...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Avengers. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Avengers. Pokaż wszystkie posty

piątek, 6 stycznia 2017

Come as you are cz.8

Don't Lose Your Heart

Pociągnął Steve'a za ramię wskazując miejsce na końcu sali, które wyglądało nawet całkiem przyjemnie. Usiedli przy niedużym stoliku. Steve rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu, które zdecydowanie przypadło mu do gustu. Kawiarnia była mała i przytulna, utrzymana w ciemnych, ciepłych kolorach, a zamiast krzeseł przy stolikach stały fotele i kanapy, co jeszcze bardziej pogłębiało domową atmosferę.

- Ładnie tu - uśmiechnął się. Spojrzał na Bucky'ego, który zapatrzył się w okno i pomyślał, że gdyby nie on, pewnie siedziałby właśnie nad rzeką, popijał kawę zupełnie sam i tylko bardziej by się zdołował, o ile to w ogóle było możliwe. Tymczasem dzięki Barnesowi poczuł się nagle dużo lepiej. - Muszę zapamiętać tę kawiarnię. Ostatnio robię listę miejsc, w których odpoczywam od szkoły.

Barnes ściągnął kurtkę i rozsiadł się wygodnie, podpierając policzek na dłoni w rękawiczce.

-Tak bardzo potrzebujesz odpoczynku od naszej szkoły? Dopiero przyszedłeś.

- Cóż, jest trochę inaczej, niż myślałem. Ludzie z klasy są jacyś dziwni. Bez urazy, nie mam na myśli ciebie, ani twoich przyjaciół, ale ci, których miałem okazję lepiej poznać są jacyś tacy... puści po prostu. To może za mocne słowo, ale mam wrażenie, że w ich życiu nie liczy się nic poza dobrymi ocenami i maturą. Ja tak nie umiem. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

- To jest nas dwóch - Buck uśmiechnął się lekko, choć w środku właśnie zalewał go ogrom emocji. Ktoś czuł to co on. Dokładnie i bez wmawania mu, że jest ok - Co do ludzi z klasy... Chodzi ci o to, że zachowują się jakby byli projekcjami swoich własnych rodziców, kukłami bez marzeń, pustymi lalkami, które nie są zdolne do żadnej myśli twórczej?

Steve, który w myślach właśnie przeklinał się za to, co powiedział, wbił w Bucky'ego zdumione spojrzenie.

- Lepiej bym tego nie ujął. Dokładnie to miałem na myśli - tylko, że sam w życiu by tego nie powiedział. Może po prostu nie chciał wierzyć, że ludzie naprawdę mogą tacy być. Patrzył na chłopaka wielkimi oczami i nie mógł powstrzymać fali sympatii, którą nagle do niego poczuł. Bucky od początku wydawał mu się inny niż wszyscy, ale nie spodziewał się, że mają podobne odczucia co do ludzi z klasy. A później dotarło do niego, że Barnes chodził do tej szkoły półtora roku dłużej i zdążył ich poznać lepiej niż Steve. A to by znaczyło, że to nie tylko przeczucie. Oni naprawdę tacy są. Pochylił się nad stolikiem i podparł czoło na dłoni. Co ja do cholery zrobiłem ze swoim życiem? pomyślał. Nagle poczuł na swoim ramieniu dłoń.

- Hej spokojnie. Wyglądasz na tak samo załamanego, jak ja półtora roku temu - Barnes próbował parsknąć śmiechem, ale słabo mu to wyszło. Steve spojrzał na niego i uśmiechnął się krzywo.

- Mało pocieszające - zachichotał. - Ale przynajmniej nie jestem jedyny. To już coś. Wybacz, że musisz tego wszystkiego słuchać. Mam trochę kiepski nastrój. Nie jestem dziś najsympatyczniejszym towarzystwem.

- Nie jest tak źle - mruknął Buck. Po chwili podeszła do nich kelnerka, żeby zebrać zamówienia - Dla mnie grzaniec, a Ty Stevie?

- Dla mnie też - odparł. Dziewczyna zapisała coś w notesie, po czym odeszła za ladę.

- Tak w ogóle - zaczął Bucky, przeczesując włosy, które znowu wysnuły się z kucyka i opadły mu na twarz - to witam w gronie tych dziwnych, marudnych jednorożców na medycznym. Powiedz mi jeszcze, że masz jakieś inne marzenia niż zarabianie kroci na cierpieniu ludzi, to normalnie z tobą zatańczę.

Steve parsknął śmiechem.

- Powiedziałbym, że mam marzenia, ale nie umiem tańczyć.

- Każdy umie.

Zabawne. Dokładnie to samo powiedziała kiedyś Peggy. Steve westchnął cicho.

- W takim razie jestem ewenementem na skalę ludzkości. Potykam się o własne nogi i takie tam. Ale gram na fortepianie. To mi idzie zdecydowanie lepiej od tańczenia. Tak mi się wydaje przynajmniej.

- Gdzieś słyszałem, że pianiści nie potrafią tańczyć, ale myślę, że to ściema.

- W moim przypadku ta reguła się sprawdza - zachichotał. Przyszła kelnerka z ich zamówieniami i położyła szklanki z grzańcem przed każdym z nich. Steve'owi nie umknęło na uwadze, że odchodząc puściła Barnesowi oczko i uśmiechnęła się zalotnie. - Miła obsługa - mruknął i napił się grzańca. Smakował cudownie.

- Między innymi dlatego lubię tu przychodzić. Smakuje?

- Jest boski - Steve uśmiechnął się.

- I jak? Miejsce wchodzi na listę?

- Jak najbardziej. Ma przyjemny klimat.

Bucky uśmiechnął się do niego i sięgnął po szklankę. Coraz milej rozmawiało mu się ze Stevem, czuł wątłą nić porozumienia, której jeszcze nie potrafił ani wytłumaczyć, ani zrozumieć, ale gdy tylko ją dostrzegł postanowił spróbować się złapać. W końcu co miał do stracenia?

- Wspominałeś o tym, że grasz.

- Tak. Chodzę do szkoły muzycznej. W sumie całe życie.

- Grasz tylko na pianinie?

- W zasadzie to gram na wszystkim, co mi wpadnie w ręce - uśmiechnął się krzywo. - próbowałem skrzypiec, gitary, akordeonu i masy innych rzeczy, ale pianino to moja wieczna miłość. W ogóle muzyka to moja działka. Ty na czymś grasz?

- Czyli rozmawiam z artystą? - parsknął śmiechem - Kiedyś próbowałem grać na gitarze, umiem trochę na perkusji, ale nic szczególnego.

- Nie wiem, czy nazwałbym się artystą, ale niech będzie. Tak myślałem, że grałeś na gitarze, w sumie pasuje do ciebie - uśmiechnął się. - A o perkusji nie mam zielonego pojęcia.

- Pasuje do mnie? - Buck uniósł brwi i przekrzywił głowę. Steve wzruszył ramionami.

- Tak - odparł. - Gdybyś mi kazał zgadnąć na czym grasz, powiedziałbym, że na gitarze. No ale nieważne. Ty piszesz, prawda? - zapytał z szelmowskim uśmiechem. I chyba pierwszy raz w życiu zobaczył na twarzy Bucky'ego zakłopotany wyraz. Barnes spojrzał gdzieś w bok i podrapał się po głowie.

- No tak, tak trochę.

- Trochę? - Steve przypomniał sobie wszystkie lekcje matematyki i historii, na których był. Za każdym razem Buck całą godzinę pisał, nie wydając się zainteresowanym tematem lekcji. Barnes pokiwał energicznie głową - A o czym piszesz? - podparł głowę na dłoni i uśmiechnął się.

- Różnie, zwykle są to krótkie opowiadania, zawsze się staram, żeby miały jakiś przekaz.

- Dasz kiedyś poczytać?

Na usta Barnesa wstąpił delikatny uśmiech.

- Musisz mi najpierw coś zagrać.

- To może nie być takie proste, do szkoły muzycznej stąd kawał drogi. Ale mogę ci pokazać mój szkicownik. Tam jest masa rzeczy, niekoniecznie dobrych, ale jeśli chcesz, to mam go przy sobie.

- Dawaj - wyszczerzył się niczym dzieciak i wyciągnął dłoń ponad stolikiem. Steve zawahał się przez chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej gruby, oprawiony w skórę zeszyt. Przyglądał mu się przez moment, a później podał Bucky'emu. Chłopak zaczął przeglądać szkicownik z ogromnym skupieniem. Lustrował wzrokiem każdy z rysunków, zachwycając się nad umiejętnością Steve'a do uchwycenia momentów. Obrócił kolejną kartkę i zaskoczeniem natrafił na swój portret. Uniósł głowę zerkając pytająco na chłopaka, ale sam nic nie powiedział.

Tym razem to Steve poczuł zakłopotanie. Zauważył, że szkicownik jest otwarty na portrecie Bucka, który narysował w ciągu pierwszych dni nowej szkoły. Nie za bardzo wiedział, co ma powiedzieć.

-Naprawdę mam taki śmieszny nos?

Steve parsknął śmiechem.

- Nie wyszedł mi trochę - odparł. - Na następnej stronie jest więcej. - dodał nieśmiało. Bucky obrócił kartkę i rzeczywiście znalazł kolejne szkice. Te były o wiele dokładniejsze i bardziej szczegółowe. Steve narysował nawet wszystkie blizny, które pokrywały jego twarz oraz szyję. Bezwiednie przejechał po nich palcami.

- To może ci się wydawać dziwne - zaczął chłopak niepewnie. - Ale w zasadzie, często rysuję ludzi, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia. Często nieznajomych. Tak już mam. Gdzieś tam dalej jest Falcon, Banner, chyba nawet Stark, Natasza i sporo innych osób.

Był na siebie zły, że zapomniał uprzedzić o tym Bucka. Natomiast Barnes nie wyglądał na złego, zaskoczonego, owszem.

- Naprawdę mi się podoba. Nat też by je chętnie obejrzała.

Steve uśmiechnął się.

- Pewnie by mnie wzięła za jakiegoś stalkera czy coś. Dziwię się w sumie, że ty jeszcze nie uciekłeś - zachichotał.

- Mogę? - zapytał pokazując na jedną z kartek. Steve spojrzał na wskazany szkic. Przedstawiał Bucky'ego, Clinta i Nataszę. Narysował ich kiedyś w ich standardowej ostatniej ławce. Uśmiechnął się.

- Jasne - odparł. - Cieszę się, że ci się podoba.

Bardzo ostrożnie wyrwał kartkę przyjrzał się jej jeszcze raz i po chwili dodał.

- Podpis mistrza poproszę.

Steve sięgnął po pióro, wziął kartkę i zawahał się przez moment.

- Z dedykacją? - zapytał z łobuzerskim uśmieszkiem.

- Oczywiście.

Steve zastanowił się chwilę, przygryzając skuwkę pióra, po czym odwrócił kartkę, napisał "Dla najsympatyczniejszej loży szyderców, jaką znam", podpisał się i podał szkic Bucky'emu. Barnes wyszczerzył się szeroko po czym odłożył rysunek do teczki w plecaku. Od razu natrafił palcami na swój wszystkopis i zawahał się.

- To dasz coś przeczytać? - zapytał Steve, widząc jego wahanie. Na twarzy Bucky'ego wciąż mógł dostrzec zakłopotanie, ale po chwili wewnętrznej walki chłopak podał mu gruby zeszyt w czarnej oprawie. Gdy znalazł się już w dłoniach Steve'a, otworzył go i pokazał na początek jednej ze stron.

- To jest nowe, jeszcze niezbyt obrobione, ale całkiem dobre. Cztery mianiaturki, każda ma dokładnie sto słów. Taki sposób pisania nazywa się drabble.

Steve uśmiechnął się i zaczął czytać.



