...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sam Wilson. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sam Wilson. Pokaż wszystkie posty

piątek, 6 stycznia 2017

Come as you are cz.8

Don't Lose Your Heart

Pociągnął Steve'a za ramię wskazując miejsce na końcu sali, które wyglądało nawet całkiem przyjemnie. Usiedli przy niedużym stoliku. Steve rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu, które zdecydowanie przypadło mu do gustu. Kawiarnia była mała i przytulna, utrzymana w ciemnych, ciepłych kolorach, a zamiast krzeseł przy stolikach stały fotele i kanapy, co jeszcze bardziej pogłębiało domową atmosferę.

- Ładnie tu - uśmiechnął się. Spojrzał na Bucky'ego, który zapatrzył się w okno i pomyślał, że gdyby nie on, pewnie siedziałby właśnie nad rzeką, popijał kawę zupełnie sam i tylko bardziej by się zdołował, o ile to w ogóle było możliwe. Tymczasem dzięki Barnesowi poczuł się nagle dużo lepiej. - Muszę zapamiętać tę kawiarnię. Ostatnio robię listę miejsc, w których odpoczywam od szkoły.

Barnes ściągnął kurtkę i rozsiadł się wygodnie, podpierając policzek na dłoni w rękawiczce.

-Tak bardzo potrzebujesz odpoczynku od naszej szkoły? Dopiero przyszedłeś.

- Cóż, jest trochę inaczej, niż myślałem. Ludzie z klasy są jacyś dziwni. Bez urazy, nie mam na myśli ciebie, ani twoich przyjaciół, ale ci, których miałem okazję lepiej poznać są jacyś tacy... puści po prostu. To może za mocne słowo, ale mam wrażenie, że w ich życiu nie liczy się nic poza dobrymi ocenami i maturą. Ja tak nie umiem. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

- To jest nas dwóch - Buck uśmiechnął się lekko, choć w środku właśnie zalewał go ogrom emocji. Ktoś czuł to co on. Dokładnie i bez wmawania mu, że jest ok - Co do ludzi z klasy... Chodzi ci o to, że zachowują się jakby byli projekcjami swoich własnych rodziców, kukłami bez marzeń, pustymi lalkami, które nie są zdolne do żadnej myśli twórczej?

Steve, który w myślach właśnie przeklinał się za to, co powiedział, wbił w Bucky'ego zdumione spojrzenie.

- Lepiej bym tego nie ujął. Dokładnie to miałem na myśli - tylko, że sam w życiu by tego nie powiedział. Może po prostu nie chciał wierzyć, że ludzie naprawdę mogą tacy być. Patrzył na chłopaka wielkimi oczami i nie mógł powstrzymać fali sympatii, którą nagle do niego poczuł. Bucky od początku wydawał mu się inny niż wszyscy, ale nie spodziewał się, że mają podobne odczucia co do ludzi z klasy. A później dotarło do niego, że Barnes chodził do tej szkoły półtora roku dłużej i zdążył ich poznać lepiej niż Steve. A to by znaczyło, że to nie tylko przeczucie. Oni naprawdę tacy są. Pochylił się nad stolikiem i podparł czoło na dłoni. Co ja do cholery zrobiłem ze swoim życiem? pomyślał. Nagle poczuł na swoim ramieniu dłoń.

- Hej spokojnie. Wyglądasz na tak samo załamanego, jak ja półtora roku temu - Barnes próbował parsknąć śmiechem, ale słabo mu to wyszło. Steve spojrzał na niego i uśmiechnął się krzywo.

- Mało pocieszające - zachichotał. - Ale przynajmniej nie jestem jedyny. To już coś. Wybacz, że musisz tego wszystkiego słuchać. Mam trochę kiepski nastrój. Nie jestem dziś najsympatyczniejszym towarzystwem.

- Nie jest tak źle - mruknął Buck. Po chwili podeszła do nich kelnerka, żeby zebrać zamówienia - Dla mnie grzaniec, a Ty Stevie?

- Dla mnie też - odparł. Dziewczyna zapisała coś w notesie, po czym odeszła za ladę.

- Tak w ogóle - zaczął Bucky, przeczesując włosy, które znowu wysnuły się z kucyka i opadły mu na twarz - to witam w gronie tych dziwnych, marudnych jednorożców na medycznym. Powiedz mi jeszcze, że masz jakieś inne marzenia niż zarabianie kroci na cierpieniu ludzi, to normalnie z tobą zatańczę.

Steve parsknął śmiechem.

- Powiedziałbym, że mam marzenia, ale nie umiem tańczyć.

- Każdy umie.

Zabawne. Dokładnie to samo powiedziała kiedyś Peggy. Steve westchnął cicho.

- W takim razie jestem ewenementem na skalę ludzkości. Potykam się o własne nogi i takie tam. Ale gram na fortepianie. To mi idzie zdecydowanie lepiej od tańczenia. Tak mi się wydaje przynajmniej.

- Gdzieś słyszałem, że pianiści nie potrafią tańczyć, ale myślę, że to ściema.

- W moim przypadku ta reguła się sprawdza - zachichotał. Przyszła kelnerka z ich zamówieniami i położyła szklanki z grzańcem przed każdym z nich. Steve'owi nie umknęło na uwadze, że odchodząc puściła Barnesowi oczko i uśmiechnęła się zalotnie. - Miła obsługa - mruknął i napił się grzańca. Smakował cudownie.

- Między innymi dlatego lubię tu przychodzić. Smakuje?

- Jest boski - Steve uśmiechnął się.

- I jak? Miejsce wchodzi na listę?

- Jak najbardziej. Ma przyjemny klimat.

Bucky uśmiechnął się do niego i sięgnął po szklankę. Coraz milej rozmawiało mu się ze Stevem, czuł wątłą nić porozumienia, której jeszcze nie potrafił ani wytłumaczyć, ani zrozumieć, ale gdy tylko ją dostrzegł postanowił spróbować się złapać. W końcu co miał do stracenia?

- Wspominałeś o tym, że grasz.

- Tak. Chodzę do szkoły muzycznej. W sumie całe życie.

- Grasz tylko na pianinie?

- W zasadzie to gram na wszystkim, co mi wpadnie w ręce - uśmiechnął się krzywo. - próbowałem skrzypiec, gitary, akordeonu i masy innych rzeczy, ale pianino to moja wieczna miłość. W ogóle muzyka to moja działka. Ty na czymś grasz?

- Czyli rozmawiam z artystą? - parsknął śmiechem - Kiedyś próbowałem grać na gitarze, umiem trochę na perkusji, ale nic szczególnego.

- Nie wiem, czy nazwałbym się artystą, ale niech będzie. Tak myślałem, że grałeś na gitarze, w sumie pasuje do ciebie - uśmiechnął się. - A o perkusji nie mam zielonego pojęcia.

- Pasuje do mnie? - Buck uniósł brwi i przekrzywił głowę. Steve wzruszył ramionami.

- Tak - odparł. - Gdybyś mi kazał zgadnąć na czym grasz, powiedziałbym, że na gitarze. No ale nieważne. Ty piszesz, prawda? - zapytał z szelmowskim uśmiechem. I chyba pierwszy raz w życiu zobaczył na twarzy Bucky'ego zakłopotany wyraz. Barnes spojrzał gdzieś w bok i podrapał się po głowie.

- No tak, tak trochę.

- Trochę? - Steve przypomniał sobie wszystkie lekcje matematyki i historii, na których był. Za każdym razem Buck całą godzinę pisał, nie wydając się zainteresowanym tematem lekcji. Barnes pokiwał energicznie głową - A o czym piszesz? - podparł głowę na dłoni i uśmiechnął się.

- Różnie, zwykle są to krótkie opowiadania, zawsze się staram, żeby miały jakiś przekaz.

- Dasz kiedyś poczytać?

Na usta Barnesa wstąpił delikatny uśmiech.

- Musisz mi najpierw coś zagrać.

- To może nie być takie proste, do szkoły muzycznej stąd kawał drogi. Ale mogę ci pokazać mój szkicownik. Tam jest masa rzeczy, niekoniecznie dobrych, ale jeśli chcesz, to mam go przy sobie.

- Dawaj - wyszczerzył się niczym dzieciak i wyciągnął dłoń ponad stolikiem. Steve zawahał się przez chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej gruby, oprawiony w skórę zeszyt. Przyglądał mu się przez moment, a później podał Bucky'emu. Chłopak zaczął przeglądać szkicownik z ogromnym skupieniem. Lustrował wzrokiem każdy z rysunków, zachwycając się nad umiejętnością Steve'a do uchwycenia momentów. Obrócił kolejną kartkę i zaskoczeniem natrafił na swój portret. Uniósł głowę zerkając pytająco na chłopaka, ale sam nic nie powiedział.

Tym razem to Steve poczuł zakłopotanie. Zauważył, że szkicownik jest otwarty na portrecie Bucka, który narysował w ciągu pierwszych dni nowej szkoły. Nie za bardzo wiedział, co ma powiedzieć.

-Naprawdę mam taki śmieszny nos?

Steve parsknął śmiechem.

- Nie wyszedł mi trochę - odparł. - Na następnej stronie jest więcej. - dodał nieśmiało. Bucky obrócił kartkę i rzeczywiście znalazł kolejne szkice. Te były o wiele dokładniejsze i bardziej szczegółowe. Steve narysował nawet wszystkie blizny, które pokrywały jego twarz oraz szyję. Bezwiednie przejechał po nich palcami.

- To może ci się wydawać dziwne - zaczął chłopak niepewnie. - Ale w zasadzie, często rysuję ludzi, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia. Często nieznajomych. Tak już mam. Gdzieś tam dalej jest Falcon, Banner, chyba nawet Stark, Natasza i sporo innych osób.

Był na siebie zły, że zapomniał uprzedzić o tym Bucka. Natomiast Barnes nie wyglądał na złego, zaskoczonego, owszem.

- Naprawdę mi się podoba. Nat też by je chętnie obejrzała.

Steve uśmiechnął się.

- Pewnie by mnie wzięła za jakiegoś stalkera czy coś. Dziwię się w sumie, że ty jeszcze nie uciekłeś - zachichotał.

- Mogę? - zapytał pokazując na jedną z kartek. Steve spojrzał na wskazany szkic. Przedstawiał Bucky'ego, Clinta i Nataszę. Narysował ich kiedyś w ich standardowej ostatniej ławce. Uśmiechnął się.

- Jasne - odparł. - Cieszę się, że ci się podoba.

Bardzo ostrożnie wyrwał kartkę przyjrzał się jej jeszcze raz i po chwili dodał.

- Podpis mistrza poproszę.

Steve sięgnął po pióro, wziął kartkę i zawahał się przez moment.

- Z dedykacją? - zapytał z łobuzerskim uśmieszkiem.

- Oczywiście.

Steve zastanowił się chwilę, przygryzając skuwkę pióra, po czym odwrócił kartkę, napisał "Dla najsympatyczniejszej loży szyderców, jaką znam", podpisał się i podał szkic Bucky'emu. Barnes wyszczerzył się szeroko po czym odłożył rysunek do teczki w plecaku. Od razu natrafił palcami na swój wszystkopis i zawahał się.

- To dasz coś przeczytać? - zapytał Steve, widząc jego wahanie. Na twarzy Bucky'ego wciąż mógł dostrzec zakłopotanie, ale po chwili wewnętrznej walki chłopak podał mu gruby zeszyt w czarnej oprawie. Gdy znalazł się już w dłoniach Steve'a, otworzył go i pokazał na początek jednej ze stron.

- To jest nowe, jeszcze niezbyt obrobione, ale całkiem dobre. Cztery mianiaturki, każda ma dokładnie sto słów. Taki sposób pisania nazywa się drabble.

Steve uśmiechnął się i zaczął czytać.



"Poznał ją gdy mieli zaledwie parę lat. Była małą wesołą dziewczynką, która bała się potworów spod łóżka. Miała zawsze zdarte kolana i plastry w różowe osiołki. Mimo upomnień jej mamy biegała umorusana, cała w siniakach, ale jemu to nie przeszkadzało. Lubił jej towarzystwo. Gdy się uśmiechała cała jej podrapana buźka świeciła niczym dodatkowe słońce. Gdy skakała prawie odlatywała na swoich chudych i obitych ramionach. Gdy byli sami tańczyła boso na zimnym bruku klaszcząc w rytm niesłyszalnej muzyki. Nigdy z nią nie zatańczył. Wolał być obserwatorem, zapisywał każdy tęczujący siniec, każdy kolejny plaster na jasnej skórze. I widział, jak urazów przybywało.
***

Gdy skończyła trzynaście lat uśmiech zastąpiły łzy. Zniknął jej sprężysty chód, ktoś zabił ten kochany odruch wtulania się w niego przy każdej możliwej okazji. Krwiaki i obicia zaczęły chować się pod długimi rękawami i golfem. Jedynym nie okaleczonym miejscem była twarz. Nie był pewny kiedy stwierdził, że jego przyjaciółka ma za dużo zadrapań, że w wieku kilkunastu lat nie ma się tylu siniaków, nie biega się co drugi dzień z guzem, który ledwo chowa się pod grzywką. Zaczął się w końcu łapać na tym, że nie potrafi już zliczyć kolejnych stłuczeń. Ale gdy zostawali sami ona wciąż tańczyła. Boso. Łkając.
***

W dniu jego piętnastych urodzin ona uciekła. Świat jakby stracił sens. Szukał jej gdzie tylko mógł bez żadnego skutku. W jego sercu zaczął rosnąć cień. Owijał jego tętnice, wsuwał śliskie, zimne macki pod osierdzie. Nogi ledwo odnajdywały oparcie na prostej drodze, ale on szukał. Musiał. Musiał przekonać się czy siniaków ubyło. Jednak to ona znalazła jego. Przyszła umorusana jak za dawnych czasów. Gdy ją zobaczył uśmiechnął się. Stała naprzeciwko lustrując go błękitnymi oczyma i wydawała mu się tylko marą, nartkotycznym snem, który miał zaraz rozwiać się, zniknąć. Tym razem taniec wzbogaciła śpiewem. I po raz pierwszy opowiedziała mu swoją historię.
***

Zabił gdy oboje byli u progu pełnoletności. W tej samej uwalonej krwią koszuli zaprosił ją na spacer. Gdy szedł zostawiał za sobą czerwone ślady bosych stóp. Obok dreptała ona nucąc coś pod nosem. Pierwszy raz była spokojna. Cień nie mógł ich już dosięgnąć. Szli wśród nie istniejącej muzyki i jej cichego nucenia. Poszli tam gdzie nawet śmierć nie mogła ich znaleźć. Gdy zaczęła tańczyć jego serce rozkwitło różami spryskanymi juchą jej ojca. Zerwał jedną i wplótł w jej włosy, co wywołało u niej atak śmiechu. Śmiechu szaleńca, który doprowadziłby każdego do krzyku. Jednak on jej zawtórował. I nareszcie zatańczyli razem.
"



Nawet kiedy skończył już czytać, długo wpatrywał się w kartkę.

- Ziemia do Steviego - mruknął Bucky machając mu dłonią przed oczami. Chłopak otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na Barnesa zachwyconymi oczami.

- Wow, to jest świetne.

Bucky zmarszczył brwi.

