – mruknął Sam, a Steve spojrzał na niego zdziwiony jeszcze nie zdarzyło mu się słyszeć takiego tonu w ustach Falcona. Bucky przewrócił oczami, a Clint nawet nie zareagował.

- Możecie pracować sami albo się do nas dosiąść, mi tam wszystko jedno – wzruszył ramionami i ruszył z Bartonem w kierunku swojej ławki, zbierając po drodze kserówki od nauczycielki.

Sam i Steve spojrzeli po sobie, po czym Wilson westchnął cierpiętniczo i wstał, ruszając w kierunku ławki Bartona i Barnesa. Steve usiadł na jej krawędzi przyglądając się swojej nowo stworzonej grupie. Clint podparł twarz na dłoni czekając na jakieś instrukcje, Sam bawił się długopisem, a Bucky zaczął kreślić coś po kartkach od nauczycielki. W pewnym momencie jego długopis przestał działać, Barnes pokreślił nim wściekle po papierze, jednak bez skutku.

- Wilson masz może coś do pisania? – zapytał Bucky, w dodatku dość uprzejmie.

- Nope - mruknął Falcon ostentacyjnie rzucając długopisem trzymanym w dłoni, co wywołało lekką sensację w klasie i doprowadziło ich nauczycielkę do krzyku. Steve już schylił się żeby zacząć szukać pożądanego przez Barnesa przedmiotu, jednak ubiegł go Clint podając Bucky’emu jakieś pisadło. Chłopak skończył bazgrać po czym uniósł głowę i napotkał spojrzenie Steve'a.

- Co się tak alienujesz? - zapytał i nim Rogers zdążył powiedzieć cokolwiek. Barnes po prostu chwycił jego krzesło i przesunął je do siebie tak, że stykali się teraz kolanami. Steve musiał przyznać, że ten gest po prostu skradł mu serce. Był tak zdziwiony, że zamarł na moment, ale zaraz potem odchrząknął i uśmiechnął się.

- W sumie, chyba nie mieliśmy okazji się jeszcze poznać - powiedział. - Jestem Steve.

- Bucky - odparł, wyciągając ku niemu dłoń.

Steve uścisnął ją, po czym spojrzał na kserówki, po których chłopak pisał... a w zasadzie bazgrolił. Rogers ledwo był w stanie rozszyfrować jego pismo, ale wydało mu się to w jakiś sposób urocze. - Pomogę ci.

Kątem oka zauważył jak Barton pochyla się nad zeszytem Falcona, przekrzywia głowę i uśmiecha się wrednie.

- F-16? - mruknął, unosząc przy tym brwi i posyłając pytające spojrzenie Samowi. Falcon chwycił rysunek i schował go do plecaka. Clint przewrócił oczami - Ja wolę BAE Hawk.

Sam zmierzył go zimnym spojrzeniem, a następnie mruknął:

- Są wolniejsze.

- Ale to lekki myśliwiec, o wiele bardziej zwrotny od Fighting Falcon. To jest ważniejsze niż sama prędkość.
Bucky nachylił się do Steve’a mrucząc mu na ucho:

- Od nich się chyba już nie doczekamy pomocy.

- Widać obaj mają obsesję na tym samym punkcie - Rogers wzruszył ramionami i zabrał się za kserówki. Po jego ustach wciąż błąkał się uśmiech.

- Wolę ich obsesję niż gdybym miał słuchać godzinami o biolce i maturach - pochylił się nad kartkami i westchnął cierpiętniczo - Naprawdę nie mogła dać nam innego tematu?

Steve spojrzał na kartkę, którą trzymał Bucky. Była to ostatnia strona, którą mieli do zrobienia, a ostatnim zadaniem było przedyskutowanie w grupach tematu i zebranie argumentów. Miały to być powody, dla których młodzież XXI wieku nie czyta książek. Westchnął cicho.

- Istnieje coś bardziej oklepanego?

Bucky pokręcił głową.

- Coś w stylu: Kto był najważniejszą osobistością XX wieku i dlaczego Józef Stalin?

Steve uśmiechnął się krzywo.

-To już chyba wolę to o książkach. - podniósł głowę i spojrzał na Clinta i Falcona, ale oni wciąż byli zajęci przerzucaniem się argumentami. Bucky miał rację, nie było sensu na nich liczyć. - Strzelam, że temat jest specjalnie tak sformułowany, żeby nie było opcji ‘nie zgadzam się, ludzie czytają’?

- Ta. Dlatego właśnie to zamierzam powiedzieć.

Steve spojrzał na niego i zobaczywszy minę podobną do tej, którą Bucky przybierał gdy pisał, pomyślał, że ten pomysł bardzo mu się podoba. Czyżby właśnie szykowała się okazja do zobaczenia go w jednej z akcji, o których tyle się nasłuchał? Jego dyskusje z nauczycielami urastały powoli do rangi szkolnych legend.

- Mam coś na twarzy? - zapytał Barnes, gdy tylko złowił spojrzenie Steve’a. Nie było to w sumie trudne, chłopak cały czas się w niego wpatrywał.

Słowa Bucka wyrwały go z zamyślenia.

-Nie - odparł, odrobinę zakłopotany i wbił wzrok w kartkę.Mimo jego słów Barnes i tak przetarł rękawem po policzku, ale zrobił to raczej w niekontrolowanym odruchu. I może Steve chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak w tym samym momencie odezwała się ich nauczycielka powiadamiając ich, że czas się skończył. Clint i Sam spojrzeli na nich z przerażeniem odmalowanym na twarzy.

- Pójdę na żywioł - mruknął Bucky i o ile Sam wciąż nie był zbyt przekonany, to Barton momentalnie się rozluźnił i rozsiadł wygodniej na krześle. Steve zebrał kserówki i zaniósł je na biurko, podobnie jak osoby z innych grup, po czym wrócił na miejsce. Kobieta przejrzała notatki, a następnie zaczęła wywoływać grupki osób, z których każda potwierdziła zdanie z rozprawki. Jako ostatnich do odpowiedzi zaprosiła ich. Zarówno Clint jak i Bucky oparli się spokojnie o tablicę, a gdy kobieta zadała po raz dziesiąty to samo pytanie Barnes odkaszlnął i zaczął mówić:

- Nie wydaje mi się, żeby ludzie czytali mniej, psze pani.

Kobieta uniosła głowę znad notatek. Steve’owi nie umknęło, że zobaczywszy Barnesa przewróciła oczami. Odłożyła kartki na bok biurka i wbiła w niego zimne spojrzenie. Bucky, kompletnie niewzruszony, kontynuował

- Oczywiście, że istnieją osoby, które w życiu nie sięgną na po żadną książkę, ale stwierdzenie, że młodzież nie czyta jest dość krzywdzące.

Nauczycielka zerknęła na niego z delikatnym poirytowaniem, jej spojrzenie stwardniało jeszcze bardziej, a Steve był pewien, że gdyby była spokrewniona z bazyliszkiem to Bucky padłby właśnie martwy na podłogę.

- Mylisz się dziecko. Nie widzę, żeby ktokolwiek na korytarzu czytał cokolwiek. No chyba, że idę koło waszej klasy. Wy zawsze macie nos w podręcznikach.

- Bo większość z nas korzysta z czytników lub własnych telefonów. W ten sposób można mieć przy sobie o wiele więcej książek na raz.