"Poznał ją gdy mieli zaledwie parę lat. Była małą wesołą dziewczynką, która bała się potworów spod łóżka. Miała zawsze zdarte kolana i plastry w różowe osiołki. Mimo upomnień jej mamy biegała umorusana, cała w siniakach, ale jemu to nie przeszkadzało. Lubił jej towarzystwo. Gdy się uśmiechała cała jej podrapana buźka świeciła niczym dodatkowe słońce. Gdy skakała prawie odlatywała na swoich chudych i obitych ramionach. Gdy byli sami tańczyła boso na zimnym bruku klaszcząc w rytm niesłyszalnej muzyki. Nigdy z nią nie zatańczył. Wolał być obserwatorem, zapisywał każdy tęczujący siniec, każdy kolejny plaster na jasnej skórze. I widział, jak urazów przybywało.
***

Gdy skończyła trzynaście lat uśmiech zastąpiły łzy. Zniknął jej sprężysty chód, ktoś zabił ten kochany odruch wtulania się w niego przy każdej możliwej okazji. Krwiaki i obicia zaczęły chować się pod długimi rękawami i golfem. Jedynym nie okaleczonym miejscem była twarz. Nie był pewny kiedy stwierdził, że jego przyjaciółka ma za dużo zadrapań, że w wieku kilkunastu lat nie ma się tylu siniaków, nie biega się co drugi dzień z guzem, który ledwo chowa się pod grzywką. Zaczął się w końcu łapać na tym, że nie potrafi już zliczyć kolejnych stłuczeń. Ale gdy zostawali sami ona wciąż tańczyła. Boso. Łkając.
***

W dniu jego piętnastych urodzin ona uciekła. Świat jakby stracił sens. Szukał jej gdzie tylko mógł bez żadnego skutku. W jego sercu zaczął rosnąć cień. Owijał jego tętnice, wsuwał śliskie, zimne macki pod osierdzie. Nogi ledwo odnajdywały oparcie na prostej drodze, ale on szukał. Musiał. Musiał przekonać się czy siniaków ubyło. Jednak to ona znalazła jego. Przyszła umorusana jak za dawnych czasów. Gdy ją zobaczył uśmiechnął się. Stała naprzeciwko lustrując go błękitnymi oczyma i wydawała mu się tylko marą, nartkotycznym snem, który miał zaraz rozwiać się, zniknąć. Tym razem taniec wzbogaciła śpiewem. I po raz pierwszy opowiedziała mu swoją historię.
***

Zabił gdy oboje byli u progu pełnoletności. W tej samej uwalonej krwią koszuli zaprosił ją na spacer. Gdy szedł zostawiał za sobą czerwone ślady bosych stóp. Obok dreptała ona nucąc coś pod nosem. Pierwszy raz była spokojna. Cień nie mógł ich już dosięgnąć. Szli wśród nie istniejącej muzyki i jej cichego nucenia. Poszli tam gdzie nawet śmierć nie mogła ich znaleźć. Gdy zaczęła tańczyć jego serce rozkwitło różami spryskanymi juchą jej ojca. Zerwał jedną i wplótł w jej włosy, co wywołało u niej atak śmiechu. Śmiechu szaleńca, który doprowadziłby każdego do krzyku. Jednak on jej zawtórował. I nareszcie zatańczyli razem.
"



Nawet kiedy skończył już czytać, długo wpatrywał się w kartkę.

- Ziemia do Steviego - mruknął Bucky machając mu dłonią przed oczami. Chłopak otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na Barnesa zachwyconymi oczami.

- Wow, to jest świetne.

Bucky zmarszczył brwi.

- Serio tak myślisz?

Steve pokiwał energicznie głową.

- Mogę przeczytać coś jeszcze?

Bucky zabrał mu na chwilę zeszyt i przewrócił kilka stron.

- Tego jeszcze nie skończyłem, ma roboczy tytuł "Balast".

"Gdy wkroczył do lasu słońce właśnie skryło się za horyzontem. Był zmęczony długą wędrówką. W tym momencie od najbliższego miasta dzieliło go ponad pół dnia, ale dzięki dobremu zaopatrzeniu mógł przetrwać tu ponad tydzień, w dodatku prawie wcale nie polując. Był całkiem nieźle wyposażony w prowiant i broń, choć zdobycie ich było niemałym problemem. Jak zwykle musiała się nadarzyć okazja, by mógł z łatwością wszystko skompletować. I takowa się nadarzyła. Parę dni temu, w mieście, przez które przejeżdżał, pojawiła się nowa banda. Może chciała przejąć władzę, a może po prostu zrobić rozróbę, średnio go to obchodziło. Więc gdy rozpoczęła się sieczka, ulotnił się wraz z dobytkiem paru zmasakrowanych przez "gości" osób. Nie czuł się z tego powodu źle, martwi obejdą się bez naboi i konserw. Tak naprawdę nie uważał, żeby było im potrzebne cokolwiek. Mimo tego, każdemu trupowi zakrył twarz, bądź też to, co z tej twarzy zostało. Dla zasady. To jedyne, czego mógł się jeszcze trzymać.

Las w mroku nocy już jakiś czas temu stał się jego przyjacielem. Bez problemu odnajdywał bezpieczne ścieżki i omijał niebezpieczeństwa. Instynktownie. Nauczył się, że palenie ognia czy robienie nadmiernego hałasu zwykle kończy się źle. Dlatego też często sypiał na drzewach. Tym razem jednak lawirował wśród sosen, więc musiał poszukać schronienia na ziemi. Chyba, że nagle stałby się wiewiórką.

Chodził dość cicho, ale nie przesadnie. Nie miało to najmniejszego sensu, traciłby tylko czas i energię. Idąc wytężał wzrok, mając nadzieję, że ujrzy w końcu jakieś miejsce do wypoczynku. I znalazł je.
***

Gdy ją spotkał targnęły nim mieszane uczucia. Nie wiedział, czy sam należy do grona dżentelmenów, jednak strzelanie do dziewczyny nie przypadło mu do gustu. Co prawda były ku temu powody, była ranna, chuderlawa, a jak się później dowiedział, powoli wykańczała zapasy żywności oraz amunicji, ale wciąż miał opory. I mimo, że idealnie wycelował, to palec na spuście ani myślał drgnąć. Tłumaczył to sobie tym, że jednak została w nim jakaś cząstka człowieczeństwa, że może odzywają się jego zasady. W dodatku dziewczyna nie wyglądała jakby miała poddać się bez walki, wręcz przeciwnie. Jej twarz, mimo zniekształcenia przez ból, dosadnie dawała mu do zrozumienia, że będzie bronić się do końca, a on niepotrzebnie straci naboje i, co gorsza, sam może oberwać. Nie dał się zwieść delikatnej budowie, jeśli przeżyła w tym świecie ponad rok, to potrafi sama o siebie zadbać.
- Człowiek czy Szwendacz?
Wpatrywała się w zionący chłodem wylot lufy.
"


- Daj znać jak skończysz - poprosił Steve.

- Nie wiem czy skończę. Mam z tym problemy.

Steve przewrócił kartkę i natrafił na kartkę zatytułowaną "Motorbreath" i małym dopiskiem "Destiel" pod spodem.

- Destiel? To nie jest przypadkiem pairing z Supernatural? - zapytał. Notatnik został wyrwany z jego rąk.

- Nie. Kompletnie nie.

- Serio? Szkoda, lubię ten serial. Czasami nawet czytam z tego fanficki, ale rzadko trafiam na coś dobrego.

- Lubisz Supernatural? - Barnesowi zaświeciły się oczy.

- Bardzo - odparł Steve. - I nie jestem fanem gay-shipów, ale niektóre postacie po prostu do siebie pasują - wzruszył ramionami.

- Akurat Castiel i Dean, to ship uwielbiany nawet przez ich aktorów.

- Czyli w twoim zeszycie to jednak ten Destiel, o którym pomyślałem? - spytał zaczepnie. Bucky zakrztusił się grzańcem.

- Wszystko ok? - Steve zachichotał.

- Ta, wszystko ok - mruknął jeszcze przez chwilę kaszląc.

- To dobrze - odparł Rogers przyglądając mu się z rozbawieniem. - To jak z tym Destielem? - drążył, w zasadzie nawet nie po to, by uzyskać odpowiedź, po prostu bawiły go reakcje Bucka.

- No bo wiesz... Czasem zdarza mi się napisać jakieś fanfdnakjbsdfs - wymamrotał.

- Co ci się zdarza napisać? - Steve nie zrozumiał ostatniego słowa. Barnes pochylił głowę, chowając tym sposobem twarz do mniej więcej linii nosa w kołnierzu od golfa.

- Fanfsjfdf...

- Bucky, mów wyraźniej, nie słyszę cię.

Chłopak westchnął cierpiętniczo.

- Niech ci będzie. Fanfiction. Zdarza mi się pisać fanfiction.

Steve spojrzał na niego z zainteresowaniem.

- Serio? Daj kiedyś poczytać. Lubię fanficki, ale znalezienie czegoś na poziomie graniczy z cudem. W zasadzie, znalezienie czegokolwiek poza gejowskim porno jest trudne, a to mnie akurat nie jara - odparł z krzywym uśmiechem. Zauważył, że twarz Bucky'ego spochmurniała, chłopak spojrzał na swój zeszyt i burknął.

- No weź mnie nie obrażaj. Złożyłem sobie kiedyś przysięgę z Pepper. Nie piszę porno.

- Pepper? - Steve nie kojarzył nikogo o tym imieniu.

- Moja dobra koleżanka. Chodzi do równoległej klasy. Może kiedyś ją widziałeś, ma rude włosy, czasem kręci się koło niej Stark.

- Chyba kojarzę - odparł Steve po chwili namysłu. - Ona też pisze?

- Tak. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nic bym nie napisał. A tym bardziej komukolwiek pokazał czy udostępnił.

- Świat powinien jej podziękować - zachichotał. - Serio, bardzo mi się podobało to, co mi pokazałeś.

- Wyzwałeś moje rzeczy od gejowskiego porno.

- Nie wyzwałem ich od gejowskiego porno - odparł ze śmiechem. - Chodziło mi o to, że wiążę spore nadzieje z twoimi fanfickami, bo podoba mi się jak piszesz. Zazwyczaj po prostu trafiałem na chłam.

Dalej rozmowa poszła już gładko.

piątek, 30 grudnia 2016

Come as you are cz.7

Fireflies

Kiedy dzwonek oznajmił koniec lekcji, Steve spojrzał w okno i z zadowoleniem stwierdził, że śnieg przestał padać. Pomyślał o spacerze i ciepłej kawie, którą kupi sobie w pobliskiej kawiarni. Dużą, czarną, koniecznie na wynos. Potem pójdzie nad rzekę, żeby na spokojnie ją wypić i pogapić się w przestrzeń. Miał nadzieję, że trochę mu to pomoże, gdyż zaczynał powoli łapać doła, chociaż zażarcie się przed nim bronił. Dni w nowej szkole niczym się od siebie nie różniły, a przy tym tyle rzeczy zwaliło mu się na głowę, że sam przed sobą musiał przyznać, że powoli ma dość. Starał się uśmiechać i być wciąż tym pozytywnym gościem, za którego wszyscy go mieli, ale stawało się to coraz cięższe. A najgorsze było to, że nawet nie miał z kim o tym porozmawiać. Z cichym westchnieniem pozbierał swoje rzeczy, wrzucił je do torby, chwycił kurtkę i z ulgą wybiegł ze szkoły...

I wpadł z impetem na stojącego przed nią gościa, który okazał się być Buckym.

Barnes stał wraz z Clintem oraz Nataszą, zażarcie o czymś dyskutowali, no, do czasu, aż Steve nie przewrócił jednego z rozmówców. Rogers potrzebował chwili, żeby w ogóle zaskoczyć, co się właściwie stało, a kiedy udało mu się wreszcie ogarnąć, zerwał się na równe nogi, krzywiąc się z bólu.

- Rany, przepraszam - powiedział szybko. - Nie zauważyłem was. Nic ci nie jest? - zapytał Barnesa z troską w głosie i wyciągnął dłoń, by pomóc mu wstać.

Bucky leżał na ziemi i najzwyczajniej w świecie starał się zrozumieć dlaczego jego perspektywa zmieniła się tak nagle. Może reagowałby szybciej, gdyby nie miał kaca, a tak, po tym, jak ktoś w niego wpadł, po prostu poślizgnął się na śniegu i wyrąbał w pobliską zaspę. Nim dotarły do niego jakiekolwiek inne bodźce niż chłód śniegu usłyszał głośny śmiech Nataszy i Clinta.

- Cholera by was wzięła, Dekle... - warknął starając się wygrzebać z zaspy. Nagle przed jego twarzą pojawiła się drobna dłoń, która bynajmniej nie należała do żadnego z jego przyjaciół. Steve rzucił niepewne spojrzenie Clintowi i Nataszy, wciąż wyjącym w najlepsze ze śmiechu, po czym napotkał spojrzenie Bucky'ego i uśmiechnął się przepraszająco.

- Dasz radę wstać? - zapytał.

- Ta, jakoś tak - mruknął. Bolała go prawa ręka, która zamortyzowała upadek. Dlaczego nigdy nie upadał na tę cholerną protezę? Barton i Romanoff w końcu przestali się śmiać, złapali go pod ramiona i popchnęli do przodu tak, że stanął twarz w twarz ze Stevem. Choć może lepiej byłoby powiedzieć twarz w jego szyję, w końcu Rogers był niższy. Steve cofnął się trochę, zakłopotany całą sytuacją.

- Jeszcze raz przepraszam. Będę się zwijał...

- Stary, dopiero wpadłeś - parsknął Clint.

- Na pewno nic ci nie jest? Może mogę jakoś pomóc? - Steve zwrócił się do Bucka. Barnes spróbował się uśmiechnąć, ale ból trochę mu przeszkodził.