- Serio tak myślisz?

Steve pokiwał energicznie głową.

- Mogę przeczytać coś jeszcze?

Bucky zabrał mu na chwilę zeszyt i przewrócił kilka stron.

- Tego jeszcze nie skończyłem, ma roboczy tytuł "Balast".

"Gdy wkroczył do lasu słońce właśnie skryło się za horyzontem. Był zmęczony długą wędrówką. W tym momencie od najbliższego miasta dzieliło go ponad pół dnia, ale dzięki dobremu zaopatrzeniu mógł przetrwać tu ponad tydzień, w dodatku prawie wcale nie polując. Był całkiem nieźle wyposażony w prowiant i broń, choć zdobycie ich było niemałym problemem. Jak zwykle musiała się nadarzyć okazja, by mógł z łatwością wszystko skompletować. I takowa się nadarzyła. Parę dni temu, w mieście, przez które przejeżdżał, pojawiła się nowa banda. Może chciała przejąć władzę, a może po prostu zrobić rozróbę, średnio go to obchodziło. Więc gdy rozpoczęła się sieczka, ulotnił się wraz z dobytkiem paru zmasakrowanych przez "gości" osób. Nie czuł się z tego powodu źle, martwi obejdą się bez naboi i konserw. Tak naprawdę nie uważał, żeby było im potrzebne cokolwiek. Mimo tego, każdemu trupowi zakrył twarz, bądź też to, co z tej twarzy zostało. Dla zasady. To jedyne, czego mógł się jeszcze trzymać.

Las w mroku nocy już jakiś czas temu stał się jego przyjacielem. Bez problemu odnajdywał bezpieczne ścieżki i omijał niebezpieczeństwa. Instynktownie. Nauczył się, że palenie ognia czy robienie nadmiernego hałasu zwykle kończy się źle. Dlatego też często sypiał na drzewach. Tym razem jednak lawirował wśród sosen, więc musiał poszukać schronienia na ziemi. Chyba, że nagle stałby się wiewiórką.

Chodził dość cicho, ale nie przesadnie. Nie miało to najmniejszego sensu, traciłby tylko czas i energię. Idąc wytężał wzrok, mając nadzieję, że ujrzy w końcu jakieś miejsce do wypoczynku. I znalazł je.
***

Gdy ją spotkał targnęły nim mieszane uczucia. Nie wiedział, czy sam należy do grona dżentelmenów, jednak strzelanie do dziewczyny nie przypadło mu do gustu. Co prawda były ku temu powody, była ranna, chuderlawa, a jak się później dowiedział, powoli wykańczała zapasy żywności oraz amunicji, ale wciąż miał opory. I mimo, że idealnie wycelował, to palec na spuście ani myślał drgnąć. Tłumaczył to sobie tym, że jednak została w nim jakaś cząstka człowieczeństwa, że może odzywają się jego zasady. W dodatku dziewczyna nie wyglądała jakby miała poddać się bez walki, wręcz przeciwnie. Jej twarz, mimo zniekształcenia przez ból, dosadnie dawała mu do zrozumienia, że będzie bronić się do końca, a on niepotrzebnie straci naboje i, co gorsza, sam może oberwać. Nie dał się zwieść delikatnej budowie, jeśli przeżyła w tym świecie ponad rok, to potrafi sama o siebie zadbać.
- Człowiek czy Szwendacz?
Wpatrywała się w zionący chłodem wylot lufy.
"


- Daj znać jak skończysz - poprosił Steve.

- Nie wiem czy skończę. Mam z tym problemy.

Steve przewrócił kartkę i natrafił na kartkę zatytułowaną "Motorbreath" i małym dopiskiem "Destiel" pod spodem.

- Destiel? To nie jest przypadkiem pairing z Supernatural? - zapytał. Notatnik został wyrwany z jego rąk.

- Nie. Kompletnie nie.

- Serio? Szkoda, lubię ten serial. Czasami nawet czytam z tego fanficki, ale rzadko trafiam na coś dobrego.

- Lubisz Supernatural? - Barnesowi zaświeciły się oczy.

- Bardzo - odparł Steve. - I nie jestem fanem gay-shipów, ale niektóre postacie po prostu do siebie pasują - wzruszył ramionami.

- Akurat Castiel i Dean, to ship uwielbiany nawet przez ich aktorów.

- Czyli w twoim zeszycie to jednak ten Destiel, o którym pomyślałem? - spytał zaczepnie. Bucky zakrztusił się grzańcem.

- Wszystko ok? - Steve zachichotał.

- Ta, wszystko ok - mruknął jeszcze przez chwilę kaszląc.

- To dobrze - odparł Rogers przyglądając mu się z rozbawieniem. - To jak z tym Destielem? - drążył, w zasadzie nawet nie po to, by uzyskać odpowiedź, po prostu bawiły go reakcje Bucka.

- No bo wiesz... Czasem zdarza mi się napisać jakieś fanfdnakjbsdfs - wymamrotał.

- Co ci się zdarza napisać? - Steve nie zrozumiał ostatniego słowa. Barnes pochylił głowę, chowając tym sposobem twarz do mniej więcej linii nosa w kołnierzu od golfa.

- Fanfsjfdf...

- Bucky, mów wyraźniej, nie słyszę cię.

Chłopak westchnął cierpiętniczo.

- Niech ci będzie. Fanfiction. Zdarza mi się pisać fanfiction.

Steve spojrzał na niego z zainteresowaniem.

- Serio? Daj kiedyś poczytać. Lubię fanficki, ale znalezienie czegoś na poziomie graniczy z cudem. W zasadzie, znalezienie czegokolwiek poza gejowskim porno jest trudne, a to mnie akurat nie jara - odparł z krzywym uśmiechem. Zauważył, że twarz Bucky'ego spochmurniała, chłopak spojrzał na swój zeszyt i burknął.

- No weź mnie nie obrażaj. Złożyłem sobie kiedyś przysięgę z Pepper. Nie piszę porno.

- Pepper? - Steve nie kojarzył nikogo o tym imieniu.

- Moja dobra koleżanka. Chodzi do równoległej klasy. Może kiedyś ją widziałeś, ma rude włosy, czasem kręci się koło niej Stark.

- Chyba kojarzę - odparł Steve po chwili namysłu. - Ona też pisze?

- Tak. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nic bym nie napisał. A tym bardziej komukolwiek pokazał czy udostępnił.

- Świat powinien jej podziękować - zachichotał. - Serio, bardzo mi się podobało to, co mi pokazałeś.

- Wyzwałeś moje rzeczy od gejowskiego porno.

- Nie wyzwałem ich od gejowskiego porno - odparł ze śmiechem. - Chodziło mi o to, że wiążę spore nadzieje z twoimi fanfickami, bo podoba mi się jak piszesz. Zazwyczaj po prostu trafiałem na chłam.

Dalej rozmowa poszła już gładko.

piątek, 30 grudnia 2016

Come as you are cz.7

Fireflies

Kiedy dzwonek oznajmił koniec lekcji, Steve spojrzał w okno i z zadowoleniem stwierdził, że śnieg przestał padać. Pomyślał o spacerze i ciepłej kawie, którą kupi sobie w pobliskiej kawiarni. Dużą, czarną, koniecznie na wynos. Potem pójdzie nad rzekę, żeby na spokojnie ją wypić i pogapić się w przestrzeń. Miał nadzieję, że trochę mu to pomoże, gdyż zaczynał powoli łapać doła, chociaż zażarcie się przed nim bronił. Dni w nowej szkole niczym się od siebie nie różniły, a przy tym tyle rzeczy zwaliło mu się na głowę, że sam przed sobą musiał przyznać, że powoli ma dość. Starał się uśmiechać i być wciąż tym pozytywnym gościem, za którego wszyscy go mieli, ale stawało się to coraz cięższe. A najgorsze było to, że nawet nie miał z kim o tym porozmawiać. Z cichym westchnieniem pozbierał swoje rzeczy, wrzucił je do torby, chwycił kurtkę i z ulgą wybiegł ze szkoły...

I wpadł z impetem na stojącego przed nią gościa, który okazał się być Buckym.

Barnes stał wraz z Clintem oraz Nataszą, zażarcie o czymś dyskutowali, no, do czasu, aż Steve nie przewrócił jednego z rozmówców. Rogers potrzebował chwili, żeby w ogóle zaskoczyć, co się właściwie stało, a kiedy udało mu się wreszcie ogarnąć, zerwał się na równe nogi, krzywiąc się z bólu.

- Rany, przepraszam - powiedział szybko. - Nie zauważyłem was. Nic ci nie jest? - zapytał Barnesa z troską w głosie i wyciągnął dłoń, by pomóc mu wstać.

Bucky leżał na ziemi i najzwyczajniej w świecie starał się zrozumieć dlaczego jego perspektywa zmieniła się tak nagle. Może reagowałby szybciej, gdyby nie miał kaca, a tak, po tym, jak ktoś w niego wpadł, po prostu poślizgnął się na śniegu i wyrąbał w pobliską zaspę. Nim dotarły do niego jakiekolwiek inne bodźce niż chłód śniegu usłyszał głośny śmiech Nataszy i Clinta.

- Cholera by was wzięła, Dekle... - warknął starając się wygrzebać z zaspy. Nagle przed jego twarzą pojawiła się drobna dłoń, która bynajmniej nie należała do żadnego z jego przyjaciół. Steve rzucił niepewne spojrzenie Clintowi i Nataszy, wciąż wyjącym w najlepsze ze śmiechu, po czym napotkał spojrzenie Bucky'ego i uśmiechnął się przepraszająco.

- Dasz radę wstać? - zapytał.

- Ta, jakoś tak - mruknął. Bolała go prawa ręka, która zamortyzowała upadek. Dlaczego nigdy nie upadał na tę cholerną protezę? Barton i Romanoff w końcu przestali się śmiać, złapali go pod ramiona i popchnęli do przodu tak, że stanął twarz w twarz ze Stevem. Choć może lepiej byłoby powiedzieć twarz w jego szyję, w końcu Rogers był niższy. Steve cofnął się trochę, zakłopotany całą sytuacją.

- Jeszcze raz przepraszam. Będę się zwijał...

- Stary, dopiero wpadłeś - parsknął Clint.

- Na pewno nic ci nie jest? Może mogę jakoś pomóc? - Steve zwrócił się do Bucka. Barnes spróbował się uśmiechnąć, ale ból trochę mu przeszkodził.

- Wszystko gra, na prawdę.

Steve jeszcze raz omiótł go spojrzeniem. Podszedł trochę bliżej strzepując śnieg z kurtki Barnesa, po czym powiedział:

- No to będę leciał. Do jutra. - też spróbował się uśmiechnąć i też nie za bardzo mu wyszło, po czym odwrócił się i ruszył w stronę bramy. Barnes poczuł, jak Natasza dźga go łokciem w bok.

- My też lecimy Buck.

- Ta, obiecałem ją podwieźć na zajęcia - mruknął Clint, a jego mina idealnie zdradzała, jak bardzo mu się nie chce. No cóż. Trzeba było nie być najstarszym i nie robić najszybciej z nich wszystkich prawka. Barnes nachylił się nad nim z wrednym uśmieszkiem, po czym mruknął mu do ucha:

- Pantoflarz.

Clint tylko przewrócił oczami, nie zamierzając tego komentować. Bo w sumie hej!, z czym tu się kłócić?

- Na pewno jesteś cały? - zapytała Romanoff. Buck pokiwał głową.

- Jak potrzebujesz to podwiozę cię do domu - powiedział Barton patrząc na niebo, gdzieś ponad Barnesem, ale ten doskonale wiedział, że taka propozycja, przy nowojorskich korkach, to prawdziwa oznaka przyjaźni.

- Nie trzeba, dzięki - powiedział z uśmiechem - Lećcie już, ja mam jeszcze rosyjski dzisiaj.

Pomachał im na pożegnanie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Szedł tak chwile, starając się załączyć metalową dłonią muzykę w telefonie, zdrowa wciąż zbyt bardzo bolała, ale ekran nie reagował. Zaklął szpetnie, po czym szarpnął głową odrzucając włosy do tyłu. I wtedy zobaczył Rogersa zaledwie kilka kroków przed nim. Chłopak szedł ze spuszczona głową, w dłoniach miętolił czapkę, a Buck miał tylko nadzieję, że ten Dekiel nie przejął się tak wpadnięciem na niego. Gdy w końcu dotarło do niego, że Steve nie ma czapki, a przecież on też się wywrócił, no i było cholernie zimno, prawie od razu się z nim zrównał i wyrwał puchatą rzecz z jego dłoni naciągając mu ją po chwili na oczy.

- Nie wyglądasz na kogoś z dobrą odpornością Rogers, więc noś tę czapkę.

Steve podciągnął czapkę wyżej i zamrugał kilka razy, wyrwany z zamyślenia. Spojrzał na Bucka stojącego przed nim z założonymi rękami i wpatrującego się w niego karcąco. Idąc przed siebie próbował nie myśleć o całej sytuacji, ale widok Barnesa skutecznie mu o niej przypomniał. Teraz nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, nie będąc pewnym, czy Bucky nie jest na niego zły. Nie spodziewał się, że dziś się z nim jeszcze zobaczy. Natomiast Barnes chwycił krawędzie czapki i ponownie nasunął ją chłopakowi na nos.

- Hej, nic nie widzę - zaśmiał się Rogers znów podsuwając ją wyżej. - Na pewno wszystko ok? Serio nie zrobiłem tego specjalnie. Jestem straszną łajzą, często zdarza mi się wpadać na ludzi.

- Ani przez moment nie pomyślałem, że zrobiłeś to specjalnie. Musiałbyś mieć nierówno pod sufitem, jeśli już słyszałeś legendy o mnie i wciąż próbowałbyś coś mi zrobić - zaśmiał się, choć był to trochę nerwowy śmiech. Niekoniecznie był dumny z łatki gościa z mordowni.

- W sumie, słyszałem kilka opowieści - przyznał Steve, przekrzywiając głowę w zamyśleniu. - Ale szczerze mówiąc, nie wydawały mi się specjalnie wiarygodne. Nie wyglądasz na gościa, który leje innych, bo lubi.

- Serio? - zapytał, a jego dłoń odruchowo powędrowała do blizn na szczęce, pozostałości po wypadku i licznych bójkach. Były głównym powodem dla którego cały czas nie golił zarostu. Zdawał sobie sprawę, że całe jego ciało pokrywa plątanina różnorakich pamiątek, ale niezbyt lubił jak ludzie na nie patrzyli. No i zdawał sobie sprawę, iż nie wyglądał z nimi zbyt sympatycznie. Steve zauważył jego nerwowy ruch, ale o nic nie zapytał.

- Serio - odparł i uśmiechnął się. - Poza tym, nie przejąłbyś się gołą głową nieznajomego gościa, gdybyś był złolem. - dodał i ruszył przed siebie.

- Hej, Rogers!

Odwrócił się.

- Tak?

A Bucky widząc jego zdziwienie po prostu zaczął się śmiać.

- Co jest? - zapytał Steve, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.