Kobieta oczywiście się z nim nie zgodziła. Wyciągała kolejne argumenty, ale Buck wszystkie parował. Próbowała się też posłużyć jakimiś statystykami, ale Barnes poprosił, żeby podała mu dokładne źródło, bo sam chętne by się z nimi zapoznał, więc od razu zmieniła temat. Steve zauważył, że kobieta mówi coraz głośniej, ale Buck pozostawał opanowany, jedyną oznaką jego zdenerwowania była coraz mocniej zaciśnięta dłoń.

- A jednak coraz mniej dzieci czyta, a jeśli już to sięgają głównie po te całe “Zmierzchy” i tą opowieść o czarodzieju.

- Dlatego też ten gość, - wskazał na Clinta - musiał założyć druga kartę biblioteczną, bo skończyło mu się miejsce na wpisywanie pozycji związanych z konfliktami zbrojnymi dwudziestego wieku i lotnictwem.

Nauczycielka na chwilę przeniosła spojrzenie na Bartona po czym wróciła do pożerania Barnesa wzrokiem. A po chwili rzuciła najbardziej bezsensownym argumentem, który Steve usłyszał w całym swoim życiu.

- Możecie ze mną dyskutować, ale i tak przeczytałam więcej książek niż wy. Także życzę wam powodzenia, chłopcy.

- To byłoby naprawdę smutne, gdyby mając jakieś 30 lat więcej przeczytałaby pani mniej książek niż my.

Plotka o tym, że Bucky Barnes wylatywał z klasy o wiele częściej niż jakikolwiek inny uczeń przez całą swoją edukacje okazała prawdziwa.

Steve słuchał całej wymiany zdań z niekłamanym podziwem i rozbawieniem. Ten gość był po prostu genialny, a ostatnim zdaniem, po którym wyleciał za drzwi, po prostu go kupił. Żałował, że cała dyskusja trwała tak krótko. Kiedy tylko zadzwonił dzwonek, spakował swoje rzeczy i wziął też plecak Bucka, który postanowił wręczyć właścicielowi i na szczęście dostrzegł go gdy tylko kiedy wyszedł z klasy. Leżał na kanapie, wyglądając przy tym, jakby właśnie ucinał sobie drzemkę.

-Jesteś moim mistrzem - uśmiechnął się, podając mu przy okazji plecak. Barnes wyszczerzył się do niego szeroko.

- A tam, ktoś to w końcu musiał powiedzieć.

- Na żywo brzmiało to dużo lepiej niż w opowieściach - odparł, siadając obok. - Bo nie wiem, czy wiesz, ale chodzą już o tobie legendy. Rany, jak dobrze wreszcie spotkać kogoś, kto ma inne zdanie niż wszyscy.

Barnes uniósł brwi w zdziwieniu, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął parskając śmiechem.

- I co, jestem tak samo pyskaty?

- Nazwałbym to raczej asertywnością - zachichotał Steve. - I w zasadzie ta cecha nie była niczym dziwnym w mojej poprzedniej szkole, ale tutaj zdążyłem już za nią porządnie zatęsknić. W pewnym sensie przywracasz mi wiarę w ludzi.

Buck przekręcił głowę w zdziwionym geście, wyglądał przy tym jak kot.

- Od dawna nie słyszałem, żeby ktoś uznał to za dobre, ludzie z klasy zawsze suszą mi głowę, że mają przeze mnie same problemy - wzruszył ramionami - Tylko, że mam problem z trzymaniem jęzora za zębami.

- Ta, taki jego urok - mruknął Clint, który nagle zmaterializował się za plecami Barnesa. Steve uśmiechnął się do niego.

- Clint, prawda? Ciebie też nie miałem jeszcze okazji poznać. Byłeś zajęty dyskusją z Falconem, to nie chciałem przeszkadzać. Jestem Steve.

Barton zmierzył go zimnym spojrzeniem, które chyba nigdy nie łagodniało. W końcu wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń, którą Steve uścisnął.

- Clint, Clint Barton.

- Bond, James Bond - wyszeptał Bucky po czym syknął głośno, bo Barton najzwyczajniej w świecie kopnął go w kostkę, gdzie metalowa blacha glanów, już nie mogła go ochronić. Steve parsknął śmiechem. Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Rogers przeprosił nowo poznanych i pobiegł do szatni po kurtkę. Oczywiście znów spóźni się na zajęcia, ale jakoś nie było mu z tego powodu źle. Wręcz przeciwnie, niespecjalnie miał ochotę w ogóle iść do szkoły muzycznej tego dnia, mimo wszystko jednak ruszył w jej stronę wolnym krokiem uśmiechając się bezwiednie.

piątek, 9 września 2016

Come as you are cz.4

I wanna be a Goodman

- Ziemia do Dekla, wstajemy.

Buck poderwał głowę z poduszek, nie był nawet do końca pewny, kiedy zasnął, ale podejrzewał, że musi to już trochę trwać. Barnes przeciągnął się tak, że aż strzeliły mu stawy i owinął się mocniej kocem. Niestety jego błogostan nie trwał zbyt długo, bo po chwili został brutalnie zrzucony z łóżka.

- Kto cię tu w ogóle wpuścił – burknął wciąż imitując kocykowe burrito. Barton westchnął i zaczął go rozwijać.

- Twoja mama, a kto inny. Dostałem nawet talerz ciastek.

- Nie zasłużyłeś...

Clint w końcu wydobył głowę Bucky'ego z puchatej materii. No i zupełnie przypadkowo lewą rękę oraz kawałek stopy. Chłopak jeszcze chwilę się bronił, ale widząc wyraz twarzy swojego przyjaciela, w końcu się poddał i dał się wyrzucić na podłogę. Siedział tam jeszcze przez chwilę, aż przed jego twarzą nie zamajaczyła dłoń Clinta, którą chętnie przyjął. Gdy już wstał uraczył jeszcze łóżko tęsknym spojrzeniem pełnym miłości, po czym zapytał:

- Czemu zawdzięczam tak „przyjemną" - narysował palcami cudzysłów w powietrzu - pobudkę?

- Obiecałeś mi pomóc w szykowaniu imprezy i poprosiłeś, żebym przyszedł Cię obudzić nim pojedziemy na zakupy.

Buck potrząsnął głową, rzeczywiście to było już dzisiaj. Kilka tygodni temu Clint skończył osiemnaście lat, był z ich trójki najstarszy. Początkowo solenizant nie miał zamiaru robić żadnej imprezy, bo za dużo roboty, ale zarówno Barnes, jak i Natasza strasznie naciskali tak bardzo, że w końcu się zgodził. O ile Clint był na początku dość niechętny, to gdy Bucky obiecał, że przygotuje jedzenie, a Natasza zaoferowała się, iż ogarnie dekoracje i alkohol, zgodził się. Barnes zwinął tylko swoją torbę, przewiesił ją przez ramię i oznajmił:

- Zrobię ci listę zakupów, a sam zacznę ogarniać już to co masz.

Szybko naskrobał mu potrzebne im rzeczy na skrawku kartki, która znalazł w walającym się po podłodze zeszycie, po czym wręczył mu ją, tłumacząc gdzie co najlepiej będzie kupić. Clint rzucił tylko okiem, pokiwał głową, założył buty, po czym najzwyczajniej w świecie wyszedł zabierając po drodze jeszcze dwa ciastka z talerza. Bucky pokręcił głową z lekkim uśmiechem, nagle czując, że coś ciepłego pcha się pod jego dłoń. Wziął swoją kotkę na ręce i podrapał delikatnie za uchem. Jak zwykle zaczął liczyć wszystkie czarne paski na jej burym łebku, tak na wszelki wypadek, gdyby jeszcze miała się zgubić. Zwierzątko było drobne, o wiele mniejsze niż inne koty, dlatego też zdarzało mu się nazwać ją miniaturką.