- Wszystko gra, na prawdę.

Steve jeszcze raz omiótł go spojrzeniem. Podszedł trochę bliżej strzepując śnieg z kurtki Barnesa, po czym powiedział:

- No to będę leciał. Do jutra. - też spróbował się uśmiechnąć i też nie za bardzo mu wyszło, po czym odwrócił się i ruszył w stronę bramy. Barnes poczuł, jak Natasza dźga go łokciem w bok.

- My też lecimy Buck.

- Ta, obiecałem ją podwieźć na zajęcia - mruknął Clint, a jego mina idealnie zdradzała, jak bardzo mu się nie chce. No cóż. Trzeba było nie być najstarszym i nie robić najszybciej z nich wszystkich prawka. Barnes nachylił się nad nim z wrednym uśmieszkiem, po czym mruknął mu do ucha:

- Pantoflarz.

Clint tylko przewrócił oczami, nie zamierzając tego komentować. Bo w sumie hej!, z czym tu się kłócić?

- Na pewno jesteś cały? - zapytała Romanoff. Buck pokiwał głową.

- Jak potrzebujesz to podwiozę cię do domu - powiedział Barton patrząc na niebo, gdzieś ponad Barnesem, ale ten doskonale wiedział, że taka propozycja, przy nowojorskich korkach, to prawdziwa oznaka przyjaźni.

- Nie trzeba, dzięki - powiedział z uśmiechem - Lećcie już, ja mam jeszcze rosyjski dzisiaj.

Pomachał im na pożegnanie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Szedł tak chwile, starając się załączyć metalową dłonią muzykę w telefonie, zdrowa wciąż zbyt bardzo bolała, ale ekran nie reagował. Zaklął szpetnie, po czym szarpnął głową odrzucając włosy do tyłu. I wtedy zobaczył Rogersa zaledwie kilka kroków przed nim. Chłopak szedł ze spuszczona głową, w dłoniach miętolił czapkę, a Buck miał tylko nadzieję, że ten Dekiel nie przejął się tak wpadnięciem na niego. Gdy w końcu dotarło do niego, że Steve nie ma czapki, a przecież on też się wywrócił, no i było cholernie zimno, prawie od razu się z nim zrównał i wyrwał puchatą rzecz z jego dłoni naciągając mu ją po chwili na oczy.

- Nie wyglądasz na kogoś z dobrą odpornością Rogers, więc noś tę czapkę.

Steve podciągnął czapkę wyżej i zamrugał kilka razy, wyrwany z zamyślenia. Spojrzał na Bucka stojącego przed nim z założonymi rękami i wpatrującego się w niego karcąco. Idąc przed siebie próbował nie myśleć o całej sytuacji, ale widok Barnesa skutecznie mu o niej przypomniał. Teraz nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, nie będąc pewnym, czy Bucky nie jest na niego zły. Nie spodziewał się, że dziś się z nim jeszcze zobaczy. Natomiast Barnes chwycił krawędzie czapki i ponownie nasunął ją chłopakowi na nos.

- Hej, nic nie widzę - zaśmiał się Rogers znów podsuwając ją wyżej. - Na pewno wszystko ok? Serio nie zrobiłem tego specjalnie. Jestem straszną łajzą, często zdarza mi się wpadać na ludzi.

- Ani przez moment nie pomyślałem, że zrobiłeś to specjalnie. Musiałbyś mieć nierówno pod sufitem, jeśli już słyszałeś legendy o mnie i wciąż próbowałbyś coś mi zrobić - zaśmiał się, choć był to trochę nerwowy śmiech. Niekoniecznie był dumny z łatki gościa z mordowni.

- W sumie, słyszałem kilka opowieści - przyznał Steve, przekrzywiając głowę w zamyśleniu. - Ale szczerze mówiąc, nie wydawały mi się specjalnie wiarygodne. Nie wyglądasz na gościa, który leje innych, bo lubi.

- Serio? - zapytał, a jego dłoń odruchowo powędrowała do blizn na szczęce, pozostałości po wypadku i licznych bójkach. Były głównym powodem dla którego cały czas nie golił zarostu. Zdawał sobie sprawę, że całe jego ciało pokrywa plątanina różnorakich pamiątek, ale niezbyt lubił jak ludzie na nie patrzyli. No i zdawał sobie sprawę, iż nie wyglądał z nimi zbyt sympatycznie. Steve zauważył jego nerwowy ruch, ale o nic nie zapytał.

- Serio - odparł i uśmiechnął się. - Poza tym, nie przejąłbyś się gołą głową nieznajomego gościa, gdybyś był złolem. - dodał i ruszył przed siebie.

- Hej, Rogers!

Odwrócił się.

- Tak?

A Bucky widząc jego zdziwienie po prostu zaczął się śmiać.

- Co jest? - zapytał Steve, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.

- Jeny, jaki ty jesteś dziwny - mruknął Buck, wciąż się śmiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, więc wyprostował się, łapiąc kontakt wzrokowy ze Stevem i dodał - Najpierw na mnie wpadasz, zaczynasz przepraszać, potem zwiewasz, a gdy cię łapię, stwierdzasz o mnie masę pozytywnych rzeczy i po prostu odchodzisz bez słowa. No powiedz mi, że to nie jest dziwne - znowu parsknął niekontrolowanym śmiechem, nie potrafiąc się powstrzymać - Chociaż, przyganiał kocioł garnkowi, ja też do najnormalniejszych nie należę.

Steve zamrugał kilka razy przetwarzając w głowie słowa Bucka. Po chwili miał ochotę wyśmiać sam siebie.

- Wiesz, przeniosłem się z liceum dla artystów. To chyba mówi samo za siebie - wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jakimś cudem Buck sprawił, że przychodziło mu to dużo łatwiej, niż jeszcze piętnaście minut temu. - Gdzie teraz idziesz? - zapytał, nim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. Bucky przekrzywił głowę niczym kot, jak zawsze gdy coś go zdziwiło, Steve widział to już po raz nie wiadomo który.

- Mam rosyjski za dwie godziny, więc na razie idę się gdzieś schować przed tą pizgawicą.

- Rosyjski? Wow, podziwiam. Ładny język, ale przerażają mnie te dziwne znaczki. Ja mam zajęcia w muzyku wieczorem. W sumie napiłbym się kawy. - powiedział, niewiele myśląc o tym, co mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to zabrzmiało trochę jak propozycja. W zasadzie powinno mu się chyba zrobić głupio, bo przecież nigdy się tak nie zachowywał wobec ludzi, których ledwo znał, ale miał naprawdę kiepski nastrój, a Bucky w jakiś sposób sprawiał, że czuł się lepiej. Poza tym, ten gość od dawna go intrygował, zdążył już narysować kilkanaście jego portretów, może wreszcie wypadałoby po prostu pogadać? - Może chcesz iść ze mną? - zapytał.

- Jasne, możemy iść. W jakieś szczególne miejsce?

Steve wzruszył ramionami.

- Znam tylko tę małą kawiarnię za rogiem, ale szczerze mówiąc trochę mi się już znudziła. Może ty masz jakiś pomysł?

- W Veroni mają dobrego grzańca.

- No to prowadź - uśmiechnął się. Buck ruszył w kierunku wspomnianej kafejki, starając się ukradkiem rozmasować ramię. Nie chciał wyjść na mięczaka, ale upadek mimo wszystko trochę dał mu w kość.

- Boli cię ta ręka? - zapytał Steve, starając się z nim zrównać. Dlaczego on musiał tak pędzić?

- Nie, nie. Wszystko w porząsiu - a po chwili, żeby wyjść jakoś z sytuacji dodał - Przebieraj nóżkami Stevie, nie mam w zwyczaju wolno chodzić.

"No właśnie widzę" chciał powiedzieć Steve, ale czuł, że ciężko mu się oddycha. Zakaszlał kilka razy i trochę zwolnił kroku. Buck spojrzał w bok, ale Steve'a tam nie było.

- Co ty tak świszczysz? Wszystko gra?

Chciał coś odpowiedzieć, ale w efekcie tylko rozkaszlał się na dobre.

- Cholerna gruźlica. - westchnął, ale napotkawszy pytające spojrzenie Bucka omal się nie roześmiał - Żartuję, mam astmę. W sumie nawet nie narzekam, nie muszę ćwiczyć na wfie.

Buck ponownie przekręcił i podszedł do Rogersa uderzając go kilka razy w plecy. Próbował zrobić to delikatnie, bo Steve wyglądał na tak chudego, że mógłby go porwać wiatr, ale chłopak i tak się ugiął.

- Masz jakieś leki?

- Mam, ale nie potrzebuję ich teraz. Bywa gorzej - przybrał swój firmowy uśmiech pod tytułem "wszystko gra", odchrząknął i ruszył przed siebie. - Chodźmy na tego grzańca.

- Ej, mały - chwycił go za ramię i zatrzymał - Bierz te prochy i się nie wygłupiaj. Grzaniec poczeka.

Steve wahał się chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej inhalator, po czym otworzył go i zaciągnął się.

- Okej, już mi lepiej - powiedział.

- No, chodź, bo mi tu jeszcze zamarzniesz - mruknął.

- Aż tak źle nie jest - odparł, zsuwając czapkę z głowy i przeczesując ręką włosy.

- Przeziębisz się Deklu – warknął. Jak można być tak drobnym? Spojrzał na Rogersa, który już wyglądał jak niedożywiona wersja bałwana, ściągnął z szyi arafatę i zawinął mu nią głowę, tak, że wystawały spod nich tylko niebieskie ślepka Steve'a.

Rogersa cała ta sytuacja wprawiła w osłupienie. Spojrzał na Bucky'ego, który nie ustawał w robieniu z niego małej mumii, po czym złapał go za dłonie i poczuł coś strasznie dziwnego, jednak stwierdził, że zastanowi się nad tym później.

- Naprawdę nie potrzebuję, rzadko choruję.

Jednak spojrzenie, którym uraczył go Bucky, sprawiło, że wszystkie chodzące o nim legendy zdały się Steve'owi nagle dużo bardziej wiarygodne. Grzecznie puścił jego ręce. Chłopak tylko uśmiechnął się delikatnie i ruszył trochę wolniejszym krokiem w kierunku Veroni. Steve zsunął arafatkę na szyję.

- Często bywasz w tej kawiarni? - zagadnął Steve, ruszając za nim.

- Co uważasz za często? Co jakiś czas zaciąga mnie tam Nat i Clint.

- Zaciąga? Nie zabrzmiało, jakbyś robił to chętnie.

- No dobra, trochę przesadzam. Lubię spędzać z nimi czas, ale niekoniecznie siedząc w takich miejscach - automatycznie potarł lewe ramie za co przeklął się w myślach. Steve jednak nie zwrócił na to uwagi.

- Rozumiem - powiedział, rozglądając się po okolicy. Nigdy wcześniej nie szedł tą drogą. - Ja tam lubię kawiarnie. Co prawda raczej chodzę do nich sam. Czasami rysuję przypadkowych ludzi, których tam widzę, to może brzmi dziwnie - uśmiechnął się. - Mam kilka ulubionych. Głównie na Brooklynie.

- Brooklyn? Mieszkałem tam kiedyś. Jak zacznę studia bardzo chciałbym tam wrócić, uwielbiam tę dzielnicę.

- Ja tam mieszkam - odparł Steve. - Co prawda dojeżdżam tu teraz kawał drogi, ale i tak nie narzekam. Najchętniej nie ruszałbym się z Brooklynu do końca życia.

Twarz Bucky'ego nagle jakby złagodniała.

- Dobrze cię rozumiem.

Doszli właśnie do kafejki, więc pchnął drzwi i wszedł do środka witając się od wejścia z właścicielką.

wtorek, 8 listopada 2016

Szwy.

Osobista operacja.

Tony Stark był geniuszem.
 
Był to niezaprzeczalny fakt, który notorycznie potwierdzały jego wynalazki, odkrycia, a także nagłówki gazet i internetowych blogów, choć te ostatnie częściej krzyczały wytłuszczoną czcionką o Starku, jako o miliarderze, playboyu, filantropie i Iron Manie, nieraz zaznaczając, że mimo tych wszystkich „zalet", Stark jest zwyczajnym dupkiem. Było to po części prawdą, jednak wcale nie tak ciężką do zaakceptowania. Tony cieszył się, że w prasie nie pojawiła się, jak dotąd, jedna z jego największych wad. A mianowicie ta, że kompletnie nie znał się na uczuciach. Oczywiście nie miał problemów z flirtem, wręcz przeciwnie, sprawiał mu nawet przyjemność. Tylko gdzieś w jego głowie płonęła lampka, nasuwająca myśl, iż większość osób leciała bardziej na jego portfel czy zbroję Iron Mana. I że tak naprawdę Anthony dla nikogo się nie liczył.