- Jeny, jaki ty jesteś dziwny - mruknął Buck, wciąż się śmiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, więc wyprostował się, łapiąc kontakt wzrokowy ze Stevem i dodał - Najpierw na mnie wpadasz, zaczynasz przepraszać, potem zwiewasz, a gdy cię łapię, stwierdzasz o mnie masę pozytywnych rzeczy i po prostu odchodzisz bez słowa. No powiedz mi, że to nie jest dziwne - znowu parsknął niekontrolowanym śmiechem, nie potrafiąc się powstrzymać - Chociaż, przyganiał kocioł garnkowi, ja też do najnormalniejszych nie należę.

Steve zamrugał kilka razy przetwarzając w głowie słowa Bucka. Po chwili miał ochotę wyśmiać sam siebie.

- Wiesz, przeniosłem się z liceum dla artystów. To chyba mówi samo za siebie - wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jakimś cudem Buck sprawił, że przychodziło mu to dużo łatwiej, niż jeszcze piętnaście minut temu. - Gdzie teraz idziesz? - zapytał, nim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. Bucky przekrzywił głowę niczym kot, jak zawsze gdy coś go zdziwiło, Steve widział to już po raz nie wiadomo który.

- Mam rosyjski za dwie godziny, więc na razie idę się gdzieś schować przed tą pizgawicą.

- Rosyjski? Wow, podziwiam. Ładny język, ale przerażają mnie te dziwne znaczki. Ja mam zajęcia w muzyku wieczorem. W sumie napiłbym się kawy. - powiedział, niewiele myśląc o tym, co mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to zabrzmiało trochę jak propozycja. W zasadzie powinno mu się chyba zrobić głupio, bo przecież nigdy się tak nie zachowywał wobec ludzi, których ledwo znał, ale miał naprawdę kiepski nastrój, a Bucky w jakiś sposób sprawiał, że czuł się lepiej. Poza tym, ten gość od dawna go intrygował, zdążył już narysować kilkanaście jego portretów, może wreszcie wypadałoby po prostu pogadać? - Może chcesz iść ze mną? - zapytał.

- Jasne, możemy iść. W jakieś szczególne miejsce?

Steve wzruszył ramionami.

- Znam tylko tę małą kawiarnię za rogiem, ale szczerze mówiąc trochę mi się już znudziła. Może ty masz jakiś pomysł?

- W Veroni mają dobrego grzańca.

- No to prowadź - uśmiechnął się. Buck ruszył w kierunku wspomnianej kafejki, starając się ukradkiem rozmasować ramię. Nie chciał wyjść na mięczaka, ale upadek mimo wszystko trochę dał mu w kość.

- Boli cię ta ręka? - zapytał Steve, starając się z nim zrównać. Dlaczego on musiał tak pędzić?

- Nie, nie. Wszystko w porząsiu - a po chwili, żeby wyjść jakoś z sytuacji dodał - Przebieraj nóżkami Stevie, nie mam w zwyczaju wolno chodzić.

"No właśnie widzę" chciał powiedzieć Steve, ale czuł, że ciężko mu się oddycha. Zakaszlał kilka razy i trochę zwolnił kroku. Buck spojrzał w bok, ale Steve'a tam nie było.

- Co ty tak świszczysz? Wszystko gra?

Chciał coś odpowiedzieć, ale w efekcie tylko rozkaszlał się na dobre.

- Cholerna gruźlica. - westchnął, ale napotkawszy pytające spojrzenie Bucka omal się nie roześmiał - Żartuję, mam astmę. W sumie nawet nie narzekam, nie muszę ćwiczyć na wfie.

Buck ponownie przekręcił i podszedł do Rogersa uderzając go kilka razy w plecy. Próbował zrobić to delikatnie, bo Steve wyglądał na tak chudego, że mógłby go porwać wiatr, ale chłopak i tak się ugiął.

- Masz jakieś leki?

- Mam, ale nie potrzebuję ich teraz. Bywa gorzej - przybrał swój firmowy uśmiech pod tytułem "wszystko gra", odchrząknął i ruszył przed siebie. - Chodźmy na tego grzańca.

- Ej, mały - chwycił go za ramię i zatrzymał - Bierz te prochy i się nie wygłupiaj. Grzaniec poczeka.

Steve wahał się chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej inhalator, po czym otworzył go i zaciągnął się.

- Okej, już mi lepiej - powiedział.

- No, chodź, bo mi tu jeszcze zamarzniesz - mruknął.

- Aż tak źle nie jest - odparł, zsuwając czapkę z głowy i przeczesując ręką włosy.

- Przeziębisz się Deklu – warknął. Jak można być tak drobnym? Spojrzał na Rogersa, który już wyglądał jak niedożywiona wersja bałwana, ściągnął z szyi arafatę i zawinął mu nią głowę, tak, że wystawały spod nich tylko niebieskie ślepka Steve'a.

Rogersa cała ta sytuacja wprawiła w osłupienie. Spojrzał na Bucky'ego, który nie ustawał w robieniu z niego małej mumii, po czym złapał go za dłonie i poczuł coś strasznie dziwnego, jednak stwierdził, że zastanowi się nad tym później.

- Naprawdę nie potrzebuję, rzadko choruję.

Jednak spojrzenie, którym uraczył go Bucky, sprawiło, że wszystkie chodzące o nim legendy zdały się Steve'owi nagle dużo bardziej wiarygodne. Grzecznie puścił jego ręce. Chłopak tylko uśmiechnął się delikatnie i ruszył trochę wolniejszym krokiem w kierunku Veroni. Steve zsunął arafatkę na szyję.

- Często bywasz w tej kawiarni? - zagadnął Steve, ruszając za nim.

- Co uważasz za często? Co jakiś czas zaciąga mnie tam Nat i Clint.

- Zaciąga? Nie zabrzmiało, jakbyś robił to chętnie.

- No dobra, trochę przesadzam. Lubię spędzać z nimi czas, ale niekoniecznie siedząc w takich miejscach - automatycznie potarł lewe ramie za co przeklął się w myślach. Steve jednak nie zwrócił na to uwagi.

- Rozumiem - powiedział, rozglądając się po okolicy. Nigdy wcześniej nie szedł tą drogą. - Ja tam lubię kawiarnie. Co prawda raczej chodzę do nich sam. Czasami rysuję przypadkowych ludzi, których tam widzę, to może brzmi dziwnie - uśmiechnął się. - Mam kilka ulubionych. Głównie na Brooklynie.

- Brooklyn? Mieszkałem tam kiedyś. Jak zacznę studia bardzo chciałbym tam wrócić, uwielbiam tę dzielnicę.

- Ja tam mieszkam - odparł Steve. - Co prawda dojeżdżam tu teraz kawał drogi, ale i tak nie narzekam. Najchętniej nie ruszałbym się z Brooklynu do końca życia.

Twarz Bucky'ego nagle jakby złagodniała.

- Dobrze cię rozumiem.

Doszli właśnie do kafejki, więc pchnął drzwi i wszedł do środka witając się od wejścia z właścicielką.

piątek, 23 września 2016

Come as you are cz.6

I need some sleep

Tego dnia kończył zajęcia historią i nie był tym jakoś specjalnie zachwycony. Kochał ten przedmiot całym sercem i kiedy zmienił szkołę był naprawdę ciekaw tego, w jaki sposób naucza się go w jego nowej. Zawiódł się. Okrutnie się zawiódł. Przyszedłszy do sali po raz pierwszy zastał tam kobietę w średnim wieku, o mądrych oczach i ciepłym uśmiechu. Wydawała się sympatyczna, dopóki nie zaczęła mówić. Steve musiał przyznać, że miała przyjemny głos i niesamowity talent do formowania zgrabnie brzmiących zdań, to jednak nie zmieniło faktu, że z każdym jej słowem czuł się coraz bardziej indoktrynowany. Miał wrażenie, że w poprzedniej szkole uczono go zupełnie innych rzeczy i w pewnym momencie zaczął się zastanawiać, kto tak naprawdę miał rację, kiedy jednak tylko ta myśl zaświtała mu w głowie roześmiał się w duchu sam z siebie.

Rogers, idioto, zawsze tak łatwo ulegasz wpływom ludzi, których pierwszy raz widzisz na oczy.

Kiedy jednak wkroczył do klasy tego dnia wiedział już, że słuchanie nie wyjdzie mu na zdrowie, więc nawet nie udawał, że to robi. Kiedy tylko usiadł, od razu wyciągnął swój szkicownik, odnalazł jakąś pustą stronę i zabrał się za rysowanie. Wkrótce postać na jego rysunku przybrała ostre rysy twarzy, jej oczy zrobiły się jakby nieobecne, a dłonie sięgały gdzieś za głowę, zbierając długie niemal do ramion włosy w kucyk.

Kończył lekcje dość wcześnie. Do zajęć w szkole muzycznej pozostało jeszcze dobrych kilka godzin, więc Steve nie spieszył się specjalnie z wychodzeniem z klasy. Szczerze mówiąc, nie specjalnie miał się gdzie podziać. Jeszcze niedawno nie mieszkał wcale tak daleko od swojej szkoły, jednak przenosiny do Mott Hall Bronx High School, oznaczały wyprowadzenie się powrót do dojazdów, jak za czasów gimnazjum. Nie narzekał na to specjalnie, lubił te codzienne podróże między dwoma odległymi od siebie częściami miasta. Będąc w ciągłym ruchu czuł się lepiej, niż siedząc non stop w jednym miejscu.

Zastanawiał się przez moment, czy na pewno chce mu się iść tego dnia na zajęcia, ale ostatecznie odezwał się w nim grzeczny Stevie, którego reputacja była powszechnie znana i szanowana. W zasadzie śmiał się z tego, wszyscy nauczyciele w szkole muzycznej wiedzieli, że jest najbardziej rozchwytywanym producentem ściąg, że jeśli nie lubi jakiegoś przedmiotu, to wylicza sobie na ilu zajęciach rocznie musi być, żeby mieć odpowiednią ilość obecności, mimo to jednak okazywali mu olbrzymią sympatię, podobnie z resztą jak znajomi z grupy, tylko że oni mieli ku temu zdecydowanie większe powody.

Poszedł do liceum plastycznego, chociaż wszyscy to odradzali. W gimnazjum świetnie się uczył i miał ambicje, by zostać w przyszłości lekarzem, jednak czuł w sobie coś, co bardzo ciągnęło go do sztuki, rysowania, malowania, muzyki. Miał jednak bardzo wszechstronne zainteresowania, lubił przedmioty przyrodnicze, myślał często o medycynie, ale także o historii i językoznawstwie, i nic nie sprawiało mu specjalnego problemu, zwyczajnie lubił się uczyć. Kochał starą szkołę, denerwował go jednak kiepski poziom nauczania przedmiotów innych niż plastyczne. Później wydarzyło się coś, z czym wciąż nie potrafił się pogodzić. Stracił najbliższą na świecie osobę, a pustka, która po niej pozostała, przytłaczała go każdego dnia. Mimo to wszystko, przez co przeszedł utwierdziło go w przekonaniu, że chce być lekarzem. Zwiedził masę szpitali, widział cierpienie ludzi i ich bliskich i czuł, że chciałby kiedyś pomagać takim jak oni. Ostatecznie postanowił zmienić szkołę, pierwszy dzień w klasie medycznej zasiał w nim jednak ziarno niepokoju, że jego decyzja nie była jednak tak doskonała, jak się wydawało, ale starał się to ignorować. Ostatecznie chodzi tam, by się uczyć, a nie w celach towarzyskich. A może akurat okaże się, że źle ocenił swoją nową klasę.

Wyszedł ze szkoły i ruszył nas East River. Poczuł, że potrzebuje trochę przestrzeni po całym przedpołudniu spędzonym w szkole. Śnieg sypał coraz mocniej, Steve jednak nie przejmował się tym, wręcz przeciwnie. Zdjął czapkę, by poczuć na głowie jego chłodny dotyk.

piątek, 16 września 2016

Come as you are cz.5

Lithium

Po tygodniu uczęszczania do Mott Hall Bronx High School, Steve poznał wszystkie jej zakamarki i nawet nie gubił się, gdy musiał znaleźć klasę. Wciąż uważał, że jednym z największych plusów tej szkoły były kanapy na korytarzach, które zastępowały twarde, niewygodne ławki, które znał z poprzednich szkół.

Siedział właśnie na historii, jednej z niewielu lekcji, które miał łączone z innymi klasami, w tym również z klasą sportową, dzięki czemu mógł siedzieć na niej z Samem. Coraz częściej przesiadywał z Falconem i musiał przyznać, że sprawiało mu to przyjemność. Samowi nie wydawało się przeszkadzać bazgrolenie Steve’a, a Rogers postanowił nawet naszkicować mu jego ukochanego F-16, czym chyba zaskarbił sobie przychylność Falcona doszczętnie.

Tego też dnia ich nauczycielka oznajmiła im, że dziś popracują w grupach czteroosobowych. Rozdała im nawet kserówki i usiadła za biurkiem tłumacząc się nawałem kartkówek do sprawdzenia, jednak Steve’owi wydawało się, że kobieta sięga częściej niż to konieczne po telefon. Poczuł lekkie szturchnięcie Falcona i podniósł głowę napotykając wesołe spojrzenie Bucky’ego Barnesa.

- Chyba wychodzi na to, że utknęliśmy razem – powiedział Bucky rozglądając się przy okazji po klasie, jakby chcąc potwierdzić swoje stwierdzenie. Tuż za nim stał Barton, dłonie miał włożone w kieszenie dżinsów i uparcie wypatrywał czegoś przez okno.

- Wielka szkoda – mruknął Sam, a Steve spojrzał na niego zdziwiony jeszcze nie zdarzyło mu się słyszeć takiego tonu w ustach Falcona. Bucky przewrócił oczami, a Clint nawet nie zareagował.

- Możecie pracować sami albo się do nas dosiąść, mi tam wszystko jedno – wzruszył ramionami i ruszył z Bartonem w kierunku swojej ławki, zbierając po drodze kserówki od nauczycielki.

Sam i Steve spojrzeli po sobie, po czym Wilson westchnął cierpiętniczo i wstał, ruszając w kierunku ławki Bartona i Barnesa. Steve usiadł na jej krawędzi przyglądając się swojej nowo stworzonej grupie. Clint podparł twarz na dłoni czekając na jakieś instrukcje, Sam bawił się długopisem, a Bucky zaczął kreślić coś po kartkach od nauczycielki. W pewnym momencie jego długopis przestał działać, Barnes pokreślił nim wściekle po papierze, jednak bez skutku.

- Wilson masz może coś do pisania? – zapytał Bucky, w dodatku dość uprzejmie.

- Nope - mruknął Falcon ostentacyjnie rzucając długopisem trzymanym w dłoni, co wywołało lekką sensację w klasie i doprowadziło ich nauczycielkę do krzyku. Steve już schylił się żeby zacząć szukać pożądanego przez Barnesa przedmiotu, jednak ubiegł go Clint podając Bucky’emu jakieś pisadło. Chłopak skończył bazgrać po czym uniósł głowę i napotkał spojrzenie Steve'a.

- Co się tak alienujesz? - zapytał i nim Rogers zdążył powiedzieć cokolwiek. Barnes po prostu chwycił jego krzesło i przesunął je do siebie tak, że stykali się teraz kolanami. Steve musiał przyznać, że ten gest po prostu skradł mu serce. Był tak zdziwiony, że zamarł na moment, ale zaraz potem odchrząknął i uśmiechnął się.