- Wrócę nad ranem mała - mruknął drapiąc ją tuż nad ogonem - Teraz muszę iść pomóc temu Deklowi ogarnąć się z życiem. Wychodząc zgarnął z talerza na ciastka klucze do domu Clinta, które ten zostawił nim wyszedł z Barnesowego domu.

***

Clint, w przeciwieństwie do Bucka i Nataszy, mieszkał w domku jednorodzinnym. Domek ten stał sobie spokojnie kilka minut drogi od mieszkania Barnesa, z czego ten bardzo często korzystał. Uwielbiali urządzać sobie posiadówki przy filmach, nachosach. Barnes często nawet nie wracał do domu tylko zbierał się z rana i ruszał z Clintem do szkoły. Gdyby nie on i Natasza, to mieszkanie bywałoby pustawe, szczególnie że matka Clinta zwykle miała wielogodzinne dyżury w szpitalu, a jego brat Barney, wyniósł się na studia do innego stanu. Jednak od kiedy się zaprzyjaźnili Clint nie raz powtarzał, że czuje się jakby miał dwójkę dodatkowego rodzeństwa.

Gdy Bucky przekręcił zamek w drzwiach, Lucky prawie zwalił go z nóg, bardzo dokładnie wylizując każdy fragment jego twarzy. Barnes nieszczególnie przepadał za psami, w końcu koty panami życia i śmierci, ale tego uwielbiał. Lucky był sporym Golden Retriwerem z lekko przydługimi nadszarpanymi uszami i brązowymi, kochającymi ponad wszystko oczami. Choć dokładniej rzecz biorąc to okiem. W końcu zdjął z siebie psa.

-Chodź Bestio. Dosypie Ci karmy.

***

Gdy zadzwonił dzwonek Buck właśnie wyciągał ciasto z piekarnika, był uwalony mąką od stóp do głów, ale nie miał czasu o tym myśleć. Otworzył drzwi, w których stanął Clint obładowany siatkami, z których wystawały paczki chipsów, opakowania ciastek i szyjki od butelek wódki.

- To dziwne uczucie, gdy ktoś otwiera ci twój własny dom – mruknął Barton, a Buck odebrał od niego część siatek.

- Natasza powiedziała, że załatwi alkohol.

- Zapasik – odparł posyłając mu swój firmowy uśmieszek. Bucky pokręcił głową i wrócił do kuchni, wyjmując z toreb rzeczy do sałatki – Wiesz Barnes, mógłbym cię wynająć jako kurę domową.

- Spoko, nie znasz dnia ani godziny, kiedy dorzucę ci do żarcia coś czym się udławisz. Możesz nie dożyć dziewiętnastki.

Clint parsknął śmiechem i pomógł mu przygotować resztę jedzenia.

***

Impreza zaczynała się o dziewiętnastej, więc gdy tylko Buck skończył, choć w miarę ogarniać z Clintem całe mieszkanie szybko skoczył do domu, żeby się przebrać. Nie widział żadnego problemu, żeby założyć koszulę bez jednego rękawa, wszyscy na imprezie wiedzieli o protezie. Tak naprawdę to nie miałby też problemu, aby nosić się tak na co dzień, ale wiedział, że ciekawskie spojrzenia najnormalniej w świecie doprowadzałyby go do szału.

Idąc w kierunku mieszkania Bartona usłyszał już z daleka głośną muzykę i to bynajmniej nie dochodzącą z domu jego przyjaciela. Gdy podszedł trochę bliżej okazało się, że tuż obok zaczynał się rozkładać jakiś mini festiwal osiedlowy. Oczywiście nie mogło tam lecieć nic co lubili, bo z ich zasranym szczęściem były to oczywiście rapsy. W momencie, gdy Buck zapukał do drzwi uświadomił sobie, iż jego przyjaciel podziela jego opinię na temat idealnego doboru muzyki.

- Jest już ktoś?

- Co Ty, raczej się wszyscy spóźnią niż przyjdą o czasie - nagle warknął głośno łapiąc się za uszy. Barnes przekrzywił głowę z wrednym uśmieszkiem.

- Gdyby nie to, że prawdopodobnie za kilka godzin będziesz zbyt pijany, żeby czytać z ruchu naszych warg to poradziłbym ci zdjąć słuchawki.

- Kiedy się w końcu nauczysz, że to jest aparat słuchowy, idioto?

Barnes wzruszył ramionami. Urządzenie naprawdę przypominało słuchawki. Było drobne i nie rzucające się zbytnio w oczy, przez co sam czasem o nim zapominał. Tylko gdy patrzyło się na Bartona z boku można było dostrzec fioletowy, bo jaki by inny?, mechanizm we wnętrzu jego ucha. Szczerze mówiąc to Clint przy Buckym dawno przestał potrzebować wsparcia aparatu. Barnes uparł się, że musi się nauczyć migowego, w czym pomogła mu Natasza i aktualnie posługiwał się nim naprawdę sprawnie. Dlatego też większość ich rozmów odbywała się w zupełnej ciszy, co czyniło ich spotkania jeszcze bardziej specyficznymi.

Oczywiście Clint się pomylił. Większość ludzi przyszła chwilę przed czasem, odrywając ich od oglądania serialu. Na szczęście pierwsza przyszła Natasza (choć wpierw w drzwiach pojawiły się skrzynki wódki, a dopiero później sama Nat), więc po krótkim opieprzu dołączyła do nich, żeby dokończyć razem z nimi odcinek Hannibala. Gdy na ekran wjechały napisy końcowe, zadzwonił dzwonek, a Buck wraz z Nataszą rzucili się do drzwi. Nie potrafiliby wytłumaczyć dlaczego zawsze rzucali się do ich otwierania w domu Clinta, ale ten nigdy nie oponował, więc nawet się nad tym nie zastanowili. Poza tym, powiedzenie, że Clint był aspołecznym outsiderem, należało raczej do puli eufemizmów. Barnes doskonale pamiętał, jak Clint został sam w domu, chory oraz niezbyt chętny do robienia sobie obiadu i zadzwonił do Bucka, aby ten zamówił mu pizzę. Co oczywiście po krótkim przekomarzaniu się zrobił. No i po obietnicy, że będzie mógł wpaść na kawałek pizzy i maraton Star Warsów. Uwielbiali te filmy. W drzwiach przywitali się z Bannerem, który spojrzał po nich ze zmieszaną miną, po czym stanął na palcach, żeby w końcu dojrzeć Clinta. Wręczył mu prezent, a zarówno Natasza jak i Bucky nie widzieli go od dawna tak zmieszanego.

Później w drzwiach zaczęli pojawiać się kolejni goście. Natasza zaczęła polewać alkohol wręczając go gościom już na wejściu, Buck siedział na blacie kuchennym, majtając nogami i serwując jedzenie, a Clint, już trochę mniej zagubiony, witał się z gośćmi. Gdy przechodził przez kuchnie po raz setny, nie zabierając z niej w końcu nic, Barnes złapał go za rękaw zatrzymując w miejscu.

- Wszyscy już są?