Taki stan rzeczy utrzymywał się do pewnego czasu. Teraz, ktoś go zupełnie w tym rozumiał i leżał właśnie na kanapie w pracowni Tony'ego, wstawił ją tam specjalnie dla niego, choć nigdy by się nikomu do tego nie przyznał. Jego gość drzemał, jedna dłoń przytrzymywała oprawiony w skórę szkicownik, prezent od Tony'ego na święta, który unosił się przy każdym oddechu śpiącego. Druga ręka wisiała kilka centymetrów nad podłogą, chwilę wcześniej wypadł z niej ołówek, po który Tony właśnie się schylał. Stanął tuż nad swoim gościem i delikatnie wyjął notatnik spod jego dłoni, odstawiając go na stolik znajdujący się tuż przy kanapie. To też był jego wymysł, najwidoczniej udany, bo piętrzyły się na nim ołówki, książki, jakieś stare płyty, a nawet kasety z jazzem z lat 20. i 30. Gdzieś spod sterty jego niedokończonych projektów, wynalazków czekających na ulepszenie oraz pudełek po zamówionych fast foodach, wyciągnął puchaty, ciepły koc, okrywając nim śpiocha, po czym przystanął przyglądają mu się dokładniej.

Mocno zaznaczona linia szczęki, jak zawsze świeżo ogolona. Jasne kosmyki postanowiły przestać trzymać rygor i rozsypały się po oparciu kanapy. Tony'ego zaskoczyły, jak zresztą zawsze, bardzo długie, ciemne rzęsy. Gdy upewnił się, że jego gość śpi zaciągnął się jego zapachem, aż zakręciło mu się w głowie. Bo Steve zawsze pachniał, jak coś rozgrzanego przez słońce. Trochę niczym las, a trochę jak ciepła poranna herbata, jak grafit z ołówka, nagrzana skóra, jak jego ulubione korzenne ciastka i kawa, którą pili zaledwie kilka godzin temu.

Tony kompletnie nie znał się na uczuciach. Nie podlegały one żadnym algorytmom, a przynajmniej nie te, które aktualnie odczuwał. Więc Stark się w nich zupełnie pogubił.

Wydawało mu się, że całym sercem kochał Pepper. A jednak dziewczyna zostawiła go już ponad rok temu, nie potrafiąc z nim wytrzymać. Chociaż nie, Pepper nie mogła wytrzymać z Iron Manem, bo Tony, jako zwykły Tony bez zbroi i nazwiska Stark, nawet dla niej nieszczególnie się liczył. I oczywiście nie chciał tu powiedzieć, że Pepper była z nim tylko dla pieniędzy czy sławy, był pewien, że tak nie było. Mimo wszystko, ona właśnie romansowała z jakimiś gościami, a on Tony wciąż nie potrafił się do końca otrząsnąć po tamtym związku. Stwierdzenie, że czas leczy rany, mógł włożyć między bajki.

Z zamyślenia wyrwał go delikatny uśmiech, który sprawił, że znów odnalazł w sobie siłę, aby odsunąć cierpienie na inny plan.

***

- Masz świadomość tego, że musisz jeść?

- Nie jestem głodny - mruknął pochylając się nad swoim wynalazkiem. Ciszą pocieszył się tylko przez krótką chwilę, po czym jego skupienie ponownie przerwał głos Nadziei Ameryki.

- Tony?

Zignorował to bez większych trudności. Nie był nawet zirytowany, w końcu większość ludzi była tylko opartym na pochodnych węgla, niestabilnym, organicznym i niezbyt rozgarniętym tworem, który nie powinien wyprowadzać go z równowagi.

- Proszę?

- Nie masz lepszych rzeczy do roboty, niż opiekować się mną, Kapitanie?

Steve westchnął cierpiętniczo, podszedł do Tony'ego, pochylając się nad nim i zaglądając przez ramię na jego najnowszy projekt

- A jeśli dam ci się zabrać do jednej z tych ohydnie drogich i restauracji, które tak lubisz.

Tony spojrzał na niego, jednym z tych spojrzeń, po których każdy czuł się zeskanowany i odczytany z dokładnością po pięciu miejsc po przecinku. Mina Steve'a idealnie zdradzała, iż Kapitan doskonale wiedział, że wygrał. Stark pogrzebał jeszcze chwilę przy układzie scalonym, po czym, bez żadnego ostrzeżenia odepchnął się od blatu i odjechał na krześle prawie pod samo wyjście z pracowni.

- Wydaje mi się, że jednak zrobiłem się głodny - powiedział wstając i ruszając w kierunku prysznica - Ale nie myśl, że ma to jakikolwiek związek z twoją prośbą! - krzyknął na odchodnym.

***

Różnili się, to dość oczywiste. Steve był człowiekiem przeszłości, a Tony, najlepiej odnalazłby się w świecie za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, gdy technika stałaby na jeszcze wyższym poziomie zaawansowania. Artysta i naukowiec. Tarcza i miecz. Socjalny introwertyk i samotny ekstrawertyk. Dla pierwszego liczyła się wiara, miłość i nadzieja, a drugi patrzył na świat, jako coś do ulepszenia, coś co zawsze może być większe, lepsze.

***

- Jeśli tak bardzo denerwuje cię jej widok, to po co poszedłeś na ten bankiet? Wiedziałeś przecież, że tam będzie.

Tony nie uraczył go żadnym komentarzem. Wiedział, że Rogers miał rację. Nie powinien tam iść, a już na pewno nie zaczynać obrażać jej przy wszystkich zgromadzonych. Pepper na to nie zasługiwała, po tym wszystkim, co razem przeżyli.

- Powinieneś ją przeprosić - stwierdził Steve, opierając się o blat kuchenny. Ręce założył na piersi, a bystre, błękitne oczy lustrowały każdy jego ruch.

- Zejdź ze mnie, okay? - wrzasnął Tony.

Steve zamrugał kilkakrotnie zupełnie nie spodziewając się tego wybuchu. Sarkazmu, cynizmu, kąśliwej uwagi, ale nie krzyku.

- To jest właśnie twój problem, nie potrafisz zrozumieć, że ludzie popełniają błędy! To dlatego nie możesz zrozumieć, jak wygląda to z mojej perspektywy! Wiesz co? - nagle znalazł się tuż przy Kapitanie - Nawet superbohaterowie mają cholerne prawo do błędu. Oczywiście oprócz Ciebie. Ty jesteś cudownym, świętoszkowatym Kapitanem Ameryką, panem idealnym, wzorem do naśladowania - urwał, tak jakby nagle zacięła mu się płyta. Po czym spuścił wzrok i dodał już zupełnie cicho - Nawet mój ojciec wolałby zastąpić mnie tobą.

Cisza zawisła między nimi niczym żelazna kurtyna.

Stark czuł się zupełnie rozbity, jakby padły mu wszystkie bezpieczniki. Nie potrafił znaleźć już nawet powodu do jego wybuchu. Wyminął Kapitana, kierując się w stronę barku, bo pragnął się urżnąć i zapomnieć o wszystkim. Został zatrzymany tuż przed butelką ulubionej whisky. Spodziewał się szarpnięcia, może nawet uderzenia, ale nie ciepłego, pełnego akceptacji i swoistego zrozumienia przytulenia.

I nagle kompletnie nic nie rozumiał, Steve nie wpasowywał się w żaden algorytm, który próbował stworzyć. Wiedział tylko, że chce być bliżej, najbliżej jak to tylko możliwe, bo obecność Kapitana działała na niego zarówno kojąco, jak i pobudzająco. I nie chodziło tu tylko o pomysły na nowe wynalazki, jego wyobraźnia również osiągała najwyższe obroty.

Chciał go, bliżej, bardziej, a przede wszystkim już. Teraz. Pragnął jego obecności, jego dotyku, jego ust.

I otrzymał je.

***

Był pewien, że cierpiał już wcześniej, ale nikt nigdy nie pozostawił w nim takiej ziejącej pustki. Słowa pocięły najodleglejszy nawet zakątek jego duszy. Ciągle miał wrażenie, że szedł na dno, ale niestety wciąż oddychał, łapał hausty powietrza, łapczywie, instynktownie i nienawidził się za to.
Patrzył na niego tylko chwilę, ale Tony nie był nawet pewny, co dokładnie ujrzał w tym spojrzeniu. System nie wykrył żadnego krwotoku, ale jego życie uciekało z niego z zawrotną szybkością, tak, że miał różnokolorowe mroczki przed oczami.

I teraz, gdy nie pozostało mu już nic oprócz wspomnień jego pocałunków, potykał się o własne nadzieje. A w duchu błagał, by przyszła jakaś pomoc. Nawet gdyby znalazł ją w dłoni samej śmieci.
Patrzył, jak on odchodził, podtrzymując swojego przyjaciela za ramię. Chciał odchodzić z nim, ale on wybrał inaczej. Oddał serce i uczucia komuś innemu, a Stark był wściekły na samego siebie, że kiedykolwiek w to uwierzył. W nich. Razem.

Czuł się jakby Rogers zawirusował jego wewnętrzny system, odbierając mu w ten sposób umiejętność chłodnego, racjonalnego myślenia. Tak jakby to wszystko zostało zniszczone, spalone, zmienione w zimne, ziejące pustką nic. I chyba składał się z samej pustki.

Chyba potrzebował igły i nici, żeby zaszyć paskudną dziurę. Musiał wyrzucić go ze swojej głowy, wszyć tam coś innego, nowego.

Może, jeśli potrafiłby porzucić poczucie, że on był jego miłością, że to przy nim poznał istotę uczuć, mógłby ruszyć dalej. Potrzebował kogoś, kto przywróciłby go do życia. Albo chociaż egzystencji.

Ale teraz próbował założyć szwy, bez możliwości powodzenia, bo do zszycia nie pozostało już nic, co byłoby warte uwagi.
 
Jednak jego to nie obchodziło.

Nikomu się przecież nie przyzna, że zamierzał skończyć tę osobistą operację martwy.

 

Opowiadanie napisane specjalnie dla HaruTheLilRunaway.
Muszę przyznać, że przez klasę maturalną, nie mam ostatnio czasu na nic i niestety odbija się to na moim pisaniu. Mimo to mam nadzieję, że Wam się spodobało.

sobota, 22 października 2016

Bo jestem zagubiony w nowym świecie.

Dlaczego wybrałem Ciebie?

Bo jestem zagubiony w nowym świecie. Wszystko dzieje się za szybko, ludzie wciąż prą przed siebie nie zwracając uwagi na to co ich otacza. Szybciej, więcej, bardziej - dewiza XXI wieku. Staram się odnaleźć fragmenty tamtej rzeczywistości, ale dostrzegam je tylko gdy jesteś obok. Bo dla ciebie lojalność, honor i dane słowo, nie są martwymi wartościami. Gloryfikujesz je, zupełnie tak jak ja, piastujesz i nie pozwalasz im umrzeć.

Jesteś jedyną osobą przy której mogę wypowiedzieć każdą swoją myśl. Nie muszę ważyć słów, bo nie mam potrzeby, aby coś przed tobą ukrywać. Dlatego też ty znasz tego zupełnie innego mnie. Drugą stronę medalu, tą bardziej rozdygotaną, przestraszoną i wiotką. Pokazuje to tylko i wyłącznie tobie. Bo na co dzień jestem tym silnym, odważnym, a przy tobie, wreszcie, myślę, że przecież nie zawsze muszę.

Nie potrafię nawet określić co najbardziej mnie w tym uspokaja, ale nawet inaczej oddycham, gdy jesteś przy mnie. Ja jestem sobą, a ty też wychodzisz ze swojej skorupy. Nikt inny nas takimi nie widział, to bardziej intymne niż leżenie przy sobie nago. Rozbieramy się przed sobą, aż do duszy. Na podłogę spadają zmięte niedomówienia, które walają się gdzieś wśród codziennych masek, odsunięte stopą na bok. I to nie nawet nie jest kontakt fizyczny, bo Ty dotykasz mnie inaczej. Spojrzeniem, uśmiechem, a przede wszystkim słowem. Obejmujesz moje serce cichym, uspokajającym głosem, jakbyś trzymał je w dłoniach, jednocześnie będąc w pełni świadomości mnie całego. Jestem spokojny, bo już zrozumieliśmy się na wskroś, nauczyliśmy się siebie na każdej płaszczyźnie.

Dlatego, Buck.

