Urodzili się
razem i wydawało jej się nienaturalnym, że odchodzili osobno.
On był szybki, a ona dziwna.
Zawsze tak było. Zawsze byli inni, niezrozumiani. Tylko, że im to
kompletnie nie przeszkadzało. Wszystko było prostsze i łatwiejsze, dopóki byli
razem. Wtedy granice przestawały istnieć. Mogła ich otaczać wojna, mogli
stracić najbliższych, ale póki mogli stać ramię w ramię i bronić się nawzajem,
wydawało jej się, że są zupełnie niepowstrzymani.
A potem go zabrakło. Zniknął z powierzchni świata, w kilka sekund. Ktoś
zabrał jego zadziorny uśmiech, cięty dowcip, wyrwał z niego resztki ciepła,
pozostawiając zimne, nieruchome ciało, które tuliła do siebie godzinami. Śmierć
jej rodziców jej nie zniszczyła, ale pozostawiła ją kompletnie połamaną w
środku. Śmierć Pietra jej nie zabiła, ale sprawiła, że pragnęła umrzeć. Odeszli
tam gdzie, mimo swojej niewyobrażalnej mocy, nie mogła za nimi pójść. To było
niesprawiedliwe, ale czy kiedykolwiek życie uchodziło za takie? Powiedzieli
jej, że musi to przepracować. Uważała to za kompletnie bezsensowne. Była martwa
w środku, większość jej emocji została starta w proch, ale oni wiedzieli
lepiej.
Urodzili się razem i wydawało jej się nienaturalnym, że odchodzili osobno.
Zaczęła próbować zrozumieć swoją moc, a chociaż poznać jej limity. Gdy
tylko jakiś zauważała, starała się go przesunąć, chociażby o milimetr. Nie
mogła jeszcze przesunąć góry, ale dawała sobie trochę czasu, żeby ogarnąć
sztuczki w tym stylu. Być sobą. Nie miała pojęcia, co to znaczy. Bardzo długo
we własnej głowie pozostawała po prostu siostrą Pietra, jednym z bliźniaków
Maximoff. Wmawiała sobie, że nie potrzebowała żadnego innego określenia, ale
tak naprawdę panicznie bała się próby zdefiniowania siebie samej. Ludzie jak
ona byli po prostu niebezpieczni. Można było ją rzucić w płomienie, czekając,
aż się spali, mogli to robi setki razy, ale ona to przeżywała. Robiła nawet
więcej, wyciągała z tego lekcje i starała się rosnąć w siłę. Robiła to dla
siebie i dla niego. Wiedziała, że nie chciałby, żeby się załamała, pragnąłby,
aby była silna i dzielna. Wiec starała się nie zwariować, nie dać się pożreć
szaleństwu. Szukała oparcia, szukała siebie. Nie miała pojęcia czy była
chociażby na dobrej drodze, ale nigdy nie poprzestała w poszukiwaniach. Chciała
być, choć w części, tak uparta, jak jej brat, próbowała dorosnąć do jego
poświęcenia, którego zaakceptowanie przychodziło jej z tak wielką trudnością.
Jej życie, to dziesiątki cieni, które podążały za nią gdziekolwiek by się
nie ruszyła. To były jej demony, które nie pozwalały jej spać, przywoływały
setki złych wspomnień. Dlatego też starała się uciec przed koszmarami. Chodziła
korytarzami Avengers Tower godzinami, aż nie zmęczyła się na tyle, aby w końcu
paść z wycieńczenia. Przez to mieszkańcy wieży znajdowali ją często śpiącą w
zupełnie losowych miejscach w całym budynku. Jednak Wanda zawsze budziła się we
własnym łóżku. Nigdy nie zapytała, kto ją tam zanosił, nie była pewna czy gdyby
nawet wiedziała, to czy potrafiłaby się odwdzięczyć.
Każdej nocy po prostu wędrowała, wtedy Avengers Tower wydawało jej się
dziwnie ciche i spokojne. Błądziła po wszystkich piętrach, do których miała
dostęp, mijając kolejne pomieszczenia, zerkając przez uchylone drzwi czy może
ktoś przypadkiem nie spał. Nie wiedziała nawet czy pragnęła rozmowy, czy po
prostu czyjejś obecności. Jej dłoń sunęła po zimnej, gładkiej ścianie, stopy
zapadały się w puchatym dywanie, który wygłuszał jej kroki, a oczy powoli
przyzwyczajały się do ciemności. Bezustannie czuła ogromny ciężar w klatce
piersiowej, którego nie potrafiła się pozbyć. Próbowała na wiele sposobów i
coraz częściej dochodziło do niej, że nigdy nie będzie już sobą.