- W sumie, chyba nie mieliśmy okazji się jeszcze poznać - powiedział. - Jestem Steve.

- Bucky - odparł, wyciągając ku niemu dłoń.

Steve uścisnął ją, po czym spojrzał na kserówki, po których chłopak pisał... a w zasadzie bazgrolił. Rogers ledwo był w stanie rozszyfrować jego pismo, ale wydało mu się to w jakiś sposób urocze. - Pomogę ci.

Kątem oka zauważył jak Barton pochyla się nad zeszytem Falcona, przekrzywia głowę i uśmiecha się wrednie.

- F-16? - mruknął, unosząc przy tym brwi i posyłając pytające spojrzenie Samowi. Falcon chwycił rysunek i schował go do plecaka. Clint przewrócił oczami - Ja wolę BAE Hawk.

Sam zmierzył go zimnym spojrzeniem, a następnie mruknął:

- Są wolniejsze.

- Ale to lekki myśliwiec, o wiele bardziej zwrotny od Fighting Falcon. To jest ważniejsze niż sama prędkość.
Bucky nachylił się do Steve’a mrucząc mu na ucho:

- Od nich się chyba już nie doczekamy pomocy.

- Widać obaj mają obsesję na tym samym punkcie - Rogers wzruszył ramionami i zabrał się za kserówki. Po jego ustach wciąż błąkał się uśmiech.

- Wolę ich obsesję niż gdybym miał słuchać godzinami o biolce i maturach - pochylił się nad kartkami i westchnął cierpiętniczo - Naprawdę nie mogła dać nam innego tematu?

Steve spojrzał na kartkę, którą trzymał Bucky. Była to ostatnia strona, którą mieli do zrobienia, a ostatnim zadaniem było przedyskutowanie w grupach tematu i zebranie argumentów. Miały to być powody, dla których młodzież XXI wieku nie czyta książek. Westchnął cicho.

- Istnieje coś bardziej oklepanego?

Bucky pokręcił głową.

- Coś w stylu: Kto był najważniejszą osobistością XX wieku i dlaczego Józef Stalin?

Steve uśmiechnął się krzywo.

-To już chyba wolę to o książkach. - podniósł głowę i spojrzał na Clinta i Falcona, ale oni wciąż byli zajęci przerzucaniem się argumentami. Bucky miał rację, nie było sensu na nich liczyć. - Strzelam, że temat jest specjalnie tak sformułowany, żeby nie było opcji ‘nie zgadzam się, ludzie czytają’?

- Ta. Dlatego właśnie to zamierzam powiedzieć.

Steve spojrzał na niego i zobaczywszy minę podobną do tej, którą Bucky przybierał gdy pisał, pomyślał, że ten pomysł bardzo mu się podoba. Czyżby właśnie szykowała się okazja do zobaczenia go w jednej z akcji, o których tyle się nasłuchał? Jego dyskusje z nauczycielami urastały powoli do rangi szkolnych legend.

- Mam coś na twarzy? - zapytał Barnes, gdy tylko złowił spojrzenie Steve’a. Nie było to w sumie trudne, chłopak cały czas się w niego wpatrywał.

Słowa Bucka wyrwały go z zamyślenia.

-Nie - odparł, odrobinę zakłopotany i wbił wzrok w kartkę.Mimo jego słów Barnes i tak przetarł rękawem po policzku, ale zrobił to raczej w niekontrolowanym odruchu. I może Steve chciał coś jeszcze powiedzieć, jednak w tym samym momencie odezwała się ich nauczycielka powiadamiając ich, że czas się skończył. Clint i Sam spojrzeli na nich z przerażeniem odmalowanym na twarzy.

- Pójdę na żywioł - mruknął Bucky i o ile Sam wciąż nie był zbyt przekonany, to Barton momentalnie się rozluźnił i rozsiadł wygodniej na krześle. Steve zebrał kserówki i zaniósł je na biurko, podobnie jak osoby z innych grup, po czym wrócił na miejsce. Kobieta przejrzała notatki, a następnie zaczęła wywoływać grupki osób, z których każda potwierdziła zdanie z rozprawki. Jako ostatnich do odpowiedzi zaprosiła ich. Zarówno Clint jak i Bucky oparli się spokojnie o tablicę, a gdy kobieta zadała po raz dziesiąty to samo pytanie Barnes odkaszlnął i zaczął mówić:

- Nie wydaje mi się, żeby ludzie czytali mniej, psze pani.

Kobieta uniosła głowę znad notatek. Steve’owi nie umknęło, że zobaczywszy Barnesa przewróciła oczami. Odłożyła kartki na bok biurka i wbiła w niego zimne spojrzenie. Bucky, kompletnie niewzruszony, kontynuował

- Oczywiście, że istnieją osoby, które w życiu nie sięgną na po żadną książkę, ale stwierdzenie, że młodzież nie czyta jest dość krzywdzące.

Nauczycielka zerknęła na niego z delikatnym poirytowaniem, jej spojrzenie stwardniało jeszcze bardziej, a Steve był pewien, że gdyby była spokrewniona z bazyliszkiem to Bucky padłby właśnie martwy na podłogę.

- Mylisz się dziecko. Nie widzę, żeby ktokolwiek na korytarzu czytał cokolwiek. No chyba, że idę koło waszej klasy. Wy zawsze macie nos w podręcznikach.

- Bo większość z nas korzysta z czytników lub własnych telefonów. W ten sposób można mieć przy sobie o wiele więcej książek na raz.

Kobieta oczywiście się z nim nie zgodziła. Wyciągała kolejne argumenty, ale Buck wszystkie parował. Próbowała się też posłużyć jakimiś statystykami, ale Barnes poprosił, żeby podała mu dokładne źródło, bo sam chętne by się z nimi zapoznał, więc od razu zmieniła temat. Steve zauważył, że kobieta mówi coraz głośniej, ale Buck pozostawał opanowany, jedyną oznaką jego zdenerwowania była coraz mocniej zaciśnięta dłoń.

- A jednak coraz mniej dzieci czyta, a jeśli już to sięgają głównie po te całe “Zmierzchy” i tą opowieść o czarodzieju.

- Dlatego też ten gość, - wskazał na Clinta - musiał założyć druga kartę biblioteczną, bo skończyło mu się miejsce na wpisywanie pozycji związanych z konfliktami zbrojnymi dwudziestego wieku i lotnictwem.

Nauczycielka na chwilę przeniosła spojrzenie na Bartona po czym wróciła do pożerania Barnesa wzrokiem. A po chwili rzuciła najbardziej bezsensownym argumentem, który Steve usłyszał w całym swoim życiu.

- Możecie ze mną dyskutować, ale i tak przeczytałam więcej książek niż wy. Także życzę wam powodzenia, chłopcy.

- To byłoby naprawdę smutne, gdyby mając jakieś 30 lat więcej przeczytałaby pani mniej książek niż my.

Plotka o tym, że Bucky Barnes wylatywał z klasy o wiele częściej niż jakikolwiek inny uczeń przez całą swoją edukacje okazała prawdziwa.

Steve słuchał całej wymiany zdań z niekłamanym podziwem i rozbawieniem. Ten gość był po prostu genialny, a ostatnim zdaniem, po którym wyleciał za drzwi, po prostu go kupił. Żałował, że cała dyskusja trwała tak krótko. Kiedy tylko zadzwonił dzwonek, spakował swoje rzeczy i wziął też plecak Bucka, który postanowił wręczyć właścicielowi i na szczęście dostrzegł go gdy tylko kiedy wyszedł z klasy. Leżał na kanapie, wyglądając przy tym, jakby właśnie ucinał sobie drzemkę.

-Jesteś moim mistrzem - uśmiechnął się, podając mu przy okazji plecak. Barnes wyszczerzył się do niego szeroko.

- A tam, ktoś to w końcu musiał powiedzieć.

- Na żywo brzmiało to dużo lepiej niż w opowieściach - odparł, siadając obok. - Bo nie wiem, czy wiesz, ale chodzą już o tobie legendy. Rany, jak dobrze wreszcie spotkać kogoś, kto ma inne zdanie niż wszyscy.

Barnes uniósł brwi w zdziwieniu, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili je zamknął parskając śmiechem.

- I co, jestem tak samo pyskaty?

- Nazwałbym to raczej asertywnością - zachichotał Steve. - I w zasadzie ta cecha nie była niczym dziwnym w mojej poprzedniej szkole, ale tutaj zdążyłem już za nią porządnie zatęsknić. W pewnym sensie przywracasz mi wiarę w ludzi.

Buck przekręcił głowę w zdziwionym geście, wyglądał przy tym jak kot.

- Od dawna nie słyszałem, żeby ktoś uznał to za dobre, ludzie z klasy zawsze suszą mi głowę, że mają przeze mnie same problemy - wzruszył ramionami - Tylko, że mam problem z trzymaniem jęzora za zębami.

- Ta, taki jego urok - mruknął Clint, który nagle zmaterializował się za plecami Barnesa. Steve uśmiechnął się do niego.

- Clint, prawda? Ciebie też nie miałem jeszcze okazji poznać. Byłeś zajęty dyskusją z Falconem, to nie chciałem przeszkadzać. Jestem Steve.

Barton zmierzył go zimnym spojrzeniem, które chyba nigdy nie łagodniało. W końcu wzruszył ramionami i wyciągnął dłoń, którą Steve uścisnął.

- Clint, Clint Barton.

- Bond, James Bond - wyszeptał Bucky po czym syknął głośno, bo Barton najzwyczajniej w świecie kopnął go w kostkę, gdzie metalowa blacha glanów, już nie mogła go ochronić. Steve parsknął śmiechem. Rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Rogers przeprosił nowo poznanych i pobiegł do szatni po kurtkę. Oczywiście znów spóźni się na zajęcia, ale jakoś nie było mu z tego powodu źle. Wręcz przeciwnie, niespecjalnie miał ochotę w ogóle iść do szkoły muzycznej tego dnia, mimo wszystko jednak ruszył w jej stronę wolnym krokiem uśmiechając się bezwiednie.

piątek, 9 września 2016

Come as you are cz.4

I wanna be a Goodman

- Ziemia do Dekla, wstajemy.

Buck poderwał głowę z poduszek, nie był nawet do końca pewny, kiedy zasnął, ale podejrzewał, że musi to już trochę trwać. Barnes przeciągnął się tak, że aż strzeliły mu stawy i owinął się mocniej kocem. Niestety jego błogostan nie trwał zbyt długo, bo po chwili został brutalnie zrzucony z łóżka.

- Kto cię tu w ogóle wpuścił – burknął wciąż imitując kocykowe burrito. Barton westchnął i zaczął go rozwijać.

- Twoja mama, a kto inny. Dostałem nawet talerz ciastek.

- Nie zasłużyłeś...

Clint w końcu wydobył głowę Bucky'ego z puchatej materii. No i zupełnie przypadkowo lewą rękę oraz kawałek stopy. Chłopak jeszcze chwilę się bronił, ale widząc wyraz twarzy swojego przyjaciela, w końcu się poddał i dał się wyrzucić na podłogę. Siedział tam jeszcze przez chwilę, aż przed jego twarzą nie zamajaczyła dłoń Clinta, którą chętnie przyjął. Gdy już wstał uraczył jeszcze łóżko tęsknym spojrzeniem pełnym miłości, po czym zapytał:

- Czemu zawdzięczam tak „przyjemną" - narysował palcami cudzysłów w powietrzu - pobudkę?

- Obiecałeś mi pomóc w szykowaniu imprezy i poprosiłeś, żebym przyszedł Cię obudzić nim pojedziemy na zakupy.

Buck potrząsnął głową, rzeczywiście to było już dzisiaj. Kilka tygodni temu Clint skończył osiemnaście lat, był z ich trójki najstarszy. Początkowo solenizant nie miał zamiaru robić żadnej imprezy, bo za dużo roboty, ale zarówno Barnes, jak i Natasza strasznie naciskali tak bardzo, że w końcu się zgodził. O ile Clint był na początku dość niechętny, to gdy Bucky obiecał, że przygotuje jedzenie, a Natasza zaoferowała się, iż ogarnie dekoracje i alkohol, zgodził się. Barnes zwinął tylko swoją torbę, przewiesił ją przez ramię i oznajmił:

- Zrobię ci listę zakupów, a sam zacznę ogarniać już to co masz.

Szybko naskrobał mu potrzebne im rzeczy na skrawku kartki, która znalazł w walającym się po podłodze zeszycie, po czym wręczył mu ją, tłumacząc gdzie co najlepiej będzie kupić. Clint rzucił tylko okiem, pokiwał głową, założył buty, po czym najzwyczajniej w świecie wyszedł zabierając po drodze jeszcze dwa ciastka z talerza. Bucky pokręcił głową z lekkim uśmiechem, nagle czując, że coś ciepłego pcha się pod jego dłoń. Wziął swoją kotkę na ręce i podrapał delikatnie za uchem. Jak zwykle zaczął liczyć wszystkie czarne paski na jej burym łebku, tak na wszelki wypadek, gdyby jeszcze miała się zgubić. Zwierzątko było drobne, o wiele mniejsze niż inne koty, dlatego też zdarzało mu się nazwać ją miniaturką.

- Wrócę nad ranem mała - mruknął drapiąc ją tuż nad ogonem - Teraz muszę iść pomóc temu Deklowi ogarnąć się z życiem. Wychodząc zgarnął z talerza na ciastka klucze do domu Clinta, które ten zostawił nim wyszedł z Barnesowego domu.

***

Clint, w przeciwieństwie do Bucka i Nataszy, mieszkał w domku jednorodzinnym. Domek ten stał sobie spokojnie kilka minut drogi od mieszkania Barnesa, z czego ten bardzo często korzystał. Uwielbiali urządzać sobie posiadówki przy filmach, nachosach. Barnes często nawet nie wracał do domu tylko zbierał się z rana i ruszał z Clintem do szkoły. Gdyby nie on i Natasza, to mieszkanie bywałoby pustawe, szczególnie że matka Clinta zwykle miała wielogodzinne dyżury w szpitalu, a jego brat Barney, wyniósł się na studia do innego stanu. Jednak od kiedy się zaprzyjaźnili Clint nie raz powtarzał, że czuje się jakby miał dwójkę dodatkowego rodzeństwa.

Gdy Bucky przekręcił zamek w drzwiach, Lucky prawie zwalił go z nóg, bardzo dokładnie wylizując każdy fragment jego twarzy. Barnes nieszczególnie przepadał za psami, w końcu koty panami życia i śmierci, ale tego uwielbiał. Lucky był sporym Golden Retriwerem z lekko przydługimi nadszarpanymi uszami i brązowymi, kochającymi ponad wszystko oczami. Choć dokładniej rzecz biorąc to okiem. W końcu zdjął z siebie psa.

-Chodź Bestio. Dosypie Ci karmy.

***

Gdy zadzwonił dzwonek Buck właśnie wyciągał ciasto z piekarnika, był uwalony mąką od stóp do głów, ale nie miał czasu o tym myśleć. Otworzył drzwi, w których stanął Clint obładowany siatkami, z których wystawały paczki chipsów, opakowania ciastek i szyjki od butelek wódki.