Clint pokiwał energicznie głową. Miał lekko rozbiegane spojrzenie co sprawiło, że Buck parsknął śmiechem, na co Barton tylko mignął, że Barnes jest idiotą. Wszedł do przytulnego salonu utrzymanego w ciepłych barwach i w końcu przywitał się normalnie z gośćmi. Znał wszystkich, więc nie musiał bawić się w żadne uprzejmości, co nawiasem mówiąc średnio lubił.

Nie zamienił za wielu słów ze Starkiem, najzwyczajniej w świecie było im nie po drodze, alem jak zresztą zwykle, chętnie się z nim napił. Stark miał dobre tempo, nie za wolne, ale i nie za szybkie, jak na ten przykład Nat i Clint, z nimi nie było co się ścigać, no chyba, że twoim imprezowym marzeniem było zaliczenie zgonu. Porozmawiał chwilę z Bannerem, a także ze starym znajomym całej ekipy - Thorem. Chłopak nie mieszkał aktualnie w Nowym Yorku, ale często ich odwiedzał, podobno chodzili razem do podstawówki. Pojawiła się również kuzynka Clinta Katherine oraz jego stara przyjaciółka Maria Hill.

Jednak Bucky najbardziej ucieszył się, gdy dostrzegł Pepper siedzącą na kanapie, naprzeciwko Bannera i Starka. O ile ze Tonym nigdy się bardziej nie dogadał, to z Potts łączyła go ogromna miłość do pisania. I specyficznego rodzaju sarkazmu. Dogadali się ponad rok temu i od tej pory nieustannie czytali nawzajem swoje teksty, poprawiając w nich wszelkie błędy oraz niedociągnięcia. Dodatkowo, gdyby nie Pepper, Buck prawdopodobnie nigdy by się za pisanie dłuższych rzeczy nie wziął, a teraz była to jedna z jego ulubionych czynności. I był jej za to cholernie wdzięczny.

Dosiadł się do dziewczyny, która przywitała go szerokim uśmiechem i włożeniem kieliszka do ręki. Za to też ją lubił. Poczekał, aż ich kieliszki magicznie się napełnią dzięki barmaniącemu Clintowi i wzniósł toast za solenizanta.

- Czytałem "Mosty", znowu łamiesz serce czytelnikom.

Parsknęła śmiechem i pokręciła głową.

- I mówi to ten, który odwodnił ludzi "Chłodem".

- Nie płakali aż tak bardzo.

- Dobrze wiesz, że tak - mówiąc to uniosła lewą brew, a po chwili dodała - Ale w końcu, to o to chodzi, prawda?

Ponownie przypomniał sobie za co ją tak uwielbiał.

Gdy rozmowa rozkręciła się na dobre - polewanie alkoholu, nawiasem mówiąc też - Bucky ruszył ukradkiem do pokoju Clinta wraz z Nataszą, żeby wyjąć tort z miejsca z Clintowej szafki na podręczniki szkolne. Wybrali ją, bo wiedzieli, że prawie do niej nie zagląda. Zapalili świeczki i zeszli po schodach do salonu, śpiewając głośno "Sto lat!". W końcu Barton zdmuchnął świeczki, co skwitowali głośnymi wiwatami, które przekrzyczały nawet muzykę za oknem.

W końcu usiadł koło Clinta, dostrzegając też w końcu jeszcze jednego gościa. Dziewczyna siedziała spokojnie, sącząc wino z lampki i rozsiewając naokoło siebie dziwną aurę chaosu. Znał ją, mieli razem zajęcia ze sztuki, na które chodził dodatkowo, a tak, żeby nie stępić zupełnie swoich humanistycznych zapędów. W jakiś sposób zdawał się nie pasować do towarzystwa, choć nie do końca potrafił powiedzieć dlaczego.

- Gdzie zgubiłaś J'a? - rzucił przez stół zwracając na siebie jej uwagę. Zastanowił się po raz setny, jak to się stało, że Clint ją poznał i tak dobrze się dogadał.

- Za dużo ludzi - odparła z typowym dla siebie enigmatycznym uśmiechem - Trochę mu wtedy odbija - dodała po chwili. Bucky pokiwał głową, bo ciężko było się nie zgodzić.

Pili, gadali, słuchali muzyki, która w końcu przygłuszyła tą za oknem. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby koło północy nie wysiadł im prąd. Stark od razu zaoferował się, że to naprawi, ale korki ciągle wybijało, nie ważne ile razy by ich nie ustawił na miejscu.

Sytuacje uratowała Natasza przynosząc masę świeczek i rozstawiając je zapalone po całym salonie, starając się wybierać w miarę bezpieczne miejsca.

Oczywiście sprzyjało to zagraniu w coś niewymagającego użycia prądu. Jak zresztą zwykle padło na Nigdy nie. Bucky nie wiedział, jak to się działo, że zawsze w to grali, ale zaczynał się przyzwyczajać. Gra była dość prosta, pierwsza osoba mówiła coś w stylu: "Nigdy nie paliłem papierosów" i każdy kto kiedykolwiek zapalił musiał się napić. Postanowił jednak przejść na wino, żeby nie odlecieć za szybko. Szczególnie, że wiedział, jak bardzo jego przyjaciele lubili mu dowalać.

- Climt, zaczynaj - zawołała Natasza.

- Nigdy nie wagarowałem.

Pił.

To było śmieszne, bo Clint rzeczywiście nie wagarował, choć wynikało to raczej z ilości okienek, niż braku chęci.

- Nigdy się nie biłem - rzucił Banner.

Pił.

- Nigdy nie paliłam.

Pił.

- Nigdy nie uprawiałem seksu.

Pił.

- Nigdy nie miałam depresji.

Pił.

Nigdy nie, miało to do siebie, że po kilku rundach zaczynało wyciągać co raz to większe brudy i jeśli grało się uczciwie, można było się dowiedzieć naprawdę ciekawych rzeczy. NIe tylko o innych. O sobie samym też.

- Nigdy nie całowałem się z osobą tej samej płci - rzucił. I ku jego zdziwieniu wszyscy się napili. Wliczając w to również jego.

Wzruszył ramionami. Impreza trwała w najlepsze, a on naprawdę się cieszył, że ma tych ludzi.

***

Jego telefon zaczął dzwonić, gdy już kompletnie pijany leżał gdzieś obok schodów, modląc się w duchu, żeby nie stoczyć się na dół, a jednocześnie będąc zbyt wstawionym, by zmienić pozycję. Jesse Barnett zdzierał swoje cudowne gardło, a Bucky'emu wydawało się, że zaraz pęknie mu głowa. Wyciągnął telefon z kieszeni, marszcząc mocno nos, gdy ekran postanowił walnąć mu światłem prosto w twarz. Jednak, w momencie gdy zobaczył kto dzwoni od razu poczuł się trzeźwiejszy. Dźwignął się ze schodów i ruszył w kierunku kuchni, w której, jakimś cudem, w końcu każda impreza kończy się właśnie w tym pomieszczeniu, nikt nie zalegał. Odebrał telefon i od razu poczuł, że ściska mu się gardło, nie potrafił nic powiedzieć.

- Halo? - zacisnął mocniej szczęki, gdy usłyszał jego głos. Nie wiedział dlaczego odebrał, nastała cisza, na linii słychać było tylko specyficzne szumy. Metro - Bucky, jesteś tam?

- Jestem. O co chodzi?

Cisza. I to tak długa, że przez chwilę zastanawiał się czy nie zerwało im połączenia.

- On wie Bucky.