Zaczynała zauważać swoisty chichot losu. Kiedyś pragnęła dostać się jak
najbliżej Avengersów, żeby poznać ich najgorsze strachy, ale tylko jej koszmar
stał się prawdą. To ona została rozbita na tysiąc kawałków. To ona musiała
pochować najbliższą jej osobę. To ona wróciła z Sokovii bez przyszłości.
A
przynajmniej bez takiej, jaką sobie wymarzyła.
Od jego śmierci minęły już prawie trzy lata, ale ona wciąż nie potrafiła
się zebrać w sobie. Krążyła po wieży, nie będąc pewna czego szuka. Czasem
zdarzało jej się coś nucić, czasem wychodziła na dach popatrzeć na gwiazdy,
innym razem po prostu leżała na dywanie w salonie bez żadnego, określonego celu.
Nie pozwalała sobie zasnąć, nie mogła. Gdy tylko opadały powieki, znowu była z
bratem, znowu leżeli skryci pod łóżkiem, a bomba z nazwiskiem Starka
doprowadzała ich do szaleństwa. Czasem, w nocy, wydawało im się, że wołają ich
rodzice, ale chwilę później zaczynało świtać i zaczynali dostrzegać ich
zmasakrowane szczątki wsmarowane w pozostałości fundamentów. Innym razem znów
czuła głód, kaleczyła sobie palce na gruzie, pod którym próbowali znaleźć
cokolwiek nadającego się do jedzenia. Zwykle jednak natrafiali na zmiażdżone
ludzkie szczątki, których mimo głodowanie przez wiele, długich dni, nie
potrafiliby przełknąć. Przede wszystkim dlatego, że nie mieliby pewności czy
właśnie nie jedzą kogoś, kogo znali. Znów ścigali ich żołnierze, ledwo unikali
kul, ukrywali się przez wiele tygodni, błagając o deszcz, aby w końcu ugasić
pragnienie. Czasami, choć rzadko widziała także ten moment, gdy zostali złapani
przez jeden z oddziałów. Nie mieli żadnych szans, wiedzieli jak skończą, że
dołączą do trupów, z których bojówki zaczynały usypywać ogromne, gnijące stosy
na poboczach. Pamiętała, jak prosiła w myślach, żeby nie pastwili się nad jej
bratem, sama nie miała nawet cienia takiej nadziei, była dziewczyną, a każdy,
kto znał tych skurczybyków, wiedział, jak się obchodzili z kobietami. Nie była
pewna czy to ta świadomość doprowadziła ją do furii, czy była to chwila, w
której żołnierze zaczęli kopać zwinięte ciało jej brata. Jednak chwilę później
nikt z oddziału już nie oddychał. Stali nad nimi dysząc, on ze złamanymi
żebrami i juchą cieknącą z nosa oraz ona, w rozdartych ubraniach, z krwią na
dłoniach i udach.
Najpierw uciekała do tych wspomnień, bo on tam był, po naprawdę długim
czasie zrozumiała, że sprawia jej to tylko ból i zaczęła uciekać od snu.
Błąkała się tylko szukając swojego miejsca, a przy tym czując, że może nigdy go
nie znaleźć. Chociaż skoro superbohaterowie zawsze mają złamane serca i
tragiczne historie, to może była jednak jedną z nich?
Miała tą świadomość, że próbują jej pomóc. Steve, widząc jej załamania
podczas treningu, starał się ją pocieszyć, a nawet coś doradzić. Powiedział
jej, że cena wolności jest wysoka. I że zawsze była. I Wanda się z nim
zgadzała, jednak równocześnie miała ochotę skręcić mu kark. Nie odpowiedziała,
jednak nic, obróciła się na pięcie i wyszła z sali treningowej. Nikt nie wiedział,
o co jej chodziło, a ona nie była skora do rozmowy. Ciężko byłoby jej
wytłumaczyć, że po prostu poczuła się okłamana przez Rogersa. Gdy chodziła
nocami po wieży, często słyszała krzyki, każdy miał koszmary, każdego ścigały
duchy przeszłości. A jednak nikt nigdy nie krzyczał tak przeraźliwie boleśnie
jak Steve Rogers. Chciała mu to powiedzieć prosto w twarz, ale z nie do końca
zrozumiałych dla samej siebie powodów się powstrzymała.