- To dziwne uczucie, gdy ktoś otwiera ci twój własny dom – mruknął Barton, a Buck odebrał od niego część siatek.

- Natasza powiedziała, że załatwi alkohol.

- Zapasik – odparł posyłając mu swój firmowy uśmieszek. Bucky pokręcił głową i wrócił do kuchni, wyjmując z toreb rzeczy do sałatki – Wiesz Barnes, mógłbym cię wynająć jako kurę domową.

- Spoko, nie znasz dnia ani godziny, kiedy dorzucę ci do żarcia coś czym się udławisz. Możesz nie dożyć dziewiętnastki.

Clint parsknął śmiechem i pomógł mu przygotować resztę jedzenia.

***

Impreza zaczynała się o dziewiętnastej, więc gdy tylko Buck skończył, choć w miarę ogarniać z Clintem całe mieszkanie szybko skoczył do domu, żeby się przebrać. Nie widział żadnego problemu, żeby założyć koszulę bez jednego rękawa, wszyscy na imprezie wiedzieli o protezie. Tak naprawdę to nie miałby też problemu, aby nosić się tak na co dzień, ale wiedział, że ciekawskie spojrzenia najnormalniej w świecie doprowadzałyby go do szału.

Idąc w kierunku mieszkania Bartona usłyszał już z daleka głośną muzykę i to bynajmniej nie dochodzącą z domu jego przyjaciela. Gdy podszedł trochę bliżej okazało się, że tuż obok zaczynał się rozkładać jakiś mini festiwal osiedlowy. Oczywiście nie mogło tam lecieć nic co lubili, bo z ich zasranym szczęściem były to oczywiście rapsy. W momencie, gdy Buck zapukał do drzwi uświadomił sobie, iż jego przyjaciel podziela jego opinię na temat idealnego doboru muzyki.

- Jest już ktoś?

- Co Ty, raczej się wszyscy spóźnią niż przyjdą o czasie - nagle warknął głośno łapiąc się za uszy. Barnes przekrzywił głowę z wrednym uśmieszkiem.

- Gdyby nie to, że prawdopodobnie za kilka godzin będziesz zbyt pijany, żeby czytać z ruchu naszych warg to poradziłbym ci zdjąć słuchawki.

- Kiedy się w końcu nauczysz, że to jest aparat słuchowy, idioto?

Barnes wzruszył ramionami. Urządzenie naprawdę przypominało słuchawki. Było drobne i nie rzucające się zbytnio w oczy, przez co sam czasem o nim zapominał. Tylko gdy patrzyło się na Bartona z boku można było dostrzec fioletowy, bo jaki by inny?, mechanizm we wnętrzu jego ucha. Szczerze mówiąc to Clint przy Buckym dawno przestał potrzebować wsparcia aparatu. Barnes uparł się, że musi się nauczyć migowego, w czym pomogła mu Natasza i aktualnie posługiwał się nim naprawdę sprawnie. Dlatego też większość ich rozmów odbywała się w zupełnej ciszy, co czyniło ich spotkania jeszcze bardziej specyficznymi.

Oczywiście Clint się pomylił. Większość ludzi przyszła chwilę przed czasem, odrywając ich od oglądania serialu. Na szczęście pierwsza przyszła Natasza (choć wpierw w drzwiach pojawiły się skrzynki wódki, a dopiero później sama Nat), więc po krótkim opieprzu dołączyła do nich, żeby dokończyć razem z nimi odcinek Hannibala. Gdy na ekran wjechały napisy końcowe, zadzwonił dzwonek, a Buck wraz z Nataszą rzucili się do drzwi. Nie potrafiliby wytłumaczyć dlaczego zawsze rzucali się do ich otwierania w domu Clinta, ale ten nigdy nie oponował, więc nawet się nad tym nie zastanowili. Poza tym, powiedzenie, że Clint był aspołecznym outsiderem, należało raczej do puli eufemizmów. Barnes doskonale pamiętał, jak Clint został sam w domu, chory oraz niezbyt chętny do robienia sobie obiadu i zadzwonił do Bucka, aby ten zamówił mu pizzę. Co oczywiście po krótkim przekomarzaniu się zrobił. No i po obietnicy, że będzie mógł wpaść na kawałek pizzy i maraton Star Warsów. Uwielbiali te filmy. W drzwiach przywitali się z Bannerem, który spojrzał po nich ze zmieszaną miną, po czym stanął na palcach, żeby w końcu dojrzeć Clinta. Wręczył mu prezent, a zarówno Natasza jak i Bucky nie widzieli go od dawna tak zmieszanego.

Później w drzwiach zaczęli pojawiać się kolejni goście. Natasza zaczęła polewać alkohol wręczając go gościom już na wejściu, Buck siedział na blacie kuchennym, majtając nogami i serwując jedzenie, a Clint, już trochę mniej zagubiony, witał się z gośćmi. Gdy przechodził przez kuchnie po raz setny, nie zabierając z niej w końcu nic, Barnes złapał go za rękaw zatrzymując w miejscu.

- Wszyscy już są?

Clint pokiwał energicznie głową. Miał lekko rozbiegane spojrzenie co sprawiło, że Buck parsknął śmiechem, na co Barton tylko mignął, że Barnes jest idiotą. Wszedł do przytulnego salonu utrzymanego w ciepłych barwach i w końcu przywitał się normalnie z gośćmi. Znał wszystkich, więc nie musiał bawić się w żadne uprzejmości, co nawiasem mówiąc średnio lubił.

Nie zamienił za wielu słów ze Starkiem, najzwyczajniej w świecie było im nie po drodze, alem jak zresztą zwykle, chętnie się z nim napił. Stark miał dobre tempo, nie za wolne, ale i nie za szybkie, jak na ten przykład Nat i Clint, z nimi nie było co się ścigać, no chyba, że twoim imprezowym marzeniem było zaliczenie zgonu. Porozmawiał chwilę z Bannerem, a także ze starym znajomym całej ekipy - Thorem. Chłopak nie mieszkał aktualnie w Nowym Yorku, ale często ich odwiedzał, podobno chodzili razem do podstawówki. Pojawiła się również kuzynka Clinta Katherine oraz jego stara przyjaciółka Maria Hill.

Jednak Bucky najbardziej ucieszył się, gdy dostrzegł Pepper siedzącą na kanapie, naprzeciwko Bannera i Starka. O ile ze Tonym nigdy się bardziej nie dogadał, to z Potts łączyła go ogromna miłość do pisania. I specyficznego rodzaju sarkazmu. Dogadali się ponad rok temu i od tej pory nieustannie czytali nawzajem swoje teksty, poprawiając w nich wszelkie błędy oraz niedociągnięcia. Dodatkowo, gdyby nie Pepper, Buck prawdopodobnie nigdy by się za pisanie dłuższych rzeczy nie wziął, a teraz była to jedna z jego ulubionych czynności. I był jej za to cholernie wdzięczny.

Dosiadł się do dziewczyny, która przywitała go szerokim uśmiechem i włożeniem kieliszka do ręki. Za to też ją lubił. Poczekał, aż ich kieliszki magicznie się napełnią dzięki barmaniącemu Clintowi i wzniósł toast za solenizanta.

- Czytałem "Mosty", znowu łamiesz serce czytelnikom.

Parsknęła śmiechem i pokręciła głową.

- I mówi to ten, który odwodnił ludzi "Chłodem".

- Nie płakali aż tak bardzo.

- Dobrze wiesz, że tak - mówiąc to uniosła lewą brew, a po chwili dodała - Ale w końcu, to o to chodzi, prawda?

Ponownie przypomniał sobie za co ją tak uwielbiał.

Gdy rozmowa rozkręciła się na dobre - polewanie alkoholu, nawiasem mówiąc też - Bucky ruszył ukradkiem do pokoju Clinta wraz z Nataszą, żeby wyjąć tort z miejsca z Clintowej szafki na podręczniki szkolne. Wybrali ją, bo wiedzieli, że prawie do niej nie zagląda. Zapalili świeczki i zeszli po schodach do salonu, śpiewając głośno "Sto lat!". W końcu Barton zdmuchnął świeczki, co skwitowali głośnymi wiwatami, które przekrzyczały nawet muzykę za oknem.

W końcu usiadł koło Clinta, dostrzegając też w końcu jeszcze jednego gościa. Dziewczyna siedziała spokojnie, sącząc wino z lampki i rozsiewając naokoło siebie dziwną aurę chaosu. Znał ją, mieli razem zajęcia ze sztuki, na które chodził dodatkowo, a tak, żeby nie stępić zupełnie swoich humanistycznych zapędów. W jakiś sposób zdawał się nie pasować do towarzystwa, choć nie do końca potrafił powiedzieć dlaczego.

- Gdzie zgubiłaś J'a? - rzucił przez stół zwracając na siebie jej uwagę. Zastanowił się po raz setny, jak to się stało, że Clint ją poznał i tak dobrze się dogadał.

- Za dużo ludzi - odparła z typowym dla siebie enigmatycznym uśmiechem - Trochę mu wtedy odbija - dodała po chwili. Bucky pokiwał głową, bo ciężko było się nie zgodzić.

Pili, gadali, słuchali muzyki, która w końcu przygłuszyła tą za oknem. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku gdyby koło północy nie wysiadł im prąd. Stark od razu zaoferował się, że to naprawi, ale korki ciągle wybijało, nie ważne ile razy by ich nie ustawił na miejscu.

Sytuacje uratowała Natasza przynosząc masę świeczek i rozstawiając je zapalone po całym salonie, starając się wybierać w miarę bezpieczne miejsca.

Oczywiście sprzyjało to zagraniu w coś niewymagającego użycia prądu. Jak zresztą zwykle padło na Nigdy nie. Bucky nie wiedział, jak to się działo, że zawsze w to grali, ale zaczynał się przyzwyczajać. Gra była dość prosta, pierwsza osoba mówiła coś w stylu: "Nigdy nie paliłem papierosów" i każdy kto kiedykolwiek zapalił musiał się napić. Postanowił jednak przejść na wino, żeby nie odlecieć za szybko. Szczególnie, że wiedział, jak bardzo jego przyjaciele lubili mu dowalać.

- Climt, zaczynaj - zawołała Natasza.

- Nigdy nie wagarowałem.

Pił.

To było śmieszne, bo Clint rzeczywiście nie wagarował, choć wynikało to raczej z ilości okienek, niż braku chęci.

- Nigdy się nie biłem - rzucił Banner.

Pił.

- Nigdy nie paliłam.

Pił.

- Nigdy nie uprawiałem seksu.

Pił.

- Nigdy nie miałam depresji.

Pił.

Nigdy nie, miało to do siebie, że po kilku rundach zaczynało wyciągać co raz to większe brudy i jeśli grało się uczciwie, można było się dowiedzieć naprawdę ciekawych rzeczy. NIe tylko o innych. O sobie samym też.

- Nigdy nie całowałem się z osobą tej samej płci - rzucił. I ku jego zdziwieniu wszyscy się napili. Wliczając w to również jego.

Wzruszył ramionami. Impreza trwała w najlepsze, a on naprawdę się cieszył, że ma tych ludzi.

***

Jego telefon zaczął dzwonić, gdy już kompletnie pijany leżał gdzieś obok schodów, modląc się w duchu, żeby nie stoczyć się na dół, a jednocześnie będąc zbyt wstawionym, by zmienić pozycję. Jesse Barnett zdzierał swoje cudowne gardło, a Bucky'emu wydawało się, że zaraz pęknie mu głowa. Wyciągnął telefon z kieszeni, marszcząc mocno nos, gdy ekran postanowił walnąć mu światłem prosto w twarz. Jednak, w momencie gdy zobaczył kto dzwoni od razu poczuł się trzeźwiejszy. Dźwignął się ze schodów i ruszył w kierunku kuchni, w której, jakimś cudem, w końcu każda impreza kończy się właśnie w tym pomieszczeniu, nikt nie zalegał. Odebrał telefon i od razu poczuł, że ściska mu się gardło, nie potrafił nic powiedzieć.

- Halo? - zacisnął mocniej szczęki, gdy usłyszał jego głos. Nie wiedział dlaczego odebrał, nastała cisza, na linii słychać było tylko specyficzne szumy. Metro - Bucky, jesteś tam?

- Jestem. O co chodzi?

Cisza. I to tak długa, że przez chwilę zastanawiał się czy nie zerwało im połączenia.

- On wie Bucky.

Tylko przez ułamek sekundy chciał zapytać, a tak właściwie to kto? Później poczuł, jak zimne macki strachu owijają się w okół jego klatki piersiowej, a ruszyła szybko jego krwiobiegiem, pobudzając go do biegu. Do ucieczki.

Zacisnął mocno zęby, prawie i w tym momencie usłyszał w słuchawce ciche pikanie.

Walnął zdrową ręką w blat kuchenny, tak mocno, że aż chrupnęły mu kości. Nie mógł uciec, po prostu nie mógł pozwolić się zastraszyć tym skurwielom.

piątek, 2 września 2016

Come as you are cz.3

Do I wanna know?

Choć pierwszy dzień w szkole był dla niego dość stresujący to w miarę, jak Steve przyzwyczajał się do nowej szkoły, kolejne obyły się bez jakiś większych trudności. Ze zdumieniem musiał przyznać, że ludzie przyjęli go naprawdę ciepło i z dużą dozą sympatii, zarówno nauczyciele, jak i nowi znajomi. Codziennie poznawał kolejnych uczniów ze swojej klasy i w ciągu tych kilku dni zdążył zyskać już całkiem spory krąg kolegów i koleżanek.

Wśród nich znalazł się Bruce Banner, pierwszy chłopak, z którym Steve rozmawiał i do którego przysiadł się na samym początku swojej przygody z klasą medyczną. Szybko zorientował się, że Banner jest jedną z najlepiej uczących się osób, co w zasadzie bardzo mu zaimponowało, nie łatwo było mieć tak świetne oceny w klasie o tym profilu. Przy tym wszystkim jednak Bruce był naprawdę skromną i spokojną osobą, kimś życzliwym i naprawdę przyjacielskim. W ciągu pierwszych kilku godzin bardzo pomógł Rogersowi rozeznać się w nowej szkole, oprowadził go, opowiedział sporo ciekawych rzeczy o nauczycielach i kilka szkolnych anegdot. Steve miał też okazję poznać przyjaciela Bruce'a, Tony'ego Starka. Był on co prawda kompletnym przeciwieństwem Bannera, sarkastycznym typem o mocnym charakterze, robiącym wokół siebie nieustanny szum, ale nie zmieniało to faktu, że nie było zadania, którego Stark nie potrafiłby rozwiązać, ani hasła, którego by nie złamał. W zasadzie Steve poznał się z Tonym przez... ściągi. Zauważył na jednej lekcji, kiedy obok niego siedział, że Stark ma ich masę w piórniku, kalkulatorze, po prostu wszędzie. Steve nie mógł nie zapytać, po co mu one, chociaż po czasie to pytanie wydało mu się trochę głupie. Tony zaśmiał się tylko i odparł, że robi je ludziom za pieniądze. Rogers odpowiedział niepewnym uśmiechem, sam też hurtowo robił ściągi znajomym ze szkoły muzycznej i swojego dawnego liceum. Był w tym mistrzem, w zasadzie dzięki temu sam miał dobre oceny. Kiedy przepisuje się jakąś informację dwadzieścia razy, w końcu się ją zapamiętuje. Zastanawiał się, czy to dobrze, że nigdy nawet do głowy mu nie przyszło, żeby za coś takiego kazać sobie płacić.