Pajęczy Kapturek

Był sobie raz mały, słodki chłopiec. Kto tylko go zobaczył, od razu musiał go pokochać, a najbardziej kochał go Dziadek, który nie wiedział co jeszcze mógłby mu sprezentować. Pewnego razu podarował mu, więc kapturek z czerwonego aksamitu, wyhaftowany w wzór pajęczynki i z dużymi oczami na wierzchu kapturka. Prezent bardzo spodobał się chłopcu, a ponieważ kapturek bardzo ładnie na nim leżał, nie chciał już od tej pory nosić niczego innego. Odtąd nazywano go więc Pajęczym Kapturkiem. Pewnego dnia ciocia May rzekła do chłopca:

- Chodź, Pajęczy Kapturku, masz tu koszyczek, a w środku kawałek szarlotki i korzenne piwo. Zanieś to Dziadkowi, bo słaby jest i niedomaga. Rozumiesz Kapturku, męczą go treningi, a taka niespodzianka powinna go bardzo ucieszyć. Pamiętaj tylko, byś pod żadnym pozorem nie zbaczał ze ścieżki, którą znasz i wiesz, że prowadzi prosto do domku Dziadka. Jeśli kogoś spotkasz, nie rozmawiaj z nim. Gdy już tam będziesz, przywitaj się ładnie z Dziaduniem i bądź grzeczny.

- Wszystko będzie dobrze, ciociu May - powiedział Pajęczy Kapturek z ręką na sercu. Dziadek Rogers mieszkał w lesie, jakieś pół godzinki od wioski. Znajdował się tam jego plac treningowy, na którym czasami ćwiczył z Kapturkiem, ale tylko, gdy ten go ładnie poprosił. I oczywiście, gdy nie używał wulgarnego języka, bo dziadek bardzo tego nie lubił.

Gdy chłopiec szedł przez las, spotkał Wilka, a ponieważ nie wiedział, że to takie złe zwierzę, wcale się go nie przestraszył.

- Witaj, Pajęczy Kapturku – powiedział Wilk szczerząc się do niego wesoło. Kapturek od razu zauważył, że Wilk ma na swoim ciele wiele blizn, ale pamiętał, że ciocia May, zawsze mówiła, że nie wolno być wścibskim, więc o nic nie zapytał.

- Dzień dobry, Wilku! - odrzekł Pajęczy Kapturek.

- Och, od razu Wilku. Jestem Woolf. Dead.

Wilk wyciągnął dłoń do Pajęczego Kapturka.

- Witam panie Deadwoolf – Kapturek uścisnął dłoń Wilka i uśmiechnął się do niego wesoło. Deadwoolf podrapał się po potylicy, a następnie odwrócił wzrok od chłopca.

- A gdzież to tak wcześnie pędzisz, Pajęczy Kapturku?

- Do Dziadka.

- A co niesiesz pod w koszyczku?

- Szarlotkę i piwo korzenne. Wczoraj ją piekliśmy i na pewno zmęczonemu Dziadkowi dobrze zrobi, a korzenne piwo, to jego ulubiony napój, więc na pewno go wzmocni.

- Pajęczy Kapturku, a gdzie mieszka twój Dziadek?

- Na końcu tej ścieżki rosną trzy ogromne dęby, oplecione przez krzaki leszczyny, a za nimi zobaczysz niewielki biały domek, jakiś kwadrans stąd, na pewno tam trafisz! - powiedział Pajęczy Kapturek, a Wilk pomyślał sobie:

"To drobne, delikatne stworzenie, ten słodki kąsek będzie jeszcze lepiej smakował niż ten staruch. Musisz ich sprytnie podejść, żeby zjeść oboje."

Wilk oczywiście nie uważał się za kanibala, ale kochał podgryzać takie słodkie istotki, jak Pajęczy Kapturek. A wtedy łapał go ogromny głód i potrzebował wrzucić coś na ruszt, a Dziadek chłopca wydawał się idealny, na przekąskę. Wilk szedł jeszcze przez chwilę z Pajęczym Kapturkiem, po czym powiedział:

- Popatrz, jakie piękne kwiaty rosną wokół nas... Czemu się nie rozejrzysz... Widzę, że nie słyszysz, jak ptaszki słodko śpiewają. Idziesz tak, jakbyś szedł do szkoły, a przecież w lesie jest tak wesoło.
Pajęczy Kapturek otworzył szerzej oczy i zobaczył, jak promienie słońca tańczą poprzez liście drzew i że wszystko pełne jest pięknych kwiatów. Pomyślał wtedy:

"Dziadkowi będzie miło, jak mu przyniosę świeży bukiet. Jest jeszcze tak wcześnie, że na pewno przyjdę na czas."

I Kapturek zboczył z drogi, żeby ruszyć w las i szukać kwiatków. Szukał takich, które mógłby ułożyć w biało-czerwono-niebieski bukiet. W pewnym momencie natrafił na łąkę, na której akurat rosły i maki, i chabry, i powój polny, który na tle pozostałych kwiatów wyglądał niczym gwiazdki. Zbierał kwiaty z uśmiechem, a gdy zerwał jednego, jego wyczulony Kapturkowy zmysł podpowiadał mu, że troszkę dalej rośnie jeszcze piękniejszy i biegł w jego kierunku zapuszczając się coraz to głębiej w las.

A wilk szedł prosto do domu Dziadka. Zapukał do drzwi, ale nikt mu nie odpowiedział. Koło domu przechodził właśnie Myśliwy i pomyślał sobie:

"Oho, Rogers w tarapatach."

I zaczaił się w krzakach ze swoją cudowną bronią, którą z uporem maniaka ciągle ulepszał. W końcu był to Myśliwy Stark.

Deadwoolf za to, nacisnął na klamkę, a drzwi stanęły przed nim otworem. Nie mówiąc ani słowa podszedł prosto do łóżka Dziadka, który twardo spał, a następnie połknął Rogersa. Potem włożył Rogersową maskę, położył się do jego łóżka i zasunął zasłony. Chwycił jeszcze sławetną tarczę Dziadka i postawił ją sobie zaraz obok łóżka. Zarówno kołdra jak i zasłony miały na sobie flagi Ameryki. Deadwoolf nasłuchiwał nadejścia słodkiego Pajęczego Kapturka.

A Pajęczy Kapturek biegał za kwiatkami. Gdy już miał ich tyle, że więcej nie mógłby unieść, przypomniał mu się Dziadzo. Ruszył więc w drogę do niego. Szedł podśpiewując melodyjkę „Hero", którego tak często słuchał myśląc o Dziadku. Idąc tak, doszedł do domku i zdziwił się, że drzwi były otwarte, a gdy wszedł do środka, zrobiło mu się tak jakoś dziwnie i pomyślał:

„Jakoś mi tu dziś straszno, a zawsze tak chętnie chodzę do Dziadka..."

- Dzień dobry? – rzucił w przestrzeń, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Podszedł, więc do łóżka i odsunął zasłony. Leżał tam Dziadek w masce i wyglądał... jakoś dziwnie.

- Och, Dziadku, dlaczego masz takie wielkie oczy?

- Żebym mógł cię lepiej widzieć.

- Och, Dziadku, dlaczego masz taki czerwony strój?

- Aby złole nie mogli zobaczyć krwi.

- A... -zająknął się Pajęczy Kapturek - A dlaczego masz tak strasznie wielki pysk?

- Żeby cię zjeść! – ledwo to powiedział, wyskoczył z łóżka i połknął biednego Pajęczego Kapturka.

 
Gdy wilk zaspokoił już swoje łaknienie, z powrotem położył się do łóżka, zasnął i zaczął strasznie głośno chrapać. Wtedy Myśliwy pomyślał sobie:

"Ależ ten stary dziad chrapie. Muszę zobaczyć, czy coś mu nie dolega."

Wszedł więc do izby, a kiedy stanął przed łóżkiem, zobaczył w nim Deadwoolfa. Spojrzał na jego ogromny brzuch i już wiedział co się stało.

- Długo cię szukałem – warknął Stark, wziął nożyce i zaczął rozcinać śpiącemu Wilkowi brzuch - To za skradzenie mojego śmigłowca, poczwaro.

Kiedy zrobił już parę cięć, zobaczył jak z brzucha wyziera Pajęczy Kapturek. Jeszcze parę cięć i wyskoczył wołając:

- Panie Stark! Tam jeszcze jest Dziadek!

A Myśliwy wyciągnął i Dziadka, żywego, choć nieźle wkurzonego, że ktoś śmiał przerwać mu drzemkę. Dziadek i Myśliwy chcieli ukarać wilka, ale Kapturek nie zgodził się na to. Zaszył Deadwoolfa, twierdząc, że Wilk musiał być po prostu samotny i tak naprawdę potrzebuje przyjaciela i szarlotki z piwem korzennym. Mężczyźni spojrzeli na siebie zdziwieni, ale uśmiechnęli się szeroko, wiedząc, że Pajęczy Kapturek, mimo bycia naiwnym dzieckiem, był również Kapturkiem o złotym sercu. I tak Deadwoolf zyskał pierwszego w swoim życiu przyjaciela, którego obiecał Dziadkowi Rogersowi pilnować i nigdy nie próbować zjeść Kapturka. I wszyscy byli zadowoleni. Wilk oddał Myśliwemu kluczyki do śmigłowca, Dziadek zjadł szarlotkę i wypił piwo, które mu Pajęczy Kapturek przyniósł i od razu poczuł się lepiej. Potem siedzieli wszyscy razem pijąc, jedząc oraz rozmawiając o najnowszych misjach, a Pajęczy Kapturek powiedział do Deadwoolfa:

- Do końca życia nie zboczę drogi i nie pobiegnę w las, gdy mi ciocia zabroni. Przynajmniej nie sam.

Gdy to powiedział, duża dłoń Deadwoolfa zacisnęła się na jego, Kapturek z uśmiechem oparł głowę o ramię swojego przyjaciela.

***

Powiadają też, że kiedyś, gdy Pajęczy Kapturek znowu niósł Dziadkowi wypieki, zagadnął go inny wilk i próbował go sprowadzić z drogi. Nim jednak Pajęczy Kapturek spróbował mieć się jednak na baczności i pójść prosto do Dziadka, inny Wilk został rozpłatany na pół przed Deadwoolfa, który uśmiechnął się do chłopca, ruszając z nim po ścieżce i pilnując, by jego Kapturek nie zszedł już nigdy z drogi.

- Myślisz, że Dziadkowi dobrze się mieszka z Myśliwym? – zapytał zafrasowany Kapturek. Bardzo polubił pana Starka, ale nie chciał, żeby jego Dziadka spotkało cokolwiek złego.

- Oczywiście, Kapturku – odrzekł wilk, łapiąc chłopca za dłoń i odciągając od pobocza, które zaczęło go zbyt interesować.

- Woolf?

- Tak?

- Dlaczego w ogóle Deadwoolf?

- Bo zwykle waliło ode mnie trupem.

Kapturek spojrzał na niego zdziwiony i powąchał rękę towarzysza. Pokręcił głową ze zdziwieniem.

- Teraz pachniesz ciastkami i domem.

Deadwoolf zaśmiał się.

- A miałbym być Cookiewoolfem? Nie, Kapturku. Zostańmy przy tym co jest.

Pajęczy Kapturek skinął głową i ruszył wesoło do Dziadka, za rękę z Deadwoolfem i nikt więcej nie czynił mu nic złego.

 ***


Kuzynka narysowała ten słodki rysunek na wykładzie i nie mogłam się powstrzymać przed wstawieniem go <3 Dziękuję Ayremi!
Kuzynka narysowała ten słodki rysunek na wykładzie i nie mogłam się powstrzymać przed wstawieniem go <3 Dziękuję Ayremi!

środa, 19 października 2016

Zawiodłeś mnie Stark.

Nigdy nie widziałem w Tobie wroga Stark. Gdy pojawiłem się w Wieży stanowiłem swoisty rodzaj tabula rasa, dostałem taką możliwość i postanowiłem wykorzystać ją najlepiej jak potrafiłem. Dlatego zdziwiło mnie twoje zachowanie. Nie chodziło tu o docinki, sarkastyczne odzywki, w końcu nie pozostawałem Ci w nich dłużny. Z rytmu wybiły mnie twoje podchody, kłamstwa i próba udowodnienia, że jesteś lepszy. Muszę przyznać Stark, że przez to w jakiś sposób się na Tobie zawiodłem.

Nie tylko ty zbierałeś o mnie informacje nim przekroczyłem prób Wieży. Ja też się coś nie coś o tobie dowiedziałem. I od początku widziałem, że istnieje pewna kwestia, o której jednocześnie strasznie chcesz mi powiedzieć, a z drugiej strony nie jesteś pewien czy nie powinieneś jednak trzymać języka za zębami. Ale jesteś Starkiem, tak samo wyszczekanym i montującym w podwalinach rzeczywistości, jak twój ojciec. I choć wiem, że niezbyt tego chciałeś, pod tym względem nie różniłeś się od niego prawie wcale.

Przyszedłem pusty, czysty, niczym niezapisana kartka.