Tego samego dnia, a raczej nocy, gdy szwendała się po korytarzach wieży
ponownie usłyszała jego krzyk. Zakradła się do niego, wygłuszając swoje kroki
za pomocą mocy. Zatrzymała się na chwilę tuż obok jego łóżka, była przerażona tym,
co widziała. Jakby w odruchu dotknęła palcami jego rozpalonego czoła.
Do jej nozdrzy uderzył zapach prochu i krwi, usta wypełniły się dobrze
znanym metalicznym smakiem, naokoło rozbrzmiały wybuchy, słyszała krzyki,
widziała korowody ciał. Trzymała w dłoni pistolet, kolejne kule trafiały
mężczyzn w nazistowskich mundurach, a oni opadali na ziemie, jakby w zwolnionym
tempie. Kolejny wybuch, pisk w uszach, straciła orientacje. Ktoś złapał ją za
rękę, wyciągnął z okopu, osłonił przez kolejnym atakiem. Poznała go, czytała o
nim w aktach. Patrzyła, jak się do niej uśmiecha i jak chwilę później jego
głowa wybucha niczym dojrzały arbuz, zalewając ją krwią i kawałkami mózgu.
Ledwo powstrzymała szaleńczy wrzask, gdy pokryły ją fragmenty Jamesa Barnesa.
Chwilę później widziała, jak spada z pociągu, jak umiera od postrzałów, jak
odchodzi z tego świata na dziesiątki różnych sposobów i nie była pewna czy to
Steve w jej wizji płakał czy to były też jej łzy.
Tej nocy uciekła do swojego pokoju i nie pojawiła się ani na posiłkach, ani
na kolejnych zajęciach.
Zbierała w sobie odwagę przez cały dzień, żeby w końcu zakraść ponownie do
pokoju Kapitana. Nie wiedziała czy będzie potrafiła to zrobić, ale musiała
spróbować. Złapała się na tym, że jest nie tylko przerażona, ale i
podekscytowana. Czekała na dogodną chwilę kilka godzin, w końcu usłyszała krzyk
Rogersa, który był okrutnym znakiem, że może działać. Wślizgnęła się do środka
i ponownie przyłożyła opuszki palców do jego czoła.
Znowu zalały ją obrazy, tym razem wizje wydawały się jej nawet silniejsze,
a co za tym szło straszniejsze. Widziała Zimowego Żołnierza, czuła jego palce
na swojej szyi, nie potrafiła nawet zacisnąć pięści, aby go skrzywdzić. Chwilę
później patrzyła, jak leży w plamie krwi i czuła, jak rozrywa jej to serce.
Nagle sceneria zmieniła się zupełnie, a Wanda już myślała, że w jakiś
niezrozumiały sposób znaleźli się w jej snach. Bo to była Sokovia. Jeśli was skrzywdzą, oddajcie im. Jeśli Was zabiją, obejdźcie
to. Te słowa wyszły z jej ust, oczywiście wypowiedziane głosem Rogersa.
Znowu zobaczyła swojego brata, leżącego na ziemi, przedziurawionego kulami,
krew zaczynała pojawiać się na jego klatce piersiowej, wykwitać w fantazyjne
wzory. Tylko, że to nie ona cierpiała, a przynajmniej nie tylko ona. Wzięła
swojego brata na ręce, kątem oka widząc białą gwiazdę na swojej piersi. Ona, a
raczej Kapitan, niósł Pietra, aż do statków ratunkowych. Czuł się podle, nie
wiedząc, jak mogło do tego dojść, przeklinając w myślach, że dzieci umierają,
podczas gdy takie staruchy, wciąż chodzą po ziemi. Miał w końcu prawie sto lat
do jasnej cholery. To był rozkaz, synu. Powinieneś go wykonać. Głos mu się łamał, gdy wypowiadał te słowa,
czego Wanda kompletnie by się po nim nie spodziewała. I nie wiedziała dlaczego,
bo to na pewno nie były uczucia Steve’a, poczuła lekką ulgę. Zgromadziła więcej
mocy, poczuła znajome mrowienie w dłoni.