Oprócz Starka i Bannera Steve zaprzyjaźnił się też z chłopakiem zwanym przez innych „Falcon". Tak naprawdę nazywał się Sam Wilson, a Steve usłyszał już przynajmniej trzy wersje historii, która miałaby tłumaczyć z jakiego powodu ta ksywka do niego przylgnęła. Sam chodził do równoległej klasy o profilu sportowym i podobno w poprzedniej szkole był kapitanem drużyny koszykarskiej, która nazywała się właśnie Falcons. Ponoć miał też jedną z najlepszych technik wsadów, Steve słyszał jakiegoś ucznia, który nawijał z przejęciem, że Wilson podczas skoku wygląda jakby leciał i zawsze trafiał do kosza uwieszając się później na poręczy. Steve zanotował sobie, żeby przyjść kiedyś na mecz reprezentacji swojej szkoły, po tym jak Sam napomniał mu, że wciąż gra. Jednak Rogers uważał, że ten pseudonim pasuje do Wilsona przede wszystkim dlatego, że ten miał wręcz obsesje na punkcie wszystkiego, czym dało się latać. Pasjonował się wszelkiego rodzaju samolotami, paralotniami, napomniał też kiedyś Steve'owi, że na własną rękę próbuje zbudować mechaniczne skrzydła. Dodatkowo jego ulubionym myśliwcem był F-16 Fighting Falcon – „cudowna maszyna, która rozpędza się do 2300 km/h". Sam mógł o tym wszystkim nawijać bez końca, ale Steve lubił go słuchać, miło było w końcu usłyszeć kogoś, kto miał pasję i uwielbiał o niej opowiadać. Falcon był chyba jedyną z nowo poznanych osób, która w ogóle ją posiadała. Banner był mądry, Stark sprytny, nie było jednak w ich życiu innej siły napędowej niż dążenie do jak najlepszych ocen i jak najwyższych wyników końcowych egzaminów. Steve rozumiał to i szanował, ale nie należał do osób, które potrafiłyby żyć w taki sposób, od kartkówki do sprawdzianu, od zadania do projektu, byle się dostać na studia, na których wszystko będzie wyglądało dokładnie tak samo. Albo i gorzej. Potrzebował czegoś, co pozwoli mu oderwać myśli od codzienności i na moment zatracić się w innym świecie, tym, który on sam tworzy. Czymś takim była muzyka i rysowanie, a także czytanie książek i długie spacery po Nowym Jorku. Od dawna nie miał już nikogo, z kim mógłby się tym podzielić, kto by go zrozumiał, dlatego tak dużą nadzieję dał mu Sam. Nie był może jego bratnią duszą, ale kimś, kto zdecydowanie wyróżniał się na tle innych.

Oprócz tej trójki Steve miał okazję rozmawiać już praktycznie ze wszystkimi ludźmi z klasy za wyjątkiem grupki przyjaciół, trzymającej się raczej na uboczu, którą w myślach zwykł nazywać „lożą szyderców", ale bynajmniej nie było to dla niego pejoratywne określenie. Po prostu zazwyczaj siedzieli gdzieś na końcu sali i rzadko kiedy zamieniali choćby słowo z kimś innym poza sobą nawzajem. Oczywiście w sprawach istotnych dla klasy zabierali głos i sprawiali wrażenie całkiem sympatycznych, ale ciągle trzymali spory dystans. Do, jak to zwykł mówić „loży", należała między innymi rudowłosa dziewczyna o imieniu Natasza oraz dwóch chłopaków. Pierwszy z nich, Clint Barton, znany z cynizmu i przeszywającego spojrzenia, był spokojnym gościem średniego wzrostu. Nie było dnia, żeby nie pojawił się w szkole w glanach i mimo że tak jak jego przyjaciele ubierał się raczej na czarno, zawsze miał na sobie też coś fioletowego. Chociażby arafatę lub rzemyk na nadgarstku. Drugi chłopak i jednocześnie ostatni z grupki, nazywał się James Barnes, ale wszyscy mówili na niego „Bucky", z tego co się dowiedział pochodziło to od jego drugiego imienia - Buchanan. To przezwisko od początku skojarzyło się Steve'owi z czymś dobrym, choć nie był w stanie powiedzieć z czym, ani dlaczego. Żałował, że nie ma na tyle odwagi, by pogadać z kimś z tej grupki, a przede wszystkim, że nie potrafił odezwać się do Bucky'ego, bo był on chyba najbardziej barwną i intrygującą osobą z całej klasy. Był dość wysoki, nosił zawsze wytartą na pagonach, skórzaną kurtkę i czarne golfy. Uwagę Steve'a przykuło szczególnie to, że jego lewa dłoń zawsze była skryta w skórzanej rękawiczce. Podobnie, jak u Bartona, glany stanowiły nieodłączny element jego ubioru, bardzo często nosił w nich kolorowe sznurówki, ale Steve'a urzekło coś zupełnie innego.

Parę razy miał okazję widzieć go, gdy pisał coś zapamiętale w grubym czarnym zeszycie. Steve'owi początkowo zdawało się, że Bucky skrzętnie notuje wszystkie słowa nauczycieli, jednak tak bardzo nie pasowało mu to do jego całej osoby, że począł mu się baczniej przyglądać. Dopiero później zrozumiał, że on cały czas pisał coś zupełnie innego i na pewno nie związanego z szarą, szkolną rzeczywistością. Widać to było po wyrazie jego twarzy, ściągniętych brwiach, spojrzeniu pełnym pasji i skupienia. Steve lubił mu się przyglądać, miał ku temu szczególnie dobrą okazje na matematyce. Siedział wtedy z w jednej z ostatnich ławek pod oknem. Opierał się wtedy o parapet, lekko wyginając się w prawo, oczywiście w taki sposób, żeby nie wyglądało to jakoś podejrzanie i po prostu obserwował. Barnes siedział po drugiej stronie klasy, pod ścianą i szczerze mówiąc nigdy nie wyglądał na zainteresowanego tym, co działo się na tablicy. Z rzadka podrywał głowę spoglądając na nauczycielkę tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, przez chwilę przysłuchując się jej słowom po czym spuszczał wzrok na kartki zeszytu, zagryzał na chwilę zęby na skuwce długopisu i wracał do pisania. Steve kilkukrotnie próbował go narysować, czując się, co prawda trochę dziwnie portretując kogoś z kim nie zamienił w życiu ani słowa, ale ostatecznie robił tak już wiele razy, starał się jedynie, żeby nikt nie zauważył.

Czas biegł coraz szybciej, a Steve coraz bardziej przyzwyczajał się do nowego otoczenia, choć odczucia względem niego miał raczej ambiwalentne. Z jednej strony poznał wielu nowych, mądrych ludzi, a z drugiej zaczynał dostrzegać, jak bardzo wielu z nich jest... po prostu pustych. Może dlatego coraz więcej czasu spędzał z Falconem. Może również dlatego czuł sympatię do Bucky'ego, który po prostu odcinał się od tych wszystkich szarych ludzi.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Come as you are cz.2

Awake and alive

Zaspał, jak z resztą codziennie. Wcale nie miał tak daleko do szkoły, zaledwie pół godziny piechotą i niecały kwadrans autobusem, a jednak nie pamiętał, kiedy ostatni raz pojawił się na lekcjach punktualnie o ósmej. W sumie to mu się po prostu nie śpieszyło, ani na lekcje, ani żeby zobaczyć swoją klasę. Gdy budzik dzwonił już po raz szósty on wciąż smacznie spał, nie zważając na krzyk swojego ulubionego wokalisty. Musiał przyznać, że nawet przyjemniej mu się leżało słuchając przy okazji tego kawałka. Wtulił się mocniej w kołdrę, stwierdzając, iż to w sumie wszystko wina łóżka, na pewno wytwarzało swój własny rodzaj grawitacji, która nie pozwalała mu wstać. I może zostałby tak, nie zważając na to, że powinien iść na lekcje, ale z posłania ściągnął go przeraźliwy jęk kota, więc Bucky wstał i poszedł go nakarmić. Kotka ocierała się o jego kostki, gdy kroił mięso na blacie kuchennym, znowu zostawiając na nim drobne zadrapania. Był zbyt leniwy, że wyciągnąć deskę. Zrobił też sobie pełen kubek kawy, jego ukochane paliwo, zaciągając się jej zapachem i patrząc na swoją kotkę, która właśnie pałaszowała krwiste kawałeczki wątroby. Przeczuwał, że jest już prawdopodobnie spóźniony, ale musiał odbyć swój kawowy rytuał, inaczej nie widziałby powodu do wyturlania się z domu na tą paskudną pizgawicę.

Gdy w końcu odłożył kubek do zlewu, zerknął na zegarek i pobiegł do pokoju z prędkością błyskawicy. Ubrał się, przeciskając głowę przez ciasny kołnierz golfu, zapakował książki do plecaka. Nie miał zielonego pojęcia czy wziął dobre podręczniki, ale też nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Z trudem nałożył skórzaną kurtkę na lewe ramię, z golfem nie miał tego problemu, specjalnie szukał tych z szerszymi rękawami, ewentualnie je odcinał. Zaklął jeszcze kilka razy nim znalazł rękawiczkę w kieszeni ramoneski i nałożył ją na lewą dłoń. Wybiegł z domu, poświęcając jeszcze kilka chwil na pogłaskanie kota. Są rzeczy ważne i ważniejsze, tak? Od przystanku dzieliło go kilka minut, dobiegł tam akurat, by móc wskoczyć do odjeżdżającego już autobusu. Klapnął ciężko obok niższego i dość drobnego chłopaka.

- Hej Clint - mruknął zakładając przy okazji słuchawki.

Barton zmierzył go zimnym spojrzeniem bardzo bystrych oczu. Buck, po raz nie wiadomo który, nie powstrzymał skojarzenia ich z jakimś drapieżnym ptakiem. Clint potarł szczękę, na której zaczynał pojawiać się delikatny zarost i przywitał go kwaśnym uśmieszkiem.

- Gotowy na kolejny dzień męczenia się z tymi cyborgami? – zapytał Buck, szukając swojej ulubionej playlisty i utworu „Good Man" od Devour the Day.

- Przesadzasz Barnes – mruknął Clint zakładając dłonie za głowę i patrząc w sufit autobusu – Zmieniłbyś w końcu nastawienie i dogadał się z kimś z klasy.

Bucky tylko prychnął niezadowolony, odwracając wzrok w kierunku okna. Śnieg zaczynał sypać coraz mocniej, co wcale nie poprawiło mu humoru. Gdy było tak przeraźliwie zimno, zawsze bolało go lewe ramię. Wrócił myślami do słów Bartona, rzeczywiście nie czuł się dobrze w swojej klasie, nie potrafił też znaleźć tam sobie miejsca. Co prawda od kilku miesięcy miał całkiem dobry kontakt z Clintem, który pół roku temu przeprowadził się na jego osiedle, jak również z Nataszą - prawdziwym geniuszem pod względem nauki, ale dość zagubionym stworzeniem, jeśli chodziło o wszelkie emocjonalne sprawy. Dzięki tej dwójce po raz pierwszy od ponad roku poczuł, że jednak nie każdy w jego klasie jest robotem nastawionym jedynie na wyniki, bo Natasza i Clint mieli kompletnie gdzieś ten cały wyścig szczurów, podobnie jak on sam. I, mimo, że nigdy by się przed nimi do tego nie przyznał, czuł się o wiele lepiej, gdy wiedział, że może z kimś normalnie porozmawiać, bez schodzenia na tematy dotyczące jedynie nauki oraz pieniędzy. Bucky musiał przyznać, że przez ten czas naprawdę ich lubił i doceniał to, że trzymali się razem, tworząc coś w rodzaju Loży Szyderców na końcu klasy. Po prostu brakowało mu kogoś, z kim mógłby zrozumieć się bez słów, bratniej duszy. Jasne, cynizm Clinta i Romanoff sprawiał, że chodzenie do szkoły nabierało jakiegokolwiek sensu, ale Buck ciągle czuł się dziwnie pusty. Pół swojego życia miał przy sobie takie osoby, ale pewne zdarzenia, o których wolał nie pamiętać, sprawiły, że aktualnie byli dla siebie niemal obcy. Wyciągnął z plecaka arafatkę w zieloną kratę i zawiązał ją sobie na szyi, chowając w niej twarz. Gdy uniósł głowę napotkał pytające spojrzenie Clinta. Przeniósł wzrok na swoje dłonie, jedną zaróżowioną od zimna i drugą skrytą pod czarną rękawiczką.

- Dogadałbym się z kimś, gdyby były to osoby z marzeniami, a nie goniący za pieniędzmi dekle.

- Nie wszyscy - Clint nie obruszył się tym określeniem, bo wiedział, że nie było kierowane do niego ani do Nataszy. Barnes podkreślał to tak często, że aktualnie już nie musiał.

- Nie wszyscy – zgodził się Bucky – Ale przerażającą większość, aż strach pomyśleć, że to oni mają nas kiedyś leczyć.

- Ty też będziesz leczył Barnes, no chyba, że jednak zaczniesz wydawać książki.

Buck dał mu kuksańca w bok i może rozgorzałaby między nimi bójka, jednak po chwili Clint klepnął go w ramię, bo to był już ich przystanek. Gdy wysiedli, zegar na ścianie pobliskiej apteki wskazywał, że jest już kilka minut po ósmej, ale mimo tego ruszyli wolnym krokiem do szkoły. Oboje mieli na stopach glany, które miażdżyły coraz grubszą warstwę śniegu z przyjemnym chrupnięciem. Barnes ze śmiechem przyglądał się Clintowi, który chował twarz w kołnierzu fioletowej kurtki.

Gdy weszli do szkoły musieli przypominać dwa chodzące bałwany, otrzepali się w holu, zbierając przy okazji srogi opieprz od sprzątaczki i zbiegli do szatni, po drodze przepraszając kobietę, która tylko pokiwała głową ze zrezygnowaniem. Znała ich nie od dziś, Barnes i Barton zawsze sprawiali problemy, ale nie mogą sobie odmówić sympatii do tej dwójki, więc pogroziła im palcem ledwo ukrywając uśmiech. Chłopcy zostawili kurtki w szatni, a następnie ruszyli, już biegiem, do klasy. Wpadli do sali, na szczęście zdążając przed swoją nauczycielką i zajęli miejsca w łączonych ławkach z tyłu pomieszczenia, tuż obok Romanoff, która przewróciła oczami na ich widok.

- Czy wy kiedyś nie zaśpicie? – fuknęła, zakładając rudy kosmyk za ucho.

- Buck zaspałby na własny pogrzeb, jeśli nie wymyślono by budzików - odparł Clint, a Barnes szturchnął go łokciem w bok. Barton oczywiście mu oddał. Natasza podparła głowę na dłoni i mruknęła:

-Jak dzieci – pokręciła głową z niedowierzaniem, ale po jej ustach błąkał się lekki uśmiech, który Bucky nauczył się wyłapywać. Wyszczerzył się do niej, jednocześnie próbując powstrzymać Clinta przed wygraną - Mamy nowego ucznia.