Tylko przez ułamek sekundy chciał zapytać, a tak właściwie to kto? Później poczuł, jak zimne macki strachu owijają się w okół jego klatki piersiowej, a ruszyła szybko jego krwiobiegiem, pobudzając go do biegu. Do ucieczki.

Zacisnął mocno zęby, prawie i w tym momencie usłyszał w słuchawce ciche pikanie.

Walnął zdrową ręką w blat kuchenny, tak mocno, że aż chrupnęły mu kości. Nie mógł uciec, po prostu nie mógł pozwolić się zastraszyć tym skurwielom.

czwartek, 8 września 2016

Wciąż szukam.


Urodzili się razem i wydawało jej się nienaturalnym, że odchodzili osobno.

On był szybki, a ona dziwna.
Zawsze tak było. Zawsze byli inni, niezrozumiani. Tylko, że im to kompletnie nie przeszkadzało. Wszystko było prostsze i łatwiejsze, dopóki byli razem. Wtedy granice przestawały istnieć. Mogła ich otaczać wojna, mogli stracić najbliższych, ale póki mogli stać ramię w ramię i bronić się nawzajem, wydawało jej się, że są zupełnie niepowstrzymani.
A potem go zabrakło. Zniknął z powierzchni świata, w kilka sekund. Ktoś zabrał jego zadziorny uśmiech, cięty dowcip, wyrwał z niego resztki ciepła, pozostawiając zimne, nieruchome ciało, które tuliła do siebie godzinami. Śmierć jej rodziców jej nie zniszczyła, ale pozostawiła ją kompletnie połamaną w środku. Śmierć Pietra jej nie zabiła, ale sprawiła, że pragnęła umrzeć. Odeszli tam gdzie, mimo swojej niewyobrażalnej mocy, nie mogła za nimi pójść. To było niesprawiedliwe, ale czy kiedykolwiek życie uchodziło za takie? Powiedzieli jej, że musi to przepracować. Uważała to za kompletnie bezsensowne. Była martwa w środku, większość jej emocji została starta w proch, ale oni wiedzieli lepiej.

Urodzili się razem i wydawało jej się nienaturalnym, że odchodzili osobno.

Zaczęła próbować zrozumieć swoją moc, a chociaż poznać jej limity. Gdy tylko jakiś zauważała, starała się go przesunąć, chociażby o milimetr. Nie mogła jeszcze przesunąć góry, ale dawała sobie trochę czasu, żeby ogarnąć sztuczki w tym stylu. Być sobą. Nie miała pojęcia, co to znaczy. Bardzo długo we własnej głowie pozostawała po prostu siostrą Pietra, jednym z bliźniaków Maximoff. Wmawiała sobie, że nie potrzebowała żadnego innego określenia, ale tak naprawdę panicznie bała się próby zdefiniowania siebie samej. Ludzie jak ona byli po prostu niebezpieczni. Można było ją rzucić w płomienie, czekając, aż się spali, mogli to robi setki razy, ale ona to przeżywała. Robiła nawet więcej, wyciągała z tego lekcje i starała się rosnąć w siłę. Robiła to dla siebie i dla niego. Wiedziała, że nie chciałby, żeby się załamała, pragnąłby, aby była silna i dzielna. Wiec starała się nie zwariować, nie dać się pożreć szaleństwu. Szukała oparcia, szukała siebie. Nie miała pojęcia czy była chociażby na dobrej drodze, ale nigdy nie poprzestała w poszukiwaniach. Chciała być, choć w części, tak uparta, jak jej brat, próbowała dorosnąć do jego poświęcenia, którego zaakceptowanie przychodziło jej z tak wielką trudnością.

Jej życie, to dziesiątki cieni, które podążały za nią gdziekolwiek by się nie ruszyła. To były jej demony, które nie pozwalały jej spać, przywoływały setki złych wspomnień. Dlatego też starała się uciec przed koszmarami. Chodziła korytarzami Avengers Tower godzinami, aż nie zmęczyła się na tyle, aby w końcu paść z wycieńczenia. Przez to mieszkańcy wieży znajdowali ją często śpiącą w zupełnie losowych miejscach w całym budynku. Jednak Wanda zawsze budziła się we własnym łóżku. Nigdy nie zapytała, kto ją tam zanosił, nie była pewna czy gdyby nawet wiedziała, to czy potrafiłaby się odwdzięczyć. 

Każdej nocy po prostu wędrowała, wtedy Avengers Tower wydawało jej się dziwnie ciche i spokojne. Błądziła po wszystkich piętrach, do których miała dostęp, mijając kolejne pomieszczenia, zerkając przez uchylone drzwi czy może ktoś przypadkiem nie spał. Nie wiedziała nawet czy pragnęła rozmowy, czy po prostu czyjejś obecności. Jej dłoń sunęła po zimnej, gładkiej ścianie, stopy zapadały się w puchatym dywanie, który wygłuszał jej kroki, a oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Bezustannie czuła ogromny ciężar w klatce piersiowej, którego nie potrafiła się pozbyć. Próbowała na wiele sposobów i coraz częściej dochodziło do niej, że nigdy nie będzie już sobą. 

Zaczynała zauważać swoisty chichot losu. Kiedyś pragnęła dostać się jak najbliżej Avengersów, żeby poznać ich najgorsze strachy, ale tylko jej koszmar stał się prawdą. To ona została rozbita na tysiąc kawałków. To ona musiała pochować najbliższą jej osobę. To ona wróciła z Sokovii bez przyszłości. 

A przynajmniej bez takiej, jaką sobie wymarzyła.