Nagle zniknęła Sokovia, zniknęło pole walki, o zapachu krwi i prochu już
nie mówiąc. Posłużyła się jednym z Rogersowych wspomnień, bo wydało jej się na
tyle pozytywne, żeby zatrzeć z niego pamięć po tamtych koszmarach. Wybrała to,
gdzie oboje mieli mniej więcej czternaście lat i spędzali razem pierwsze
święta. Wszystkie przygotowania, smak ciastek, które zrobiła mama Steve’a,
zapach choinki, ciepło bijące od kominka.
Gdy wychodziła z pokoju Kapitan spał spokojnie.
Rano zawitała na śniadaniu, po raz pierwszy od wielu dni. Wszyscy z wieży
byli strasznie zdziwieni jej pojawieniem się, tylko Clint posłał jej typowy dla
siebie uśmiech i nalał jej herbaty. Wanda rozglądała po pomieszczeniu, jednak
Steve’a wciąż nie było. Zaczynała się martwić, bo co jeśli jej się nie udało?
Co jeśli koszmary wróciły? Albo jeśli coś skiepściła? Mogła mu przecież
zupełnie pomieszać w głowie, może zapadł w jakąś śpiączkę… Albo gorzej.
Gorączkowo uderzała palcami w blat stołu, zwracając tym na siebie uwagę
wszystkich Avengersów, ale nie potrafiła się uspokoić.
- Wszystko w porządku Wanda? – zapytała Natasza obserwując ją bacznie znad krawędzi
swojego kubka.
- Oh, daj spokój Nat – mruknął Clint – Dziewczyna miała pewnie gorszą noc.
- Jak my wszyscy – westchnęła Romanoff, odstawiając naczynie na stół. Wanda
chciała spróbować uchwycić jej myśli, żeby dowiedzieć się, o co chodzi, ale
właśnie w tym momencie do pokoju wszedł Steve. Ziewał szeroko i nawet nie
próbował zasłonić ust, co nie umknęło Starkowi, który od razu posłał w jego
kierunku kąśliwą uwagę. Natomiast Rogers, zamiast się zdenerwować, uśmiechnął
się szeroko i zasiadł za stołem od razu sięgając po kubek z kawą. Po chwili
Kapitan nałożył sobie pełne talerz naleśników i zaczął je pałaszować z ogromnym
uśmiechem.
- Skąd ten zaciesz Rogers? – mruknął zupełnie zbity z tropu Stark
przyglądając się Steve’owi z zaniepokojeniem. Z resztą podobnie, jak cała
reszta.
- A tak o – odparł uśmiechając się do Starka, co sprawiło, że nawet Wanda
zakrztusiła się kawą – Po prostu się wyspałem. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio
śniło mi się coś dobrego.
Chwilę później wszyscy zajęli się luźną dyskusją, w akompaniamencie szczęku
sztućców i szurania krzesłami. Dopiero po dłuższej chwili Wanda poczuła na
sobie spojrzenie Clinta. Wiedział? Już dawno zauważyła, że Barton mógł być
pozbawiony wszelkich supermocy, ale nie odstawał od reszty ani intelektem, ani
przebiegłością. Wręcz przeciwnie. Próbowała wyglądać, jak najnormalniej, choć
zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie to na nic. Z rozmyślań wyrwał ją głos
Steve’a.
– Będziesz dziś na treningu?
Pokiwała głową. Była naprawdę zadowolona z wyniku swoich wczorajszych
działań.
***
Przez kolejne dni, a później tygodnie, wędrowała po nocach po pokojach
Avengersów utulając ich swoimi wizjami do snu. Czasem sięgała po ich dobre
wspomnienia, obserwując rano ich wpływ na daną osobę, innym razem starała się
nakreślić coś własnego. Przy okazji coraz lepiej poznawała swoich towarzyszy.
Musiała jednak uważać, niektóre wspomnienia czy wizje, dawały efekt odwrotny do
zamierzonego. Na przykład Falcon, po snach, w które wpakowała jego wspomnienia
z Rileyem, stał się apatyczny i małomówny. Zrozumiała to dopiero po dłuższym
czasie, o ile Steve’owi wspomnienia z Buckym dawały siłę i nadzieję, to Sam
wciąż obwiniał się o śmierć swojego przyjaciela. Długo to odkręcała, aż
wreszcie odkryła, że najlepszym wyborem są sny o lataniu.