A ty spróbowałeś zaimponować mi tym, że z nim spałeś. Co chciałeś tym osiągnąć Stark? Miałem być zazdrosny? Wściekły? Rozedrgany? Chciałeś mnie sprowadzić na skraj? Spowodować, żeby wyszło ze mnie to co najgorsze? Słyszałem dumę i butę w twoim głosie. I trochę mi z tym źle, ale poczułem satysfakcje, gdy starłem je z powierzchni ziemi kilkoma słowami.

Bo czy naprawdę widziałeś go zupełnie nagiego? Opowiedz mi o jego snach. Wymień choć jedno jego marzenie. Co sprawia, że potrafi zaniemówić z zachwytu, a co wywołuje u niego płacz? Może porozmawiamy o jego dzieciństwie, dam ci fory, zacznijmy od okresu nim mnie spotkał. Lepiej, opowiedz mi choć jedną historię o nim, w której nie figurujesz. Nie te z muzeum, coś co opowiadał ci tak sam z siebie, z typowym dla niego błyskiem w oku i zaczesywaniem włosów do tyłu.

Widziałeś jego ciało, dotykałeś jego skóry, ale nigdy nie przeniknąłeś do samej duszy. I wciąż wiesz o nim tyle samo, co o setkach książek, które kupiłeś, by dobrze wyglądały na regałach, ale nigdy ich nie przeczytałeś, nawet nie otworzyłeś.

Poza tym. Jaka to tajemnica, kiedy ja już od dawna wiedziałem? Rozmawiam z nim Stark, codziennie, godzinami, wiem o wszystkim. A ty stoisz przede mną, jak wrytym prawie widzę, jak kręcą się twoje tryby. Przegrałeś potyczkę, którą sam zacząłeś Stark. Przegrałeś tym swoim szybciej, mocniej, bardziej.

piątek, 23 września 2016

Come as you are cz.6

I need some sleep

Tego dnia kończył zajęcia historią i nie był tym jakoś specjalnie zachwycony. Kochał ten przedmiot całym sercem i kiedy zmienił szkołę był naprawdę ciekaw tego, w jaki sposób naucza się go w jego nowej. Zawiódł się. Okrutnie się zawiódł. Przyszedłszy do sali po raz pierwszy zastał tam kobietę w średnim wieku, o mądrych oczach i ciepłym uśmiechu. Wydawała się sympatyczna, dopóki nie zaczęła mówić. Steve musiał przyznać, że miała przyjemny głos i niesamowity talent do formowania zgrabnie brzmiących zdań, to jednak nie zmieniło faktu, że z każdym jej słowem czuł się coraz bardziej indoktrynowany. Miał wrażenie, że w poprzedniej szkole uczono go zupełnie innych rzeczy i w pewnym momencie zaczął się zastanawiać, kto tak naprawdę miał rację, kiedy jednak tylko ta myśl zaświtała mu w głowie roześmiał się w duchu sam z siebie.

Rogers, idioto, zawsze tak łatwo ulegasz wpływom ludzi, których pierwszy raz widzisz na oczy.

Kiedy jednak wkroczył do klasy tego dnia wiedział już, że słuchanie nie wyjdzie mu na zdrowie, więc nawet nie udawał, że to robi. Kiedy tylko usiadł, od razu wyciągnął swój szkicownik, odnalazł jakąś pustą stronę i zabrał się za rysowanie. Wkrótce postać na jego rysunku przybrała ostre rysy twarzy, jej oczy zrobiły się jakby nieobecne, a dłonie sięgały gdzieś za głowę, zbierając długie niemal do ramion włosy w kucyk.

Kończył lekcje dość wcześnie. Do zajęć w szkole muzycznej pozostało jeszcze dobrych kilka godzin, więc Steve nie spieszył się specjalnie z wychodzeniem z klasy. Szczerze mówiąc, nie specjalnie miał się gdzie podziać. Jeszcze niedawno nie mieszkał wcale tak daleko od swojej szkoły, jednak przenosiny do Mott Hall Bronx High School, oznaczały wyprowadzenie się powrót do dojazdów, jak za czasów gimnazjum. Nie narzekał na to specjalnie, lubił te codzienne podróże między dwoma odległymi od siebie częściami miasta. Będąc w ciągłym ruchu czuł się lepiej, niż siedząc non stop w jednym miejscu.

Zastanawiał się przez moment, czy na pewno chce mu się iść tego dnia na zajęcia, ale ostatecznie odezwał się w nim grzeczny Stevie, którego reputacja była powszechnie znana i szanowana. W zasadzie śmiał się z tego, wszyscy nauczyciele w szkole muzycznej wiedzieli, że jest najbardziej rozchwytywanym producentem ściąg, że jeśli nie lubi jakiegoś przedmiotu, to wylicza sobie na ilu zajęciach rocznie musi być, żeby mieć odpowiednią ilość obecności, mimo to jednak okazywali mu olbrzymią sympatię, podobnie z resztą jak znajomi z grupy, tylko że oni mieli ku temu zdecydowanie większe powody.

Poszedł do liceum plastycznego, chociaż wszyscy to odradzali. W gimnazjum świetnie się uczył i miał ambicje, by zostać w przyszłości lekarzem, jednak czuł w sobie coś, co bardzo ciągnęło go do sztuki, rysowania, malowania, muzyki. Miał jednak bardzo wszechstronne zainteresowania, lubił przedmioty przyrodnicze, myślał często o medycynie, ale także o historii i językoznawstwie, i nic nie sprawiało mu specjalnego problemu, zwyczajnie lubił się uczyć. Kochał starą szkołę, denerwował go jednak kiepski poziom nauczania przedmiotów innych niż plastyczne. Później wydarzyło się coś, z czym wciąż nie potrafił się pogodzić. Stracił najbliższą na świecie osobę, a pustka, która po niej pozostała, przytłaczała go każdego dnia. Mimo to wszystko, przez co przeszedł utwierdziło go w przekonaniu, że chce być lekarzem. Zwiedził masę szpitali, widział cierpienie ludzi i ich bliskich i czuł, że chciałby kiedyś pomagać takim jak oni. Ostatecznie postanowił zmienić szkołę, pierwszy dzień w klasie medycznej zasiał w nim jednak ziarno niepokoju, że jego decyzja nie była jednak tak doskonała, jak się wydawało, ale starał się to ignorować. Ostatecznie chodzi tam, by się uczyć, a nie w celach towarzyskich. A może akurat okaże się, że źle ocenił swoją nową klasę.

Wyszedł ze szkoły i ruszył nas East River. Poczuł, że potrzebuje trochę przestrzeni po całym przedpołudniu spędzonym w szkole. Śnieg sypał coraz mocniej, Steve jednak nie przejmował się tym, wręcz przeciwnie. Zdjął czapkę, by poczuć na głowie jego chłodny dotyk.

piątek, 16 września 2016

Come as you are cz.5

Lithium

Po tygodniu uczęszczania do Mott Hall Bronx High School, Steve poznał wszystkie jej zakamarki i nawet nie gubił się, gdy musiał znaleźć klasę. Wciąż uważał, że jednym z największych plusów tej szkoły były kanapy na korytarzach, które zastępowały twarde, niewygodne ławki, które znał z poprzednich szkół.

Siedział właśnie na historii, jednej z niewielu lekcji, które miał łączone z innymi klasami, w tym również z klasą sportową, dzięki czemu mógł siedzieć na niej z Samem. Coraz częściej przesiadywał z Falconem i musiał przyznać, że sprawiało mu to przyjemność. Samowi nie wydawało się przeszkadzać bazgrolenie Steve’a, a Rogers postanowił nawet naszkicować mu jego ukochanego F-16, czym chyba zaskarbił sobie przychylność Falcona doszczętnie.

Tego też dnia ich nauczycielka oznajmiła im, że dziś popracują w grupach czteroosobowych. Rozdała im nawet kserówki i usiadła za biurkiem tłumacząc się nawałem kartkówek do sprawdzenia, jednak Steve’owi wydawało się, że kobieta sięga częściej niż to konieczne po telefon. Poczuł lekkie szturchnięcie Falcona i podniósł głowę napotykając wesołe spojrzenie Bucky’ego Barnesa.

- Chyba wychodzi na to, że utknęliśmy razem – powiedział Bucky rozglądając się przy okazji po klasie, jakby chcąc potwierdzić swoje stwierdzenie. Tuż za nim stał Barton, dłonie miał włożone w kieszenie dżinsów i uparcie wypatrywał czegoś przez okno.

- Wielka szkoda – mruknął Sam, a Steve spojrzał na niego zdziwiony jeszcze nie zdarzyło mu się słyszeć takiego tonu w ustach Falcona. Bucky przewrócił oczami, a Clint nawet nie zareagował.

- Możecie pracować sami albo się do nas dosiąść, mi tam wszystko jedno – wzruszył ramionami i ruszył z Bartonem w kierunku swojej ławki, zbierając po drodze kserówki od nauczycielki.

Sam i Steve spojrzeli po sobie, po czym Wilson westchnął cierpiętniczo i wstał, ruszając w kierunku ławki Bartona i Barnesa. Steve usiadł na jej krawędzi przyglądając się swojej nowo stworzonej grupie. Clint podparł twarz na dłoni czekając na jakieś instrukcje, Sam bawił się długopisem, a Bucky zaczął kreślić coś po kartkach od nauczycielki. W pewnym momencie jego długopis przestał działać, Barnes pokreślił nim wściekle po papierze, jednak bez skutku.

- Wilson masz może coś do pisania? – zapytał Bucky, w dodatku dość uprzejmie.

- Nope - mruknął Falcon ostentacyjnie rzucając długopisem trzymanym w dłoni, co wywołało lekką sensację w klasie i doprowadziło ich nauczycielkę do krzyku. Steve już schylił się żeby zacząć szukać pożądanego przez Barnesa przedmiotu, jednak ubiegł go Clint podając Bucky’emu jakieś pisadło. Chłopak skończył bazgrać po czym uniósł głowę i napotkał spojrzenie Steve'a.

- Co się tak alienujesz? - zapytał i nim Rogers zdążył powiedzieć cokolwiek. Barnes po prostu chwycił jego krzesło i przesunął je do siebie tak, że stykali się teraz kolanami. Steve musiał przyznać, że ten gest po prostu skradł mu serce. Był tak zdziwiony, że zamarł na moment, ale zaraz potem odchrząknął i uśmiechnął się.

- W sumie, chyba nie mieliśmy okazji się jeszcze poznać - powiedział. - Jestem Steve.

- Bucky - odparł, wyciągając ku niemu dłoń.

Steve uścisnął ją, po czym spojrzał na kserówki, po których chłopak pisał... a w zasadzie bazgrolił. Rogers ledwo był w stanie rozszyfrować jego pismo, ale wydało mu się to w jakiś sposób urocze. - Pomogę ci.

Kątem oka zauważył jak Barton pochyla się nad zeszytem Falcona, przekrzywia głowę i uśmiecha się wrednie.

- F-16? - mruknął, unosząc przy tym brwi i posyłając pytające spojrzenie Samowi. Falcon chwycił rysunek i schował go do plecaka. Clint przewrócił oczami - Ja wolę BAE Hawk.

Sam zmierzył go zimnym spojrzeniem, a następnie mruknął:

- Są wolniejsze.

- Ale to lekki myśliwiec, o wiele bardziej zwrotny od Fighting Falcon. To jest ważniejsze niż sama prędkość.
Bucky nachylił się do Steve’a mrucząc mu na ucho:

- Od nich się chyba już nie doczekamy pomocy.

- Widać obaj mają obsesję na tym samym punkcie - Rogers wzruszył ramionami i zabrał się za kserówki. Po jego ustach wciąż błąkał się uśmiech.

- Wolę ich obsesję niż gdybym miał słuchać godzinami o biolce i maturach - pochylił się nad kartkami i westchnął cierpiętniczo - Naprawdę nie mogła dać nam innego tematu?

Steve spojrzał na kartkę, którą trzymał Bucky. Była to ostatnia strona, którą mieli do zrobienia, a ostatnim zadaniem było przedyskutowanie w grupach tematu i zebranie argumentów. Miały to być powody, dla których młodzież XXI wieku nie czyta książek. Westchnął cicho.

- Istnieje coś bardziej oklepanego?

Bucky pokręcił głową.

- Coś w stylu: Kto był najważniejszą osobistością XX wieku i dlaczego Józef Stalin?

Steve uśmiechnął się krzywo.

-To już chyba wolę to o książkach. - podniósł głowę i spojrzał na Clinta i Falcona, ale oni wciąż byli zajęci przerzucaniem się argumentami. Bucky miał rację, nie było sensu na nich liczyć. - Strzelam, że temat jest specjalnie tak sformułowany, żeby nie było opcji ‘nie zgadzam się, ludzie czytają’?

- Ta. Dlatego właśnie to zamierzam powiedzieć.