Od jego śmierci minęły już prawie trzy lata, ale ona wciąż nie potrafiła się zebrać w sobie. Krążyła po wieży, nie będąc pewna czego szuka. Czasem zdarzało jej się coś nucić, czasem wychodziła na dach popatrzeć na gwiazdy, innym razem po prostu leżała na dywanie w salonie bez żadnego, określonego celu. Nie pozwalała sobie zasnąć, nie mogła. Gdy tylko opadały powieki, znowu była z bratem, znowu leżeli skryci pod łóżkiem, a bomba z nazwiskiem Starka doprowadzała ich do szaleństwa. Czasem, w nocy, wydawało im się, że wołają ich rodzice, ale chwilę później zaczynało świtać i zaczynali dostrzegać ich zmasakrowane szczątki wsmarowane w pozostałości fundamentów. Innym razem znów czuła głód, kaleczyła sobie palce na gruzie, pod którym próbowali znaleźć cokolwiek nadającego się do jedzenia. Zwykle jednak natrafiali na zmiażdżone ludzkie szczątki, których mimo głodowanie przez wiele, długich dni, nie potrafiliby przełknąć. Przede wszystkim dlatego, że nie mieliby pewności czy właśnie nie jedzą kogoś, kogo znali. Znów ścigali ich żołnierze, ledwo unikali kul, ukrywali się przez wiele tygodni, błagając o deszcz, aby w końcu ugasić pragnienie. Czasami, choć rzadko widziała także ten moment, gdy zostali złapani przez jeden z oddziałów. Nie mieli żadnych szans, wiedzieli jak skończą, że dołączą do trupów, z których bojówki zaczynały usypywać ogromne, gnijące stosy na poboczach. Pamiętała, jak prosiła w myślach, żeby nie pastwili się nad jej bratem, sama nie miała nawet cienia takiej nadziei, była dziewczyną, a każdy, kto znał tych skurczybyków, wiedział, jak się obchodzili z kobietami. Nie była pewna czy to ta świadomość doprowadziła ją do furii, czy była to chwila, w której żołnierze zaczęli kopać zwinięte ciało jej brata. Jednak chwilę później nikt z oddziału już nie oddychał. Stali nad nimi dysząc, on ze złamanymi żebrami i juchą cieknącą z nosa oraz ona, w rozdartych ubraniach, z krwią na dłoniach i udach.
Najpierw uciekała do tych wspomnień, bo on tam był, po naprawdę długim czasie zrozumiała, że sprawia jej to tylko ból i zaczęła uciekać od snu. Błąkała się tylko szukając swojego miejsca, a przy tym czując, że może nigdy go nie znaleźć. Chociaż skoro superbohaterowie zawsze mają złamane serca i tragiczne historie, to może była jednak jedną z nich?
Miała tą świadomość, że próbują jej pomóc. Steve, widząc jej załamania podczas treningu, starał się ją pocieszyć, a nawet coś doradzić. Powiedział jej, że cena wolności jest wysoka. I że zawsze była. I Wanda się z nim zgadzała, jednak równocześnie miała ochotę skręcić mu kark. Nie odpowiedziała, jednak nic, obróciła się na pięcie i wyszła z sali treningowej. Nikt nie wiedział, o co jej chodziło, a ona nie była skora do rozmowy. Ciężko byłoby jej wytłumaczyć, że po prostu poczuła się okłamana przez Rogersa. Gdy chodziła nocami po wieży, często słyszała krzyki, każdy miał koszmary, każdego ścigały duchy przeszłości. A jednak nikt nigdy nie krzyczał tak przeraźliwie boleśnie jak Steve Rogers. Chciała mu to powiedzieć prosto w twarz, ale z nie do końca zrozumiałych dla samej siebie powodów się powstrzymała.
Tego samego dnia, a raczej nocy, gdy szwendała się po korytarzach wieży ponownie usłyszała jego krzyk. Zakradła się do niego, wygłuszając swoje kroki za pomocą mocy. Zatrzymała się na chwilę tuż obok jego łóżka, była przerażona tym, co widziała. Jakby w odruchu dotknęła palcami jego rozpalonego czoła. 
Do jej nozdrzy uderzył zapach prochu i krwi, usta wypełniły się dobrze znanym metalicznym smakiem, naokoło rozbrzmiały wybuchy, słyszała krzyki, widziała korowody ciał. Trzymała w dłoni pistolet, kolejne kule trafiały mężczyzn w nazistowskich mundurach, a oni opadali na ziemie, jakby w zwolnionym tempie. Kolejny wybuch, pisk w uszach, straciła orientacje. Ktoś złapał ją za rękę, wyciągnął z okopu, osłonił przez kolejnym atakiem. Poznała go, czytała o nim w aktach. Patrzyła, jak się do niej uśmiecha i jak chwilę później jego głowa wybucha niczym dojrzały arbuz, zalewając ją krwią i kawałkami mózgu. Ledwo powstrzymała szaleńczy wrzask, gdy pokryły ją fragmenty Jamesa Barnesa. Chwilę później widziała, jak spada z pociągu, jak umiera od postrzałów, jak odchodzi z tego świata na dziesiątki różnych sposobów i nie była pewna czy to Steve w jej wizji płakał czy to były też jej łzy. 
Tej nocy uciekła do swojego pokoju i nie pojawiła się ani na posiłkach, ani na kolejnych zajęciach.
Zbierała w sobie odwagę przez cały dzień, żeby w końcu zakraść ponownie do pokoju Kapitana. Nie wiedziała czy będzie potrafiła to zrobić, ale musiała spróbować. Złapała się na tym, że jest nie tylko przerażona, ale i podekscytowana. Czekała na dogodną chwilę kilka godzin, w końcu usłyszała krzyk Rogersa, który był okrutnym znakiem, że może działać. Wślizgnęła się do środka i ponownie przyłożyła opuszki palców do jego czoła.
Znowu zalały ją obrazy, tym razem wizje wydawały się jej nawet silniejsze, a co za tym szło straszniejsze. Widziała Zimowego Żołnierza, czuła jego palce na swojej szyi, nie potrafiła nawet zacisnąć pięści, aby go skrzywdzić. Chwilę później patrzyła, jak leży w plamie krwi i czuła, jak rozrywa jej to serce. Nagle sceneria zmieniła się zupełnie, a Wanda już myślała, że w jakiś niezrozumiały sposób znaleźli się w jej snach. Bo to była Sokovia. Jeśli was skrzywdzą, oddajcie im. Jeśli Was zabiją, obejdźcie to. Te słowa wyszły z jej ust, oczywiście wypowiedziane głosem Rogersa. Znowu zobaczyła swojego brata, leżącego na ziemi, przedziurawionego kulami, krew zaczynała pojawiać się na jego klatce piersiowej, wykwitać w fantazyjne wzory. Tylko, że to nie ona cierpiała, a przynajmniej nie tylko ona. Wzięła swojego brata na ręce, kątem oka widząc białą gwiazdę na swojej piersi. Ona, a raczej Kapitan, niósł Pietra, aż do statków ratunkowych. Czuł się podle, nie wiedząc, jak mogło do tego dojść, przeklinając w myślach, że dzieci umierają, podczas gdy takie staruchy, wciąż chodzą po ziemi. Miał w końcu prawie sto lat do jasnej cholery. To był rozkaz, synu. Powinieneś go wykonać. Głos mu się łamał, gdy wypowiadał te słowa, czego Wanda kompletnie by się po nim nie spodziewała. I nie wiedziała dlaczego, bo to na pewno nie były uczucia Steve’a, poczuła lekką ulgę. Zgromadziła więcej mocy, poczuła znajome mrowienie w dłoni.
Nagle zniknęła Sokovia, zniknęło pole walki, o zapachu krwi i prochu już nie mówiąc. Posłużyła się jednym z Rogersowych wspomnień, bo wydało jej się na tyle pozytywne, żeby zatrzeć z niego pamięć po tamtych koszmarach. Wybrała to, gdzie oboje mieli mniej więcej czternaście lat i spędzali razem pierwsze święta. Wszystkie przygotowania, smak ciastek, które zrobiła mama Steve’a, zapach choinki, ciepło bijące od kominka.
Gdy wychodziła z pokoju Kapitan spał spokojnie.
***
Rano zawitała na śniadaniu, po raz pierwszy od wielu dni. Wszyscy z wieży byli strasznie zdziwieni jej pojawieniem się, tylko Clint posłał jej typowy dla siebie uśmiech i nalał jej herbaty. Wanda rozglądała po pomieszczeniu, jednak Steve’a wciąż nie było. Zaczynała się martwić, bo co jeśli jej się nie udało? Co jeśli koszmary wróciły? Albo jeśli coś skiepściła? Mogła mu przecież zupełnie pomieszać w głowie, może zapadł w jakąś śpiączkę… Albo gorzej. Gorączkowo uderzała palcami w blat stołu, zwracając tym na siebie uwagę wszystkich Avengersów, ale nie potrafiła się uspokoić.
- Wszystko w porządku Wanda? – zapytała Natasza obserwując ją bacznie znad krawędzi swojego kubka.
- Oh, daj spokój Nat – mruknął Clint – Dziewczyna miała pewnie gorszą noc.
- Jak my wszyscy – westchnęła Romanoff, odstawiając naczynie na stół. Wanda chciała spróbować uchwycić jej myśli, żeby dowiedzieć się, o co chodzi, ale właśnie w tym momencie do pokoju wszedł Steve. Ziewał szeroko i nawet nie próbował zasłonić ust, co nie umknęło Starkowi, który od razu posłał w jego kierunku kąśliwą uwagę. Natomiast Rogers, zamiast się zdenerwować, uśmiechnął się szeroko i zasiadł za stołem od razu sięgając po kubek z kawą. Po chwili Kapitan nałożył sobie pełne talerz naleśników i zaczął je pałaszować z ogromnym uśmiechem.
- Skąd ten zaciesz Rogers? – mruknął zupełnie zbity z tropu Stark przyglądając się Steve’owi z zaniepokojeniem. Z resztą podobnie, jak cała reszta.
- A tak o – odparł uśmiechając się do Starka, co sprawiło, że nawet Wanda zakrztusiła się kawą – Po prostu się wyspałem. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio śniło mi się coś dobrego.
Chwilę później wszyscy zajęli się luźną dyskusją, w akompaniamencie szczęku sztućców i szurania krzesłami. Dopiero po dłuższej chwili Wanda poczuła na sobie spojrzenie Clinta. Wiedział? Już dawno zauważyła, że Barton mógł być pozbawiony wszelkich supermocy, ale nie odstawał od reszty ani intelektem, ani przebiegłością. Wręcz przeciwnie. Próbowała wyglądać, jak najnormalniej, choć zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie to na nic. Z rozmyślań wyrwał ją głos Steve’a.
– Będziesz dziś na treningu?
Pokiwała głową. Była naprawdę zadowolona z wyniku swoich wczorajszych działań. 
***