Nataszy odebrała wszelkie koszmary, które wiązały się z Red Roomem. Wanda
musiała przyznać, że sny Romanoff należały do jednych z najbardziej
przerażających. Dała jej wizje spokojnych dni, pełnych bezpiecznych miejsc,
gdzie nikt nie mógł jej skrzywdzić. Długo myślała o śnie gdzie Natasza mogłaby
mieć własną rodzinę, jednak po dłuższym czasie uznała to za okrutne.
Wybaczyła nawet Starkowi, dając mu spokojne sny, gdzie konflikty zbrojne
nie istniały, a wszyscy jego najbliżsi byli kompletnie bezpieczni.
Nie była pewna czy robi dobrze, w końcu mieszała w ich umysłach bez ich
zgody, jednak widząc ich z dnia na dzień coraz to bardziej spokojnych,
rozluźnionych utwierdzała się w przekonaniu, że dobrze robi.
Nie potrafiła, a może nawet i nie chciała wejść do głowy Clinta. Nie
wiedziała nawet, kiedy zaczęła uważać go za swego rodzaju przewodnika po nowym
życiu, uwielbiała spędzać z nim czas, przede wszystkim dlatego, że Barton nigdy
jej nie oceniał. Nawet, gdy byli jeszcze wrogami Clint patrzył na nią i na jej
brata, jak na dzieci. Dzieci, które miały tego pecha, że urodziły się w kraju
ogarniętym wojną. Dzieci, które popełniły błąd. Clint miał też w sobie coś z
jej ojca, choć nie do końca potrafiła powiedzieć co.
Mijały tygodnie. Miesiące. Po pewnym czasie Wanda zdała sobie sprawę, że
jej brata nie ma z nią już pięć lat. Zaczęła zauważać też, że Avengersi coraz
rzadziej potrzebują jej pomocy, bo koszmary powoli stawały się epizodami, przede
wszystkim nauczyli się sobie z nimi radzić. Była ogromnie zadowolona z tego
powodu. Po raz pierwszy poczuła, że jej moc może być pożyteczna i zaczęła się
zastanawiać czy potrafiłaby znaleźć więcej tak pozytywnych zastosowań. Stawała
się też coraz to bardziej przydatna podczas misji, co również cieszyło ją, jak
i Steve’a jej głównego trenera. Życie zaczynało się powoli układać, zdawało się
jej, że Avengersi są dla niej o wiele milsi, nie czuła już tego taksującego,
nieufnego spojrzenia, za co była im naprawdę wdzięczna.
Martwiła się tylko Clintem. Ostatnio Barton pojawiał się w wieży coraz
rzadziej. Tylko Natasza i Wanda wiedziały, że gdy go nie ma, głównie odpoczywa
w domu, siedzi z rodziną i wychowuje dzieciaki. Przypomniała sobie moment, w
którym dowiedziała się, że najmłodsze z nich nazywa Nathaniel Pietro. Popłakała
się wtedy pierwszy raz od momentu śmierci jej brata.
Pojawiał się w Avengers Tower tylko na kilka dni, zwykle, aby pomóc w
jakiejś misji, po czym znowu znikał na dłuższy czas. Przyzwyczaiła się do tego,
choć przyszło jej to z trudem. Próbowała odrzucić od siebie chęć dotknięcia go,
żeby dowiedzieć co go dręczy, czego się boi. Nie udało jej się. Którejś nocy
zakradła się do jego pokoju, tak jak robiła to przez tyle miesięcy, ale nim
zdążył go dotknąć on otworzył oczy.
- Kłopoty ze snem?
Aż usiadła kompletnie zbita z tropu. Przecież udawało jej się to nawet z
Nataszą, która była w końcu jednym z najlepszych szpiegów świata. Clint
podniósł się do siadu, zapalił lampkę nocną i oparł podbródek o dłoń. Miał
znudzony wyraz twarzy, ale bynajmniej nie zaspany. Wanda zrozumiała, że Barton
w ogóle nie spał, gdy tu weszła. Czuła na sobie jego wyczekujące spojrzenie,
ale nie wiedziała, co ma odpowiedzieć.