Steve spojrzał na niego i zobaczywszy minę podobną do tej, którą Bucky przybierał gdy pisał, pomyślał, że ten pomysł bardzo mu się podoba. Czyżby właśnie szykowała się okazja do zobaczenia go w jednej z akcji, o których tyle się nasłuchał? Jego dyskusje z nauczycielami urastały powoli do rangi szkolnych legend.

- Mam coś na twarzy? - zapytał Barnes, gdy tylko złowił spojrzenie Steve’a. Nie było to w sumie trudne, chłopak cały czas się w niego wpatrywał.

Słowa Bucka wyrwały go z zamyślenia.

-Nie - odparł, odrobinę zakłopotany i wbił wzrok w kartkę.Mimo jego słów Barnes i tak przetarł rękawem po policzku, ale zrobił to raczej w niekontrolowanym odruchu. I może Steve chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak w tym samym momencie odezwała się ich nauczycielka powiadamiając ich, że czas się skończył. Clint i Sam spojrzeli na nich z przerażeniem odmalowanym na twarzy.

- Pójdę na żywioł - mruknął Bucky i o ile Sam wciąż nie był zbyt przekonany, to Barton momentalnie się rozluźnił i rozsiadł wygodniej na krześle. Steve zebrał kserówki i zaniósł je na biurko, podobnie jak osoby z innych grup, po czym wrócił na miejsce. Kobieta przejrzała notatki, a następnie zaczęła wywoływać grupki osób, z których każda potwierdziła zdanie z rozprawki. Jako ostatnich do odpowiedzi zaprosiła ich. Zarówno Clint jak i Bucky oparli się spokojnie o tablicę, a gdy kobieta zadała po raz dziesiąty to samo pytanie Barnes odkaszlnął i zaczął mówić:

- Nie wydaje mi się, żeby ludzie czytali mniej, psze pani.

Kobieta uniosła głowę znad notatek. Steve’owi nie umknęło, że zobaczywszy Barnesa przewróciła oczami. Odłożyła kartki na bok biurka i wbiła w niego zimne spojrzenie. Bucky, kompletnie niewzruszony, kontynuował

- Oczywiście, że istnieją osoby, które w życiu nie sięgną na po żadną książkę, ale stwierdzenie, że młodzież nie czyta jest dość krzywdzące.

Nauczycielka zerknęła na niego z delikatnym poirytowaniem, jej spojrzenie stwardniało jeszcze bardziej, a Steve był pewien, że gdyby była spokrewniona z bazyliszkiem to Bucky padłby właśnie martwy na podłogę.

- Mylisz się dziecko. Nie widzę, żeby ktokolwiek na korytarzu czytał cokolwiek. No chyba, że idę koło waszej klasy. Wy zawsze macie nos w podręcznikach.

- Bo większość z nas korzysta z czytników lub własnych telefonów. W ten sposób można mieć przy sobie o wiele więcej książek na raz.

Kobieta oczywiście się z nim nie zgodziła. Wyciągała kolejne argumenty, ale Buck wszystkie parował. Próbowała się też posłużyć jakimiś statystykami, ale Barnes poprosił, żeby podała mu dokładne źródło, bo sam chętne by się z nimi zapoznał, więc od razu zmieniła temat. Steve zauważył, że kobieta mówi coraz głośniej, ale Buck pozostawał opanowany, jedyną oznaką jego zdenerwowania była coraz mocniej zaciśnięta dłoń.

- A jednak coraz mniej dzieci czyta, a jeśli już to sięgają głównie po te całe “Zmierzchy” i tą opowieść o czarodzieju.

- Dlatego też ten gość, - wskazał na Clinta - musiał założyć druga kartę biblioteczną, bo skończyło mu się miejsce na wpisywanie pozycji związanych z konfliktami zbrojnymi dwudziestego wieku i lotnictwem.

Nauczycielka na chwilę przeniosła spojrzenie na Bartona po czym wróciła do pożerania Barnesa wzrokiem. A po chwili rzuciła najbardziej bezsensownym argumentem, który Steve usłyszał w całym swoim życiu.

- Możecie ze mną dyskutować, ale i tak przeczytałam więcej książek niż wy. Także życzę wam powodzenia, chłopcy.

- To byłoby naprawdę smutne, gdyby mając jakieś 30 lat więcej przeczytałaby pani mniej książek niż my.

Plotka o tym, że Bucky Barnes wylatywał z klasy o wiele częściej niż jakikolwiek inny uczeń przez całą swoją edukacje okazała prawdziwa.

Steve słuchał całej wymiany zdań z niekłamanym podziwem i rozbawieniem. Ten gość był po prostu genialny, a ostatnim zdaniem, po którym wyleciał za drzwi, po prostu go kupił. Żałował, że cała dyskusja trwała tak krótko. Kiedy tylko zadzwonił dzwonek, spakował swoje rzeczy i wziął też plecak Bucka, który postanowił wręczyć właścicielowi i na szczęście dostrzegł go gdy tylko kiedy wyszedł z klasy. Leżał na kanapie, wyglądając przy tym, jakby właśnie ucinał sobie drzemkę.

-Jesteś moim mistrzem - uśmiechnął się, podając mu przy okazji plecak. Barnes wyszczerzył się do niego szeroko.

- A tam, ktoś to w końcu musiał powiedzieć.

- Na żywo brzmiało to dużo lepiej niż w opowieściach - odparł, siadając obok. - Bo nie wiem, czy wiesz, ale chodzą już o tobie legendy. Rany, jak dobrze wreszcie spotkać kogoś, kto ma inne zdanie niż wszyscy.

Barnes uniósł brwi w zdziwieniu, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął parskając śmiechem.

- I co, jestem tak samo pyskaty?

- Nazwałbym to raczej asertywnością - zachichotał Steve. - I w zasadzie ta cecha nie była niczym dziwnym w mojej poprzedniej szkole, ale tutaj zdążyłem już za nią porządnie zatęsknić. W pewnym sensie przywracasz mi wiarę w ludzi.

Buck przekręcił głowę w zdziwionym geście, wyglądał przy tym jak kot.

- Od dawna nie słyszałem, żeby ktoś uznał to za dobre, ludzie z klasy zawsze suszą mi głowę, że mają przeze mnie same problemy - wzruszył ramionami - Tylko, że mam problem z trzymaniem jęzora za zębami.

- Ta, taki jego urok - mruknął Clint, który nagle zmaterializował się za plecami Barnesa. Steve uśmiechnął się do niego.

- Clint, prawda? Ciebie też nie miałem jeszcze okazji poznać. Byłeś zajęty dyskusją z Falconem, to nie chciałem przeszkadzać. Jestem Steve.

Barton zmierzył go zimnym spojrzeniem, które chyba nigdy nie łagodniało. W końcu wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń, którą Steve uścisnął.

- Clint, Clint Barton.

- Bond, James Bond - wyszeptał Bucky po czym syknął głośno, bo Barton najzwyczajniej w świecie kopnął go w kostkę, gdzie metalowa blacha glanów, już nie mogła go ochronić. Steve parsknął śmiechem. Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Rogers przeprosił nowo poznanych i pobiegł do szatni po kurtkę. Oczywiście znów spóźni się na zajęcia, ale jakoś nie było mu z tego powodu źle. Wręcz przeciwnie, niespecjalnie miał ochotę w ogóle iść do szkoły muzycznej tego dnia, mimo wszystko jednak ruszył w jej stronę wolnym krokiem uśmiechając się bezwiednie.

piątek, 9 września 2016

Come as you are cz.4

I wanna be a Goodman

- Ziemia do Dekla, wstajemy.

Buck poderwał głowę z poduszek, nie był nawet do końca pewny, kiedy zasnął, ale podejrzewał, że musi to już trochę trwać. Barnes przeciągnął się tak, że aż strzeliły mu stawy i owinął się mocniej kocem. Niestety jego błogostan nie trwał zbyt długo, bo po chwili został brutalnie zrzucony z łóżka.

- Kto cię tu w ogóle wpuścił – burknął wciąż imitując kocykowe burrito. Barton westchnął i zaczął go rozwijać.

- Twoja mama, a kto inny. Dostałem nawet talerz ciastek.

- Nie zasłużyłeś...

Clint w końcu wydobył głowę Bucky'ego z puchatej materii. No i zupełnie przypadkowo lewą rękę oraz kawałek stopy. Chłopak jeszcze chwilę się bronił, ale widząc wyraz twarzy swojego przyjaciela, w końcu się poddał i dał się wyrzucić na podłogę. Siedział tam jeszcze przez chwilę, aż przed jego twarzą nie zamajaczyła dłoń Clinta, którą chętnie przyjął. Gdy już wstał uraczył jeszcze łóżko tęsknym spojrzeniem pełnym miłości, po czym zapytał:

- Czemu zawdzięczam tak „przyjemną" - narysował palcami cudzysłów w powietrzu - pobudkę?

- Obiecałeś mi pomóc w szykowaniu imprezy i poprosiłeś, żebym przyszedł Cię obudzić nim pojedziemy na zakupy.

Buck potrząsnął głową, rzeczywiście to było już dzisiaj. Kilka tygodni temu Clint skończył osiemnaście lat, był z ich trójki najstarszy. Początkowo solenizant nie miał zamiaru robić żadnej imprezy, bo za dużo roboty, ale zarówno Barnes, jak i Natasza strasznie naciskali tak bardzo, że w końcu się zgodził. O ile Clint był na początku dość niechętny, to gdy Bucky obiecał, że przygotuje jedzenie, a Natasza zaoferowała się, iż ogarnie dekoracje i alkohol, zgodził się. Barnes zwinął tylko swoją torbę, przewiesił ją przez ramię i oznajmił:

- Zrobię ci listę zakupów, a sam zacznę ogarniać już to co masz.

Szybko naskrobał mu potrzebne im rzeczy na skrawku kartki, która znalazł w walającym się po podłodze zeszycie, po czym wręczył mu ją, tłumacząc gdzie co najlepiej będzie kupić. Clint rzucił tylko okiem, pokiwał głową, założył buty, po czym najzwyczajniej w świecie wyszedł zabierając po drodze jeszcze dwa ciastka z talerza. Bucky pokręcił głową z lekkim uśmiechem, nagle czując, że coś ciepłego pcha się pod jego dłoń. Wziął swoją kotkę na ręce i podrapał delikatnie za uchem. Jak zwykle zaczął liczyć wszystkie czarne paski na jej burym łebku, tak na wszelki wypadek, gdyby jeszcze miała się zgubić. Zwierzątko było drobne, o wiele mniejsze niż inne koty, dlatego też zdarzało mu się nazwać ją miniaturką.

- Wrócę nad ranem mała - mruknął drapiąc ją tuż nad ogonem - Teraz muszę iść pomóc temu Deklowi ogarnąć się z życiem. Wychodząc zgarnął z talerza na ciastka klucze do domu Clinta, które ten zostawił nim wyszedł z Barnesowego domu.

***

Clint, w przeciwieństwie do Bucka i Nataszy, mieszkał w domku jednorodzinnym. Domek ten stał sobie spokojnie kilka minut drogi od mieszkania Barnesa, z czego ten bardzo często korzystał. Uwielbiali urządzać sobie posiadówki przy filmach, nachosach. Barnes często nawet nie wracał do domu tylko zbierał się z rana i ruszał z Clintem do szkoły. Gdyby nie on i Natasza, to mieszkanie bywałoby pustawe, szczególnie że matka Clinta zwykle miała wielogodzinne dyżury w szpitalu, a jego brat Barney, wyniósł się na studia do innego stanu. Jednak od kiedy się zaprzyjaźnili Clint nie raz powtarzał, że czuje się jakby miał dwójkę dodatkowego rodzeństwa.

Gdy Bucky przekręcił zamek w drzwiach, Lucky prawie zwalił go z nóg, bardzo dokładnie wylizując każdy fragment jego twarzy. Barnes nieszczególnie przepadał za psami, w końcu koty panami życia i śmierci, ale tego uwielbiał. Lucky był sporym Golden Retriwerem z lekko przydługimi nadszarpanymi uszami i brązowymi, kochającymi ponad wszystko oczami. Choć dokładniej rzecz biorąc to okiem. W końcu zdjął z siebie psa.

-Chodź Bestio. Dosypie Ci karmy.

***

Gdy zadzwonił dzwonek Buck właśnie wyciągał ciasto z piekarnika, był uwalony mąką od stóp do głów, ale nie miał czasu o tym myśleć. Otworzył drzwi, w których stanął Clint obładowany siatkami, z których wystawały paczki chipsów, opakowania ciastek i szyjki od butelek wódki.

- To dziwne uczucie, gdy ktoś otwiera ci twój własny dom – mruknął Barton, a Buck odebrał od niego część siatek.