Bucky od razu podążył wzrokiem za jej spojrzeniem. Chłopak siedział gdzieś po środku sali. Zajął miejsce chyba koło Bannera, ale Barnes nie był tego pewien, bo wciąż nie znał imion oraz nazwisk wszystkich osób ze swojej klasy. Był drobnym blondynem w przydużym swetrze, co było na swój całkiem sposób urocze.

Nauczycielka w końcu weszła do klasy i prawie od razu zaczęła coś dyktować, Buck pochylił się nad plecakiem. Oczywiście nie wziął zeszytu do angielskiego, za co przeklął się po tysiąckroć, bo akurat zaczynali opisywać przebieg realizmu, który naprawdę go interesował. No i wisienką na torcie był przede wszystkim koniec romantyzmu, alleluja.

***

Bucky nawet nie próbował ukryć, że z klasą mu nie po drodze. To nie tak, że nie starał tego zmienić, ale, umówmy się, nie robił też tego jakoś nadgorliwie. Po postu przyjął do informacji, że na trzydzieści sześć osób w swojej klasie, tylko on, Natasza i Clint nie idą na medycynę z powodów dobrych zarobków... Choć wróć, spory procent wybrał stomatologię, bo podobno mniej nauki, a gdy ma się własny gabinet to pieniądze porównywalne. Buck nie potrafił tego zrozumieć, jego zdaniem lekarz powinien być osobą z powołaniem, pasją i zapałem, a nie łasym na gotówkę pacanem bez krzty humoru. Jeszcze kilka miesięcy temu, czułby się wyrzutkiem, teraz, gdy zauważył iskierkę życia w Clincie i Nataszy zrobiło mu się lepiej.

- Te, panie pisarz – podniósł głowę znad zeszytu natrafiając na zielone oczy Romanoff – Skupisz się choć na chwilę na lekcji? Przecież lubisz historię.

- A czy ta stara antykomunistka i pronacjonalistka mówi o czymś sensownym?

Romanoff parsknęła śmiechem.

- Oczywiście, że nie. Co myślisz o nowym?

Poszukał wzrokiem chłopaka, znowu siedział bardziej na przedzie. Minął już tydzień, od kiedy Steve przyszedł do ich klasy. Buck czasem na niego zerkał i chłopak wydawał mu się wesołym, wiecznie uśmiechniętym, optymistycznym gościem. Co lepsze dość szybko nauczył się jego imienia, choć nazwisko wciąż stanowiło dla niego zagadkę. Natasza odchrząknęła, a on wrócił na Ziemię.

- Jeszcze nic, nie miałem nawet okazji się przywitać.

Dziewczyna pokiwała głową i wróciła do czytania książki. Natomiast Buck znów zwrócił wzrok na Steve'a. Przez chwilę wydawało mu się, że ten uważnie coś notował, ale po chwili stwierdził, iż Rogers rysuje. Uśmiechnął się, sam od czasu do czasu spróbował coś narysować, ale przede wszystkim pisał, bo uważał, że po prostu wychodzi mu to najlepiej. Wrócił do skrobania w swoim wszystkopisie, znowu otoczyły go rozległe stepy, świst gorącego powietrza i odległe strzały. Znowu był w swoim świecie.

***

Wybiegł równo z dzwonkiem, czochrając uprzednio Romanoff po głowie i machając Clintowi na pożegnanie.

Wolność. Oddech. Zerowe stężenie tych idiotów w okolicy. Słuchawki w uszy Barnes, na spokojnie.

Ruszył szybkim krokiem w kierunki East River, nie śpieszyło mu się do domu, miał jeszcze później zajęcia dodatkowe z rosyjskiego. Usiadł na brzegu oglądając płynące statki przedzierające się przez tworzącą się krę, uspokajał go ten widok. Podgłośnił muzykę w słuchawkach i skupił się na kolejnych dźwiękach. Nie miał nawet pojęcia, który raz zadał sobie pytanie: po co ja wybrałem tę klasę? Czemu się z niej nie wyniosłem?

Nie było mu nawet tak zimno, mimo, że od wody ciągnął lodowaty wiatr. Opatulił się tylko mocniej skórzaną kurtką i wyjął z plecaka książkę „Rok 1984", zaczynając czytać, żeby zająć czymś myśli. Niezbyt przyjemne, tak nawiasem mówiąc.

Jeszcze rok temu Barnes leczył się z depresji, miał zespół stresu pourazowego po wypadku, w którym stracił rękę. Po prostu wracał autobusem do domu. Chciał tylko przekroczyć próg swojego mieszkania, pogłaskać kota, porozmawiać z ojcem i napić się herbaty z mamą. Tylko, że Los chciał inaczej. Poczuł jak ciągnie go ramie, jak czuje paraliżujący, fantomowy ból w lewej dłoni.

- Cholerne neurony – warknął, ale to właśnie dzięki nim mógł poruszać metalowym ramieniem, rosyjskim prototypem nowej generacji protez. Buck mógł się uważać za szczęśliwca, ale wolałby mieć sprawne ramię. Dotknął metalowymi palcami kamieni obok, ale nie poczuł nic. Ani ich faktury, ani kształtu, ani nawet temperatury. Zaklął szpetnie i wrócił do książki. Bez skutku, nie potrafił się na niczym skupić. Jak na złość śnieg znów zaczynał sypać, więc musiał się przenieść gdzieś, gdzie nie zasypie go czyniąc z niego żywego bałwana.

To definitywnie nie był jego dzień.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Come as you are cz.1

Geronimo

Gdyby tego zimowego poranka ktoś nie spieszyłby się do pracy lub szkoły, tylko znalazł chwilę i wyjrzał przez okno, zobaczyłby jak cały świat skrył się pod grubą warstwą śniegu. Jeszcze do niedawna szare i smutne trawniki pokrywał biały puch, który aż zapraszał do położenia się na nim. Mimo, że według kartek wielkiego kalendarza z flagą Ameryki w tle zaczął się właśnie luty, był to pierwszy śnieg tej zimy. Sypał nieustannie od kilku dni, zawijając wszystko w białą kołderkę i wygłuszając świat za oknem. Jednak nic nie mogło pomóc na najbardziej irytującą melodię ze wszystkich możliwych do ustawienia jako budzik, która bezlitośnie stwierdziła, że to już pora, żeby wyrwać pewnego siedemnastolatka ze snu. Steve nie był typowym śpiochem, ale do ludzi, którzy wstawali wraz z pierwszymi promieniami słońca też nie należał. Słysząc typową dla Samsunga drażniącą melodyjkę, która mogłaby obudzić nieboszczyka, westchnął cierpiętniczo i wyciągnął przed siebie rękę poszukując wibrującego telefonu, z całego serca pragnąc w końcu wyłączyć ten okropny budzik. Gdy mu się udało i oprzytomniał trochę, znowu zaczęły dręczyć go wątpliwości. Przysiadł na moment na łóżku, a gdy ochłonął poszedł wziąć prysznic. Myjąc zęby słuchał Franka Sinatry i przytupywał sobie w rytm swinga. Spośród miliona samoprzylepnych karteczek, które stanowiły swoisty dziennik oraz powtórki do zajęć w jednym wyłaniała się spokojna twarz Rogersa. Przetarł lustro rękawem, prawie zrywając jedną z notek. Zaczesał włosy na bok dyscyplinując je sporą ilością gumy, inaczej każdy kosmyk odstawałby w innym kierunku. Następnie, chyba po raz pierwszy w życiu, zastanowił się, co na siebie włożyć, nucąc bezustannie pod nosem „New York, New York". Zeskakiwał po parę stopni, mentalnie bujając się do głosu Sinatry, który nieustannie towarzyszył mu w słuchawkach. Złapał po drodze drugie śniadanie, założył trampki z flagą Ameryki i pogłaskał psa śpiewając przy tym, że: These vagabond shoes are longing to stray. Right through the very heart of it New York, New York...

Z całych sił próbował uczynić ten dzień zwyczajnym, jednak wątpliwości czyhające na niego gdzieś w jego wnętrzu zamiast maleć, piętrzyły się. I nie ważne ile razy Rogers powtarzał sobie, że będzie dobrze, ten dzień nie stawał się na nagle prostszy. Przede wszystkim dlatego, że dziś był pierwszy dzień w jego nowej szkole.

Wybiegł z domu prosto na przystanek, autobus niemal odjechał mu sprzed nosa, ale na szczęście zdążył. Dostał przy okazji zadyszki i zwrócił na siebie uwagę wszystkich podróżujących z nim pasażerów, ale nie mógł nic na to poradzić. Droga minęła mu całkiem przyjemnie, bo przy „Strangers in the Night" i „Fly Me to the Moon". Spoglądał przez okno na brooklyńskie wieżowce otulone białym puchem. Budynki zmieniły się po chwili na osiedla domków, przejeżdżali przez Queens, a gdy trafili na Bronx zabudowa znowu stała się wyższa. Nie wiedzieć kiedy, stanął przed drzwiami Mott Hall Bronx High School. Zacisnął dłonie w pięści, walczył sam ze sobą, długo nie mogąc zdobyć się na otworzenie prowadzących do środka drzwi, ale do przekroczenia progu skłonił go niemożliwy wręcz ziąb na dworze i coraz mocniej sypiący śnieg. Jego pozytywne nastawienie do życia było ciągle atakowane przez fale niepewności, bo czy to na pewno był dobry wybór? Tak nagle zmieniać szkołę w połowie swojej edukacji? Z palącym wstydem musiał przyznać, że naprawdę miał ochotę zapalić. Był to jego jedyny nałóg, swoista skaza na jego białej jak śnieg zasypujący uczniów za oknem personie. Zaczął kiedyś i zupełnie nie zauważył kiedy wpadł w to aż po uszy. Paczka jego ulubionych papierosów ciążyła mu w plecaku niczym kowadło, ale Steve nie chciał, żeby było czuć od niego dymem papierosowym już pierwszego dnia. Szczególnie, gdy miał chodzić wśród tylu nowych ludzi. Zdawał się, że jego wygląd oraz postura i tak nie były jego kartą atutową, nie musiał jeszcze wyjść na okropnego palacza.

Otrząsnął się z rozmyślań, nagle zdając sobie sprawę, że stoi w holu, ociekając wodą, w którą przemienił się śnieg. Wziął głęboki oddech i ruszył przed siebie. Szkoła była dość duża, ale znalezienie szatni, a potem odpowiedniej sali nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Czując narastający stres usiadł na wolnej ławce i czekał, aż zadzwoni pierwszy dzwonek. Było jeszcze wcześnie i korytarz świecił pustkami, co nie pomagało mu się uspokoić. Stopniowo zaczęli się pojawiać ludzie, przechodzący obok niego samotnie lub w grupach. Ławka, na której siedział, a także stojąca nieopodal kanapa były powoli zajmowane przez pogrążonych w rozmowie uczniów, którzy często rzucali mu zaciekawione i lekko zdziwione spojrzenia. Zastanawiał się czy ma się przedstawić, przywitać, przyłączyć do rozmowy, nie zrobił jednak nic z tych rzeczy.

O ósmej otaczał go już tłum osób, ale w zasadzie nikt nie zwracał na niego uwagi. Ot, dziesiątki zaciekawionych wspomnień, kilka szeptów, zero jakiejkolwiek interakcji. Kiedy zadzwonił dzwonek wszyscy zgodnie ruszyli w stronę sali, w której miały się odbyć pierwsze lekcje. Steve poczekał, aż większość wejdzie do klasy, po czym wziął swoją torbę i ruszył powoli za nimi. Kiedy przekroczył próg spojrzenia niemal wszystkich ludzi zostały skierowane na niego. Uśmiechnął się, przywitał, a dostrzegłszy wolne miejsce mniej więcej po środku sali poszedł w jego stronę.

- Mogę? - zapytał siedzącego obok chłopaka, zajętego czytaniem jakiegoś grubego tomiszcza. Gdy Steve przekrzywił lekko głowę dostrzegł znak radioaktywności, ale tytuł wciąż był zasłonięty przez dłoń chłopaka.

- Jasne - odparł. - Jesteś nowy?

- Tak. Steve Rogers - wyciągnął rękę, a chłopak uścisnął ją i uśmiechnął się.

- Bruce Banner. Witamy na profilu medycznym.

"Co ja tu robię" przemknęło Steve'owi przez głowę chyba po raz setny. Spróbował dyskretnie rozejrzeć się po sali i nagle dostrzegł znajomą postać.

- Ty tutaj? - zapytała zdumiona dziewczyna, którą znał ze szkoły muzycznej.

- Tak - odparł. Dziewczyna nazywała się Alison Blaire, Steve nie znał jej zbyt dobrze, ale spróbował się uśmiechnąć i może nawet miał w planach przywitać się, zagaić, jednak Alison tylko spojrzała na niego z politowaniem i wróciła do rozmowy z koleżanką. Steve westchnął cicho, wyciągając z torby podręcznik. Po chwili do sali weszło jeszcze dwóch chłopaków, zapełniając ją już zupełnie. Jeden z nich był niższy o chłodnym, przeszywającym spojrzeniu, a zaraz za nim nieco wyższy, w czarnym golfie. Ten drugi miał zaspane oczy i brązowe włosy związane w kucyk. Obaj przeszli na tył klasy, skąd przez chwilę słychać było powitania oraz cichy śmiech. Steve westchnął podpierając brodę na dłoni. To będzie długi dzień.

Mimo wszystko spróbował skupić się na lekcji. Wyciągnął swój stary zeszyt z angielskiego i porównał swoje notatki z notatkami Bannera, które mimo, iż nie grzeszyły obszernością, to były bardzo konkretne i schludne, więc dawały Steve'owi jakieś pojęcie o zaległościach. A wiedział, że będzie miał masę materiału do nadrobienia, w końcu w liceum plastycznym ma się nieco inne priorytety, wciąż miał jednak nadzieję, że zmiana klasy nie okaże się samobójstwem.

Nauczycielka angielskiego, będąca równocześnie nową wychowawczynią Steve'a, weszła do sali parę minut po dzwonku, zdyszana i zdenerwowana. Pospiesznie otworzyła dziennik i zaczęła sprawdzać obecność. Jednym z pierwszych imion, które odczytała, był „Jimmy", które ktoś z tyłu sali z wyczuwalną irytacją w głosie poprawił na „Bucky", po czym potwierdził swoją obecność. Steve odwrócił się dyskretnie i rozpoznał chłopaka w kucyku, który się spóźnił. Bucky. Nie wiedział czemu brzmienie tego imienia budziło w nim jakieś ciepłe uczucia.

Tymczasem nauczycielka dotarła na koniec listy i z lekkim zdziwieniem w głosie wyczytała jego imię i nazwisko.

- Steve, tak? Przeniosłeś się z innej klasy? - zapytała.

- Nie, z liceum plastycznego - odparł i znów poczuł na sobie ciekawskie spojrzenia, co bynajmniej nie było przyjemne. Wychowawczyni przywitała go ciepło, po czym rozpoczęła lekcje.