Przez kolejne dni, a później tygodnie, wędrowała po nocach po pokojach Avengersów utulając ich swoimi wizjami do snu. Czasem sięgała po ich dobre wspomnienia, obserwując rano ich wpływ na daną osobę, innym razem starała się nakreślić coś własnego. Przy okazji coraz lepiej poznawała swoich towarzyszy. Musiała jednak uważać, niektóre wspomnienia czy wizje, dawały efekt odwrotny do zamierzonego. Na przykład Falcon, po snach, w które wpakowała jego wspomnienia z Rileyem, stał się apatyczny i małomówny. Zrozumiała to dopiero po dłuższym czasie, o ile Steve’owi wspomnienia z Buckym dawały siłę i nadzieję, to Sam wciąż obwiniał się o śmierć swojego przyjaciela. Długo to odkręcała, aż wreszcie odkryła, że najlepszym wyborem są sny o lataniu. 
Nataszy odebrała wszelkie koszmary, które wiązały się z Red Roomem. Wanda musiała przyznać, że sny Romanoff należały do jednych z najbardziej przerażających. Dała jej wizje spokojnych dni, pełnych bezpiecznych miejsc, gdzie nikt nie mógł jej skrzywdzić. Długo myślała o śnie gdzie Natasza mogłaby mieć własną rodzinę, jednak po dłuższym czasie uznała to za okrutne.

Wybaczyła nawet Starkowi, dając mu spokojne sny, gdzie konflikty zbrojne nie istniały, a wszyscy jego najbliżsi byli kompletnie bezpieczni.

Nie była pewna czy robi dobrze, w końcu mieszała w ich umysłach bez ich zgody, jednak widząc ich z dnia na dzień coraz to bardziej spokojnych, rozluźnionych utwierdzała się w przekonaniu, że dobrze robi.

Nie potrafiła, a może nawet i nie chciała wejść do głowy Clinta. Nie wiedziała nawet, kiedy zaczęła uważać go za swego rodzaju przewodnika po nowym życiu, uwielbiała spędzać z nim czas, przede wszystkim dlatego, że Barton nigdy jej nie oceniał. Nawet, gdy byli jeszcze wrogami Clint patrzył na nią i na jej brata, jak na dzieci. Dzieci, które miały tego pecha, że urodziły się w kraju ogarniętym wojną. Dzieci, które popełniły błąd. Clint miał też w sobie coś z jej ojca, choć nie do końca potrafiła powiedzieć co.


Mijały tygodnie. Miesiące. Po pewnym czasie Wanda zdała sobie sprawę, że jej brata nie ma z nią już pięć lat. Zaczęła zauważać też, że Avengersi coraz rzadziej potrzebują jej pomocy, bo koszmary powoli stawały się epizodami, przede wszystkim nauczyli się sobie z nimi radzić. Była ogromnie zadowolona z tego powodu. Po raz pierwszy poczuła, że jej moc może być pożyteczna i zaczęła się zastanawiać czy potrafiłaby znaleźć więcej tak pozytywnych zastosowań. Stawała się też coraz to bardziej przydatna podczas misji, co również cieszyło ją, jak i Steve’a jej głównego trenera. Życie zaczynało się powoli układać, zdawało się jej, że Avengersi są dla niej o wiele milsi, nie czuła już tego taksującego, nieufnego spojrzenia, za co była im naprawdę wdzięczna.

Martwiła się tylko Clintem. Ostatnio Barton pojawiał się w wieży coraz rzadziej. Tylko Natasza i Wanda wiedziały, że gdy go nie ma, głównie odpoczywa w domu, siedzi z rodziną i wychowuje dzieciaki. Przypomniała sobie moment, w którym dowiedziała się, że najmłodsze z nich nazywa Nathaniel Pietro. Popłakała się wtedy pierwszy raz od momentu śmierci jej brata.

Pojawiał się w Avengers Tower tylko na kilka dni, zwykle, aby pomóc w jakiejś misji, po czym znowu znikał na dłuższy czas. Przyzwyczaiła się do tego, choć przyszło jej to z trudem. Próbowała odrzucić od siebie chęć dotknięcia go, żeby dowiedzieć co go dręczy, czego się boi. Nie udało jej się. Którejś nocy zakradła się do jego pokoju, tak jak robiła to przez tyle miesięcy, ale nim zdążył go dotknąć on otworzył oczy.

- Kłopoty ze snem?

Aż usiadła kompletnie zbita z tropu. Przecież udawało jej się to nawet z Nataszą, która była w końcu jednym z najlepszych szpiegów świata. Clint podniósł się do siadu, zapalił lampkę nocną i oparł podbródek o dłoń. Miał znudzony wyraz twarzy, ale bynajmniej nie zaspany. Wanda zrozumiała, że Barton w ogóle nie spał, gdy tu weszła. Czuła na sobie jego wyczekujące spojrzenie, ale nie wiedziała, co ma odpowiedzieć.

- Można tak powiedzieć.

Clint przewrócił oczami.

- Zajedziesz się, Wanda.

- Śpię, co prawda dopiero, gdy już naprawdę muszę, ale po prostu unikam koszmarów,

- Nie chodzi mi o koszmary, a o twoje czary-mary ze snami reszty.

Wiedział.

W sumie to się tego spodziewała. Nie odpowiedziała, więc mówił dalej.

- Zauważyłem dawno temu, spokojnie, inni też wiedzą. Nie jesteś głupia, chyba nie myślałaś, że dałaś radę obejść zabezpieczenia Starka czy czujność Nat.

Wanda spojrzała na niego przerażona.

- Czy oni?