- Można tak powiedzieć.
Clint przewrócił oczami.
- Zajedziesz się, Wanda.
- Śpię, co prawda dopiero, gdy już naprawdę muszę, ale po prostu unikam
koszmarów,
- Nie chodzi mi o koszmary, a o twoje czary-mary ze snami reszty.
Wiedział.
W sumie to się tego spodziewała. Nie odpowiedziała, więc mówił dalej.
- Zauważyłem dawno temu, spokojnie, inni też wiedzą. Nie jesteś głupia,
chyba nie myślałaś, że dałaś radę obejść zabezpieczenia Starka czy czujność
Nat.
Wanda spojrzała na niego przerażona.
- Czy oni?
- Na początku byli przeciwni. Przynajmniej Tony i Nat, Rogers i Wilson
długo o niczym nie wiedzieli. Przekonałem ich, żeby Ci nie przerywali. Później
widząc poprawę na zdrowiu psychicznym i fizycznym Steve’a zaczęli się
zastanawiać czy nie masz po prostu zdolności leczniczych. Moim zdaniem, myślę,
że Nat w sumie też, to wciąż po prostu dobry sen, bez koszmarów, ale znasz
Starka. Ja byłem za, bo widziałem, jak tobie to pomaga. Czułaś się potrzebna,
odnalazłaś w ten sposób swoje miejsce w drużynie, a inni zaczęli ci ufać, bo
robiłaś to dla nich kompletnie charytatywnie, nie oczekiwałaś nic w zamian,
ba!, nie chciałaś nawet, żeby wiedzieli. Urzekłaś tym nawet Nat, a to już coś,
Wanda, mówię ci, znam tę kobietę kilkanaście lat.
Dziewczyna siedziała z rozdziawionymi ustami, wciąż nie rozumiejąc. Clint
pokręcił głową.
- Ale tym razem przyszłaś do mnie, nigdy wcześniej tego nie robiłaś, więc,
o co chodzi?
Wanda wbiła wzrok w własne stopy.
- Nigdy nie wiem, co myślisz. Ostatnio wydaje mi się, że dzieje się coś
złego, ale nie wiem, co to jest i pomyślałam…
- Że dasz mi dobry sen, który może to poprawi?
Pokiwała głową, po czym spojrzała na Bartona. Oczekiwała bury, ale ten się
uśmiechnął. Tak szczerze i ciepło, mogłaby policzyć wszystkie kurze łapki,
które nagle pojawiły się koło jego oczu.
- Wanda? Kiedy ostatni raz pomyślałaś o czymś, czego ty chcesz?
Zamilkła, bo nie potrafiła odpowiedzieć. Mijały minuty, gdzieś w oddali
tykał zegar, który wisiał w kuchni, a Wanda zastanawiała się nad pytaniem
Clinta. Cała ta sytuacja przypominała jej rozmowy z Pietrem. Coś ścisnęło jej
serce, tak mocno, że na chwilę zapomniała, jak się oddycha.
- Chciałabym wiedzieć, co cię dręczy – ominęła ciężki temat, może niezbyt
zgrabnie, ale mimo wszystko spróbowała.
- I vice versa. Pomagasz nam wszystkim, ale nikt nawet nie ma cienia
pomysłu, jak pomóc tobie.
Wanda znów pomilczała kilka minut, Barton jej nie poganiał, po prostu
czekał. Był łucznikiem, cierpliwość, to jedna z jego głównych cech.
- Chciałabym wiedzieć, co to jest – to mówiąc pozwoliła mocy
zmaterializować się na jej dłoni w postaci czerwonej, drgającej kulki.
Zakręciła się wokół jej palca i poleciała prosto w dłonie Clinta – Chciałabym
znać swoje granice. Chciałabym, żeby ludzie się mnie nie bali. Chciałabym,
chciałabym – przerwała, bo jej głos odmówił posłuszeństwa i kompletnie się
załamał – Żeby tu był. Żeby Pietro żył. Żeby był tu z nami i, i…
Nie wiedziała, kiedy zaczęła łkać, nie była też pewna, kiedy znalazła się w
ramionach Clinta, kiedy przytulił ją do siebie dokładnie tak samo, jak kiedy
przytulał ją ojciec, co wywołało u niej jeszcze głośniejszy atak płaczu. Nic
nie mówił. Po prostu ją do siebie przytulał, czasem gładząc ją po głowie. Po
długiej, bardzo długiej chwili zaczęła mówić. Powoli, czasem jeszcze przerywał
jej płacz, opowiadała mu o swoim bracie, o swoich koszmarach, o tym, dlaczego
tak boi się spać. Potem zaczęła się śmiać i nawiązała do kilku anegdotek z ich
życia. Barton słuchał, nawet nie śmiał jej przerwać.