Wbrew swoim obawom tego dnia Steve rozmawiał z wieloma osobami, ponadto okazały się one być w większości całkiem sympatyczne. Mimo to miał jednak wrażenie, że coś jest z tymi ludźmi nie w porządku. Kojarzyli mu się z kukiełkami, bo mieli tak podobne spojrzenie na szkolne sprawy, non stop tylko mówili, że muszą się uczyć, że jest ciężko, ale zależy im na dobrych ocenach i dużej wiedzy. Miał wrażenie, że są sztuczni, ktoś nimi manipuluje, albo pokazywali tylko nikłą część tego, kim naprawdę byli. Steve jednak odrzucał te wszystkie myśli, starając się do nich nie uprzedzać, nie umiał się jednak uwolnić od wrażenia, że oni nie mają w sobie żadnych pasji, a bycie w klasie o takim profilu nie wiąże się z zainteresowaniami, tylko... no właśnie, z czym?


niedziela, 24 lipca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.8

Dualistyczny

Ruszając za jeszcze świeżym śladem Bucky'ego - w postaci dymiących się zgliszcz po bazie Hydry - spodziewali natknąć się na grupę uderzeniową wrogą. Jednak niekoniecznie aż tak dużą. I niekoniecznie prowadzoną przez Rumlova, byłego członka S.T.R.I.K.E., który miał wszystkie ich taktyki w małym paluszku. W wspomnieniach Steve'a zapisał się nie tylko jako bardzo dobry agent, ale i człowiek, który po misji wertował wszelkie raporty S.H.I.E.L.D., rozgryzając wszelkie błędy i niedociągnięcia. O niektórych często informował samego Kapitana. Dlatego też rozszyfrowanie ich pozycji nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Rumlov... Choć może Steve powinien w końcu zacząć nazywać go Crossbones, bo Brock Rumlov zginął dawno temu przeżarty przez cichy, wężowy szept Hydry. Teraz był już tylko pałającą nienawiścią maszyną do zabijania.

Zaszliby ich od boków, tworząc wąskie gardło, potrzask, z którego prawdopodobnie nikt nie uszedłby żywy. Uratowało ich przeczucie Nataszy, które objawiło się wezwaniem Clinta. Dzięki jego szybkiej reakcji, dostrzeżeniu ruchu, zdążyli się ukryć. I nie zginąć. A przynajmniej spróbować.

Pocisk przeleciał tuż obok jego skroni. I następny. I jeszcze jeden. Chwilę później fala uderzeniowa powaliła go na kolana, pisk prześwidrował jego uszy. Uniósł się, starając się po omacku znaleźć tarczę. Nim wyczuł jej przyjemnie ciepłą powierzchnię, ktoś nadepnął mu na dłoń. Jego kości pękły z nieprzyjemnych trzaskiem, przypominającym łamanie suchych gałązek. Nie zawył z bólu, tylko dlatego, że napastnik kopnął go w szczękę drugą nogą, pierwszą wciąż miażdżył kości Steve'owej dłoni. Spróbował unieść głowę, krew zaczynała zalewać mu pole widzenia, ale poznał Crossbonesa. Dostrzegł błyszczące szaleństwem oczy, pełne palącej nienawiści. Były członek S.T.R.I.K.E. zamachnął się, jednak nim kolejny jego cios opadł na Rogersową głowę miażdżąc mu w ten sposób czaszkę, pocisk przebił pancerz na klatce piersiowej Rumlova posyłając go ziemię. Steve starał się podnieść, opuchlizna zakrywała mu już jedno oko, może miał też pękniętą szczękę. Świst pocisków nie ustawał, słyszał krzyki, jednak żadnego znajomego, więc mimo bólu poczuł ulgę. Dźwignął się na nogi i spojrzał na Rumlova. Jeszcze żył, niezgrabnymi ruchami starał się zdjąć z siebie pancerz, żeby spróbować zatamować krwotok. Nie miał już hełmu na głowie, choć Steve nie wiedział czy rozwalił go gęsty ostrzał czy też Crossbones zdjął go sam, żeby bezproblemowo zdjąć zbroję. Ruszył w jego stronę, chciał coś powiedzieć, wezwać pomoc, jednak, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały zdeformowana twarz Rumlova była wykrzywiona w zwierzęcy sposób bólem, strachem i złością.

I nagle wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Crossbones wyciągnął pistolet celując nim między oczy Rogersa. W tle pikował Falcon, cały w krwi, kierując się prosto na nich, krzycząc, aby Kapitan uciekał. Za nim rozbłyskiwały niebieskim światłem wyładowania broni Nataszy, ale on patrzył tylko na Rumlova.

Czyste szaleństwo.

Widział jak palec na spuście zaczyna się zginać, wszystko zwolniło, hałas rozciągnął się w niezrozumiały szum, a świat jakby zatopił się w płynnej żywicy. I nagle na czole Crossbonesa pojawiła się czerwona kropka, po czym krew bryzgnęła na Steve'a, oczy Rumlova uciekły gdzieś w górę, a były członek grupy S.T.R.I.K.E upadł na ziemię z głuchym odgłosem.

Wszystko ucichło. Został tylko on i to jeszcze ciepłe, okropnie poparzone ciało.

I kroki.

Stawiane mechanicznie w idealny żołnierskim tempie... choć nie do końca. Usłyszał to swoiste akcentowanie czwartego kroku i momentalnie się odwrócił. Przez ułamki sekund był pewny, że widzi dwie osoby – drobnego chłopca w piaskowym prochowcu oraz dorosłego mężczyznę z dłuższymi włosami, kilkudniowym zarostem i połyskującą metalicznie dłonią. Wydawało mu się słyszy szept chłopca, słowo „znaleźliśmy", zabrzęczało w jego uszach, jednak chwilę później chłopiec znikł.

Ale on wciąż tam był.

Steve prawie zadrżał na ten widok.

- Bucky.

Barnes szedł w jego kierunku z uniesionym karabinem. Wydawało mu się, że słyszy głos Sama, Clinta, Nataszy i własny żałosny krzyk rozpaczy, gdy Bucky wciąż do niego celował.

To ja.

To ja.

To ja, dlaczego tego nie widzisz?

Wtedy, przez ułamek sekundy, znów ujrzał małego chłopca, tym razem był odwrócony do Steve'a plecami. Stał z rozłożonymi w ochronnym geście ramionami. A może to tylko przywidzenie, spowodowane przez zmęczenie i utratę krwi. Potrząsnął głową, chcąc pozbyć się złudzenia i gdy spojrzał ponownie na Bucky'ego, Barnes stał przed nim z wyciągniętą dłonią.

- Wróciłem Stevie.

Rogers chwycił jego rękę, chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale nie potrafił znaleźć słów. Złapał spojrzenie jego wesołych zielonych oczu tylko na ułamek sekundy, po czym tęczówki Barnesa ostały momentalnie zmrożone przez chłód programu Zimowego Żołnierza, a Steve padł na ziemię zdzielony kolbą w głowę.

niedziela, 17 lipca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.7

My Rosjanie, nie mamy nic, prócz naszej zimy

- Zaczniesz współpracować?

Kątem oka widziała, że Falcon odwraca się od nich, a twarz Steve'a przybiera nieodgadniony dla postronnego człowieka wyraz. Natasza wiedziała co oznaczała ta mina, dawał jej w ten sposób wyraźnie do zrozumienie, że nie pochwalał takich metod. Jednak i Sam, i Rogers przez ponad dwie godziny starali się przekonać młodego żołnierza HYDRY do mówienia, bez skutku, więc przejęła pałeczkę. Gdyby nie jej znajomość technik większości szpiegów, mężczyzna dawno połknąłby trutkę, którą trzymał pod językiem albo odgryzłby go sobie dławiąc się własną krwią, co raczej nie ułatwiłoby przesłuchania. Jednak ampułka leżała rozbita w trawie, a Romanoff solidnie zakneblowała mężczyznę, zostawiając mu pod dłonią długopis i kartkę. Oczywiście unieruchomiła mu też nadgarstek, nie bała się ataku, raczej tego, że mógł próbować wbić sobie pisadło w żyły. Minimalizowanie możliwych problemów, to jakby nie patrzeć jej specjalność. Mężczyzna miał rozbiegane spojrzenie, ale przywróciła go do porządku jednym, sprawnym wykręceniem dłoni. Nie musiała mieć żadnej supermocy, żeby zadać ból, którego nie dało się wytrzymać. Tak naprawdę uważała je za bardzo problematyczne. W stawie mężczyzny coś zatrzeszczało, z gardła młodego żołnierza HYDRY wydobył się charkot. Zaczęła zadawać pytanie, spokojnym, wyważonym głosem, nie starając się już tuszować rosyjskiego akcentu.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwszy złamany palec, pierwszy wrzask.

Jak zwykle podczas tortur na pierwszy plan wysunęła się Czarna Wdowa, a Natasza została gdzieś w środku odgradzając się od towarzyszki doli grubą barierą. Tak jakby wcale nie miała w dłoniach puchnącego w zastraszającym tempie, połamanego palca. Jakby Wdowa nie zanosiła się nienaturalnym chichotem, który oczywiście nie opuszczał jej ciała, a jednak był przerażający. Uspokoiła się i czekała na koniec, bała się zarysować ścianę, o którą właśnie się opierała. Ścianę odgradzającą ją od wszelkich wspomnień z Czerwonego Pokoju. Osłoniła siebie samą przed myślami Wdowy, które biegały po jej barierze, stukając o nią nóżkami, niczym tłuste, niezgrabne pająki. Jednak Natasza nie wzdrygnęła się, odrzuciła od siebie chęć dołączenia do Wdowy, przejęcia sterów, bo wiedziała, że to złudzenie. Potrzebowała jej na misje, ale później zamykała ją za ścianą, pozostając tylko i wyłącznie Nataszą Romanoff. Chociaż we własnej głowie nie zamierzała mieć nic wspólnego z Czarną Wdową.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwsze łzy w oczach, drugi złamany palec, drugi wrzask.

Czarna Wdowa bawiła się w najlepsze, a Natasza zaczęła rozmyślać, nie chcąc, żeby jej alter ego udało się ją skusić. Zimowy Żołnierz. James Buchanan Barnes. Mimo, że Romanoff nigdy o tym nie wspominała, to znała mężczyznę, aż za dobrze. Wszystko co z nim związane było też nierozerwalnie połączone z KGB i Czerwony Pokojem. Integralne z cierpkimi, okropnymi wspomnieniami, z odhumanizowanymi liczbami i statystykami. Bo przecież była jedną z wielu. Do projektu Czarna Wdowa wyselekcjonowano sto sześćdziesiąt dziewczynek, do ostatniej fazy trafiło ich tylko dwadzieścia osiem, a ostateczną Czarną Wdową została właśnie Natasza Romanoff. Szczęście, tyle razy miała po prostu najzwyklejszego w świecie farta. Pokręciła głową, jednak szeregi drobnych dziewczynek, uczących się, jak prawidłowo poderżnąć komuś gardło nie chciały jej już opuścić. Etapy szkolenia zaczęły przewijać się przez jej głowę, aż w końcu wypatrzyła i jego. Nie górował nad nikim wzrostem, ani posturą, ale nie dało się go nie zauważyć. Zawsze cichy, zawsze skupiony na zadaniu i zawsze śmiertelnie skuteczny.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwsze dostrzeżone załamanie, trzeci złamany palec, trzeci wrzask.

Przerażał ją prawie tak samo mocno, jak jej imponował. Miała w swoim życiu okazje, żeby kilka razy się z nim zmierzyć, z każdej potyczki wynosiła nie tylko niemożliwą do zliczenia ilość siniaków, ale i wiedzę. Wtedy też zaczęła się nim interesować, jednak Zimowy Żołnierz był tajemnicą nawet dla najlepszych szpiegów. Dopiero gdy dowiedziała się kim tak naprawdę był, zaczęła szperać w plikach tym razem mogąc już użyć jego prawdziwych danych osobowych. Przed wręczeniem Steve'owi teczki opisanej >>Джеймс Бьюкенен „Баки" Барнс<<, usunęła z niej część zawartości. Nie dlatego, że miała coś do ukrycia, tym razem zrobiła to głównie ze względu na Rogersa. Przede wszystkim dlatego, że w kartotece dokładnie zostało zaznaczone kiedy Zimowy Żołnierz stał się zdatny do wysyłania na misje. A był to sześćdziesiąty ósmy co oznaczało, że żeby złamać Barnesa ludzie Zoli potrzebowali aż dwudziestu pięciu lat. Dwudziestu pięciu lat łamania jego osobowości, znała te metody i nie miała pojęcia czy z prawdziwego Bucky'ego zostało jeszcze cokolwiek.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Długopis został podniesiony. Pierwsza odpowiedź, pierwsza informacja, czwarty złamany palec i głośne, rzężące łkanie.

Rzadko kiedy coś potrafiło ją zdziwić, jednak historia Zimowego Żołnierza nią wstrząsnęła. To co zrobił mu Zola w austriackim forcie HYDRY, który znajdował się w Kreischbergu było zbliżone do sposobu w jaki skasowali jej poprzednią osobowość. Jednak w czterdziestym trzecim nikt nie dysponował choć w połowie, tak zaawansowanym sprzętem, jak wtedy gdy ona trafiła do projektu Czarna Wdowa. Nataszy ciężko było uwierzyć, że Barnes wrócił potem do akcji, ba!, stał się jednym z najsilniejszych członków Howling Commando, bo powinien mieć przecież mózg zamieniony w papkę. Według papierów, po tym jak Barnes spadł z pociągu, odnalazł go oddział rosyjskiego generała, Vasily Karpova, który to właśnie nakazał przerobić go na Zimowego Żołnierza i wykorzystać podczas zimnej wojny. Nie posiadała pełnej listy morderstw, jednak liczba przekraczała pół setki. Gdy KGB upadło, jej wszystkie ośrodki przejęła HYDRA, z którą Karpov przez cały czas konfliktu z Amerykanami współpracował i wtedy też Bucky trafił ponownie w jej łapy. Nigdy nie było wolny, nigdy tak naprawdę się nie wyzwolił.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zeznania, informacje. Odłożyła jego lewą dłoń, nie został w niej żaden sprawny palec.

Czarna Wdowa w jej wnętrzu westchnęła smutno, miała nadzieje na dłuższą zabawę, ale w końcu posłusznie schowała się za ścianę. Natasza podniosła się i posłała swoim towarzyszom lekki uśmiech; zarówno Falcon i Steve, mieli odmalowane na twarzy przerażenie.

- Przypomnij mi tę sytuację, jeśli kiedykolwiek spróbuję być dla ciebie wredny – mruknął Sam, rozmasowując swój kark.

- Ruszamy? – zapytała, strzelając kostkami, co sprawiło, że Falcon się skrzywił. Steve pokiwał głową, a następnie podszedł do młodego żołnierza. Złapał go za kołnierz i zaczął ciągnąć w kierunku ich samochodu.

- Nadamy sygnał, ktoś z S.H.I.E.L.D powinien się po niego zgłosić.

Natasza przytaknęła i ruszyła spokojnym krokiem dalej rozmyślając. Nie potrafiła wyrzucić z głowy jednej myśli, jednego zdania, które kończyło raport Karpova:
 
Amerykanie i Niemcy mają Superżołnierzy, swoją tajną broń... Ale my, Rosjanie, nie mamy nic, prócz naszej zimy.".