- Na początku byli przeciwni. Przynajmniej Tony i Nat, Rogers i Wilson długo o niczym nie wiedzieli. Przekonałem ich, żeby Ci nie przerywali. Później widząc poprawę na zdrowiu psychicznym i fizycznym Steve’a zaczęli się zastanawiać czy nie masz po prostu zdolności leczniczych. Moim zdaniem, myślę, że Nat w sumie też, to wciąż po prostu dobry sen, bez koszmarów, ale znasz Starka. Ja byłem za, bo widziałem, jak tobie to pomaga. Czułaś się potrzebna, odnalazłaś w ten sposób swoje miejsce w drużynie, a inni zaczęli ci ufać, bo robiłaś to dla nich kompletnie charytatywnie, nie oczekiwałaś nic w zamian, ba!, nie chciałaś nawet, żeby wiedzieli. Urzekłaś tym nawet Nat, a to już coś, Wanda, mówię ci, znam tę kobietę kilkanaście lat.

Dziewczyna siedziała z rozdziawionymi ustami, wciąż nie rozumiejąc. Clint pokręcił głową.

- Ale tym razem przyszłaś do mnie, nigdy wcześniej tego nie robiłaś, więc, o co chodzi?

Wanda wbiła wzrok w własne stopy.

- Nigdy nie wiem, co myślisz. Ostatnio wydaje mi się, że dzieje się coś złego, ale nie wiem, co to jest i pomyślałam…

- Że dasz mi dobry sen, który może to poprawi?

Pokiwała głową, po czym spojrzała na Bartona. Oczekiwała bury, ale ten się uśmiechnął. Tak szczerze i ciepło, mogłaby policzyć wszystkie kurze łapki, które nagle pojawiły się koło jego oczu.

- Wanda? Kiedy ostatni raz pomyślałaś o czymś, czego ty chcesz?

Zamilkła, bo nie potrafiła odpowiedzieć. Mijały minuty, gdzieś w oddali tykał zegar, który wisiał w kuchni, a Wanda zastanawiała się nad pytaniem Clinta. Cała ta sytuacja przypominała jej rozmowy z Pietrem. Coś ścisnęło jej serce, tak mocno, że na chwilę zapomniała, jak się oddycha.

- Chciałabym wiedzieć, co cię dręczy – ominęła ciężki temat, może niezbyt zgrabnie, ale mimo wszystko spróbowała.

- I vice versa. Pomagasz nam wszystkim, ale nikt nawet nie ma cienia pomysłu, jak pomóc tobie.

Wanda znów pomilczała kilka minut, Barton jej nie poganiał, po prostu czekał. Był łucznikiem, cierpliwość, to jedna z jego głównych cech.

- Chciałabym wiedzieć, co to jest – to mówiąc pozwoliła mocy zmaterializować się na jej dłoni w postaci czerwonej, drgającej kulki. Zakręciła się wokół jej palca i poleciała prosto w dłonie Clinta – Chciałabym znać swoje granice. Chciałabym, żeby ludzie się mnie nie bali. Chciałabym, chciałabym – przerwała, bo jej głos odmówił posłuszeństwa i kompletnie się załamał – Żeby tu był. Żeby Pietro żył. Żeby był tu z nami i, i…

Nie wiedziała, kiedy zaczęła łkać, nie była też pewna, kiedy znalazła się w ramionach Clinta, kiedy przytulił ją do siebie dokładnie tak samo, jak kiedy przytulał ją ojciec, co wywołało u niej jeszcze głośniejszy atak płaczu. Nic nie mówił. Po prostu ją do siebie przytulał, czasem gładząc ją po głowie. Po długiej, bardzo długiej chwili zaczęła mówić. Powoli, czasem jeszcze przerywał jej płacz, opowiadała mu o swoim bracie, o swoich koszmarach, o tym, dlaczego tak boi się spać. Potem zaczęła się śmiać i nawiązała do kilku anegdotek z ich życia. Barton słuchał, nawet nie śmiał jej przerwać.

- Wiesz, może i na polu bitwy, nie wielu mogło się z nim równać, ale gdy nie walczył był kompletną łajzą. Wystarczyło, że coś go rozproszyło i nagle wbiegał w ścianę. O matko, ile ja bym dała, aby znów usłyszeć, jak wyklina drzwi, w które właśnie „na niego wyskoczyły” albo framugę, o którą przypadkiem zahaczył. Cokolwiek, Clint.

Zamilkła czując się dziwnie lekka i pusta. Mężczyzna odsunął ją delikatnie od siebie, po czym spojrzał jej w oczy.

- Teraz ty.

Na początku nie zrozumiała, ale już po chwili trzymała dłoń na jego czole. Nie spał, więc zobaczyła nie sen, a to, o czym aktualnie myślał.

Przygotowała się na wiele rzeczy. Na śmierć towarzyszy, na chorobę najbliższych, na najgorsze brudy z życia jednej z najważniejszych osób w jej istnieniu, ale to, co zobaczyła było kompletnie niespodziewane.

Barton leżał na trawie, patrząc w niebo. Na jego sercu leżał jakiś ciężar, którego nie była jeszcze w stanie zidentyfikować. Gdzieś w oddali słyszała dziecięce krzyki i może gdyby Clint podniósł się na łokciach, potrafiłaby je dostrzec, jednak on leżał rozłożony na ziemi i obserwował kłębiące się chmurki. Nagle zrozumiała, że ciężarem była głowa chłopca, który również wpatrywał się w obłoczki od czasu do czasu, któryś komentując.

- Tato?

- Mhm?

- Boisz się czegoś, tato?

Cisza. Clint zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Boję się, że was stracę. Ciebie, Coopera, Lilę, waszą mamę. Martwię się o swoich przyjaciół. I że kiedyś znowu ktoś odda za mnie życie.

Ciężar na sercu powiększył się i to bynajmniej nie przez dziecko. Chłopczyk odwrócił głowę, miał dokładnie te same oczy co Clint.

- Opowiesz mi coś o Pietrze?

- O tobie?

- Nie, głupi jesteś tato! O tym dużym Pietrze!

- Był małym, szybkim chu… chłopcem.

Nathaniel Pietro znów spojrzał na chmury.

- To mój ulubiony Avengers.

Barton uśmiechnął się.

- Mój też, NP, mój też.

- Mówiłeś mi, że miał siostrę, – znowu to dziecięce, ale przenikliwe spojrzenie. Barton pokiwał głową – czyli to tak, jakby była moją siostrą, prawda? I Coopera i Lilii?

Clint parsknął śmiechem. Uwielbiał dziecięcą logikę.

- Teoretycznie tak.

- To dlaczego nie mieszka z nami? – chłopiec obrócił się na brzuszek i zamachał dziko nóżkami – Rodzeństwo powinno trzymać się razem.

- Musiałbyś jej zapytać.

Chłopiec trochę się speszył.

- A zapytasz dla mnie?

- Zapytam.

Wanda otworzyła oczy i popatrzyła na Clinta nie wiedząc kompletnie, co powiedzieć. Barton tylko się uśmiechnął i powiedział:

- No to pytam.

***

Tydzień później wysiadła z auta i wraz z Clintem ruszyła w kierunku przysadzistego, przytulnego domku, który nigdy nie mógł zobaczyć końca remontów, które planował dla niego Barton. Tym razem jednak miała pomóc mu w nich Wanda. Jej moc znalazła właśnie nowe przydatne zastosowanie. A ona, co ważniejsze, znalazła dom.

Idąc wąską ścieżką i słysząc z daleka piski oraz krzyki dzięki, spojrzała w niebo i pomyślała:
Popatrz bracie, choć raz będę najstarsza.