- Wiesz, może i na polu bitwy, nie wielu mogło się z nim równać, ale gdy nie
walczył był kompletną łajzą. Wystarczyło, że coś go rozproszyło i nagle wbiegał
w ścianę. O matko, ile ja bym dała, aby znów usłyszeć, jak wyklina drzwi, w
które właśnie „na niego wyskoczyły” albo framugę, o którą przypadkiem zahaczył.
Cokolwiek, Clint.
Zamilkła czując się dziwnie lekka i pusta. Mężczyzna odsunął ją delikatnie
od siebie, po czym spojrzał jej w oczy.
- Teraz ty.
Na początku nie zrozumiała, ale już po chwili trzymała dłoń na jego czole.
Nie spał, więc zobaczyła nie sen, a to, o czym aktualnie myślał.
Przygotowała się na wiele rzeczy. Na śmierć towarzyszy, na chorobę
najbliższych, na najgorsze brudy z życia jednej z najważniejszych osób w jej
istnieniu, ale to, co zobaczyła było kompletnie niespodziewane.
Barton leżał na trawie, patrząc w niebo. Na jego sercu leżał jakiś ciężar,
którego nie była jeszcze w stanie zidentyfikować. Gdzieś w oddali słyszała
dziecięce krzyki i może gdyby Clint podniósł się na łokciach, potrafiłaby je
dostrzec, jednak on leżał rozłożony na ziemi i obserwował kłębiące się chmurki.
Nagle zrozumiała, że ciężarem była głowa chłopca, który również wpatrywał się w
obłoczki od czasu do czasu, któryś komentując.
- Tato?
- Mhm?
- Boisz się czegoś, tato?
Cisza. Clint zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Boję się, że was stracę. Ciebie, Coopera, Lilę, waszą mamę. Martwię się o
swoich przyjaciół. I że kiedyś znowu ktoś odda za mnie życie.
Ciężar na sercu powiększył się i to bynajmniej nie przez dziecko. Chłopczyk
odwrócił głowę, miał dokładnie te same oczy co Clint.
- Opowiesz mi coś o Pietrze?
- O tobie?
- Nie, głupi jesteś tato! O tym dużym Pietrze!
- Był małym, szybkim chu… chłopcem.
Nathaniel Pietro znów spojrzał na chmury.
- To mój ulubiony Avengers.
Barton uśmiechnął się.
- Mój też, NP, mój też.
- Mówiłeś mi, że miał siostrę, – znowu to dziecięce, ale przenikliwe
spojrzenie. Barton pokiwał głową – czyli to tak, jakby była moją siostrą,
prawda? I Coopera i Lilii?
Clint parsknął śmiechem. Uwielbiał dziecięcą logikę.
- Teoretycznie tak.
- To dlaczego nie mieszka z nami? – chłopiec obrócił się na brzuszek i
zamachał dziko nóżkami – Rodzeństwo powinno trzymać się razem.
- Musiałbyś jej zapytać.
Chłopiec trochę się speszył.
- A zapytasz dla mnie?
- Zapytam.
Wanda otworzyła oczy i popatrzyła na Clinta nie wiedząc kompletnie, co
powiedzieć. Barton tylko się uśmiechnął i powiedział:
- No to pytam.
Tydzień później wysiadła z auta i wraz z Clintem ruszyła w kierunku
przysadzistego, przytulnego domku, który nigdy nie mógł zobaczyć końca
remontów, które planował dla niego Barton. Tym razem jednak miała pomóc mu w
nich Wanda. Jej moc znalazła właśnie nowe przydatne zastosowanie. A ona, co
ważniejsze, znalazła dom.
Idąc wąską ścieżką i słysząc z daleka piski oraz krzyki dzięki, spojrzała w
niebo i pomyślała:
Popatrz bracie,
choć raz będę najstarsza.