- Natasza powiedziała, że załatwi alkohol.

- Zapasik – odparł posyłając mu swój firmowy uśmieszek. Bucky pokręcił głową i wrócił do kuchni, wyjmując z toreb rzeczy do sałatki – Wiesz Barnes, mógłbym cię wynająć jako kurę domową.

- Spoko, nie znasz dnia ani godziny, kiedy dorzucę ci do żarcia coś czym się udławisz. Możesz nie dożyć dziewiętnastki.

Clint parsknął śmiechem i pomógł mu przygotować resztę jedzenia.

***

Impreza zaczynała się o dziewiętnastej, więc gdy tylko Buck skończył, choć w miarę ogarniać z Clintem całe mieszkanie szybko skoczył do domu, żeby się przebrać. Nie widział żadnego problemu, żeby założyć koszulę bez jednego rękawa, wszyscy na imprezie wiedzieli o protezie. Tak naprawdę to nie miałby też problemu, aby nosić się tak na co dzień, ale wiedział, że ciekawskie spojrzenia najnormalniej w świecie doprowadzałyby go do szału.

Idąc w kierunku mieszkania Bartona usłyszał już z daleka głośną muzykę i to bynajmniej nie dochodzącą z domu jego przyjaciela. Gdy podszedł trochę bliżej okazało się, że tuż obok zaczynał się rozkładać jakiś mini festiwal osiedlowy. Oczywiście nie mogło tam lecieć nic co lubili, bo z ich zasranym szczęściem były to oczywiście rapsy. W momencie, gdy Buck zapukał do drzwi uświadomił sobie, iż jego przyjaciel podziela jego opinię na temat idealnego doboru muzyki.

- Jest już ktoś?

- Co Ty, raczej się wszyscy spóźnią niż przyjdą o czasie - nagle warknął głośno łapiąc się za uszy. Barnes przekrzywił głowę z wrednym uśmieszkiem.

- Gdyby nie to, że prawdopodobnie za kilka godzin będziesz zbyt pijany, żeby czytać z ruchu naszych warg to poradziłbym ci zdjąć słuchawki.

- Kiedy się w końcu nauczysz, że to jest aparat słuchowy, idioto?

Barnes wzruszył ramionami. Urządzenie naprawdę przypominało słuchawki. Było drobne i nie rzucające się zbytnio w oczy, przez co sam czasem o nim zapominał. Tylko gdy patrzyło się na Bartona z boku można było dostrzec fioletowy, bo jaki by inny?, mechanizm we wnętrzu jego ucha. Szczerze mówiąc to Clint przy Buckym dawno przestał potrzebować wsparcia aparatu. Barnes uparł się, że musi się nauczyć migowego, w czym pomogła mu Natasza i aktualnie posługiwał się nim naprawdę sprawnie. Dlatego też większość ich rozmów odbywała się w zupełnej ciszy, co czyniło ich spotkania jeszcze bardziej specyficznymi.

Oczywiście Clint się pomylił. Większość ludzi przyszła chwilę przed czasem, odrywając ich od oglądania serialu. Na szczęście pierwsza przyszła Natasza (choć wpierw w drzwiach pojawiły się skrzynki wódki, a dopiero później sama Nat), więc po krótkim opieprzu dołączyła do nich, żeby dokończyć razem z nimi odcinek Hannibala. Gdy na ekran wjechały napisy końcowe, zadzwonił dzwonek, a Buck wraz z Nataszą rzucili się do drzwi. Nie potrafiliby wytłumaczyć dlaczego zawsze rzucali się do ich otwierania w domu Clinta, ale ten nigdy nie oponował, więc nawet się nad tym nie zastanowili. Poza tym, powiedzenie, że Clint był aspołecznym outsiderem, należało raczej do puli eufemizmów. Barnes doskonale pamiętał, jak Clint został sam w domu, chory oraz niezbyt chętny do robienia sobie obiadu i zadzwonił do Bucka, aby ten zamówił mu pizzę. Co oczywiście po krótkim przekomarzaniu się zrobił. No i po obietnicy, że będzie mógł wpaść na kawałek pizzy i maraton Star Warsów. Uwielbiali te filmy. W drzwiach przywitali się z Bannerem, który spojrzał po nich ze zmieszaną miną, po czym stanął na palcach, żeby w końcu dojrzeć Clinta. Wręczył mu prezent, a zarówno Natasza jak i Bucky nie widzieli go od dawna tak zmieszanego.

Później w drzwiach zaczęli pojawiać się kolejni goście. Natasza zaczęła polewać alkohol wręczając go gościom już na wejściu, Buck siedział na blacie kuchennym, majtając nogami i serwując jedzenie, a Clint, już trochę mniej zagubiony, witał się z gośćmi. Gdy przechodził przez kuchnie po raz setny, nie zabierając z niej w końcu nic, Barnes złapał go za rękaw zatrzymując w miejscu.

- Wszyscy już są?

Clint pokiwał energicznie głową. Miał lekko rozbiegane spojrzenie co sprawiło, że Buck parsknął śmiechem, na co Barton tylko mignął, że Barnes jest idiotą. Wszedł do przytulnego salonu utrzymanego w ciepłych barwach i w końcu przywitał się normalnie z gośćmi. Znał wszystkich, więc nie musiał bawić się w żadne uprzejmości, co nawiasem mówiąc średnio lubił.

Nie zamienił za wielu słów ze Starkiem, najzwyczajniej w świecie było im nie po drodze, alem jak zresztą zwykle, chętnie się z nim napił. Stark miał dobre tempo, nie za wolne, ale i nie za szybkie, jak na ten przykład Nat i Clint, z nimi nie było co się ścigać, no chyba, że twoim imprezowym marzeniem było zaliczenie zgonu. Porozmawiał chwilę z Bannerem, a także ze starym znajomym całej ekipy - Thorem. Chłopak nie mieszkał aktualnie w Nowym Yorku, ale często ich odwiedzał, podobno chodzili razem do podstawówki. Pojawiła się również kuzynka Clinta Katherine oraz jego stara przyjaciółka Maria Hill.

Jednak Bucky najbardziej ucieszył się, gdy dostrzegł Pepper siedzącą na kanapie, naprzeciwko Bannera i Starka. O ile ze Tonym nigdy się bardziej nie dogadał, to z Potts łączyła go ogromna miłość do pisania. I specyficznego rodzaju sarkazmu. Dogadali się ponad rok temu i od tej pory nieustannie czytali nawzajem swoje teksty, poprawiając w nich wszelkie błędy oraz niedociągnięcia. Dodatkowo, gdyby nie Pepper, Buck prawdopodobnie nigdy by się za pisanie dłuższych rzeczy nie wziął, a teraz była to jedna z jego ulubionych czynności. I był jej za to cholernie wdzięczny.

Dosiadł się do dziewczyny, która przywitała go szerokim uśmiechem i włożeniem kieliszka do ręki. Za to też ją lubił. Poczekał, aż ich kieliszki magicznie się napełnią dzięki barmaniącemu Clintowi i wzniósł toast za solenizanta.

- Czytałem "Mosty", znowu łamiesz serce czytelnikom.

Parsknęła śmiechem i pokręciła głową.

- I mówi to ten, który odwodnił ludzi "Chłodem".

- Nie płakali aż tak bardzo.

- Dobrze wiesz, że tak - mówiąc to uniosła lewą brew, a po chwili dodała - Ale w końcu, to o to chodzi, prawda?

Ponownie przypomniał sobie za co ją tak uwielbiał.

Gdy rozmowa rozkręciła się na dobre - polewanie alkoholu, nawiasem mówiąc też - Bucky ruszył ukradkiem do pokoju Clinta wraz z Nataszą, żeby wyjąć tort z miejsca z Clintowej szafki na podręczniki szkolne. Wybrali ją, bo wiedzieli, że prawie do niej nie zagląda. Zapalili świeczki i zeszli po schodach do salonu, śpiewając głośno "Sto lat!". W końcu Barton zdmuchnął świeczki, co skwitowali głośnymi wiwatami, które przekrzyczały nawet muzykę za oknem.

W końcu usiadł koło Clinta, dostrzegając też w końcu jeszcze jednego gościa. Dziewczyna siedziała spokojnie, sącząc wino z lampki i rozsiewając naokoło siebie dziwną aurę chaosu. Znał ją, mieli razem zajęcia ze sztuki, na które chodził dodatkowo, a tak, żeby nie stępić zupełnie swoich humanistycznych zapędów. W jakiś sposób zdawał się nie pasować do towarzystwa, choć nie do końca potrafił powiedzieć dlaczego.

- Gdzie zgubiłaś J'a? - rzucił przez stół zwracając na siebie jej uwagę. Zastanowił się po raz setny, jak to się stało, że Clint ją poznał i tak dobrze się dogadał.

- Za dużo ludzi - odparła z typowym dla siebie enigmatycznym uśmiechem - Trochę mu wtedy odbija - dodała po chwili. Bucky pokiwał głową, bo ciężko było się nie zgodzić.

Pili, gadali, słuchali muzyki, która w końcu przygłuszyła tą za oknem. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby koło północy nie wysiadł im prąd. Stark od razu zaoferował się, że to naprawi, ale korki ciągle wybijało, nie ważne ile razy by ich nie ustawił na miejscu.

Sytuacje uratowała Natasza przynosząc masę świeczek i rozstawiając je zapalone po całym salonie, starając się wybierać w miarę bezpieczne miejsca.

Oczywiście sprzyjało to zagraniu w coś niewymagającego użycia prądu. Jak zresztą zwykle padło na Nigdy nie. Bucky nie wiedział, jak to się działo, że zawsze w to grali, ale zaczynał się przyzwyczajać. Gra była dość prosta, pierwsza osoba mówiła coś w stylu: "Nigdy nie paliłem papierosów" i każdy kto kiedykolwiek zapalił musiał się napić. Postanowił jednak przejść na wino, żeby nie odlecieć za szybko. Szczególnie, że wiedział, jak bardzo jego przyjaciele lubili mu dowalać.

- Climt, zaczynaj - zawołała Natasza.

- Nigdy nie wagarowałem.

Pił.

To było śmieszne, bo Clint rzeczywiście nie wagarował, choć wynikało to raczej z ilości okienek, niż braku chęci.

- Nigdy się nie biłem - rzucił Banner.

Pił.

- Nigdy nie paliłam.

Pił.

- Nigdy nie uprawiałem seksu.

Pił.

- Nigdy nie miałam depresji.

Pił.

Nigdy nie, miało to do siebie, że po kilku rundach zaczynało wyciągać co raz to większe brudy i jeśli grało się uczciwie, można było się dowiedzieć naprawdę ciekawych rzeczy. NIe tylko o innych. O sobie samym też.

- Nigdy nie całowałem się z osobą tej samej płci - rzucił. I ku jego zdziwieniu wszyscy się napili. Wliczając w to również jego.

Wzruszył ramionami. Impreza trwała w najlepsze, a on naprawdę się cieszył, że ma tych ludzi.

***

Jego telefon zaczął dzwonić, gdy już kompletnie pijany leżał gdzieś obok schodów, modląc się w duchu, żeby nie stoczyć się na dół, a jednocześnie będąc zbyt wstawionym, by zmienić pozycję. Jesse Barnett zdzierał swoje cudowne gardło, a Bucky'emu wydawało się, że zaraz pęknie mu głowa. Wyciągnął telefon z kieszeni, marszcząc mocno nos, gdy ekran postanowił walnąć mu światłem prosto w twarz. Jednak, w momencie gdy zobaczył kto dzwoni od razu poczuł się trzeźwiejszy. Dźwignął się ze schodów i ruszył w kierunku kuchni, w której, jakimś cudem, w końcu każda impreza kończy się właśnie w tym pomieszczeniu, nikt nie zalegał. Odebrał telefon i od razu poczuł, że ściska mu się gardło, nie potrafił nic powiedzieć.

- Halo? - zacisnął mocniej szczęki, gdy usłyszał jego głos. Nie wiedział dlaczego odebrał, nastała cisza, na linii słychać było tylko specyficzne szumy. Metro - Bucky, jesteś tam?

- Jestem. O co chodzi?

Cisza. I to tak długa, że przez chwilę zastanawiał się czy nie zerwało im połączenia.

- On wie Bucky.

Tylko przez ułamek sekundy chciał zapytać, a tak właściwie to kto? Później poczuł, jak zimne macki strachu owijają się w okół jego klatki piersiowej, a ruszyła szybko jego krwiobiegiem, pobudzając go do biegu. Do ucieczki.

Zacisnął mocno zęby, prawie i w tym momencie usłyszał w słuchawce ciche pikanie.

Walnął zdrową ręką w blat kuchenny, tak mocno, że aż chrupnęły mu kości. Nie mógł uciec, po prostu nie mógł pozwolić się zastraszyć tym skurwielom.