...

czwartek, 18 sierpnia 2016

Come as you are cz.1

Geronimo

Gdyby tego zimowego poranka ktoś nie spieszyłby się do pracy lub szkoły, tylko znalazł chwilę i wyjrzał przez okno, zobaczyłby jak cały świat skrył się pod grubą warstwą śniegu. Jeszcze do niedawna szare i smutne trawniki pokrywał biały puch, który aż zapraszał do położenia się na nim. Mimo, że według kartek wielkiego kalendarza z flagą Ameryki w tle zaczął się właśnie luty, był to pierwszy śnieg tej zimy. Sypał nieustannie od kilku dni, zawijając wszystko w białą kołderkę i wygłuszając świat za oknem. Jednak nic nie mogło pomóc na najbardziej irytującą melodię ze wszystkich możliwych do ustawienia jako budzik, która bezlitośnie stwierdziła, że to już pora, żeby wyrwać pewnego siedemnastolatka ze snu. Steve nie był typowym śpiochem, ale do ludzi, którzy wstawali wraz z pierwszymi promieniami słońca też nie należał. Słysząc typową dla Samsunga drażniącą melodyjkę, która mogłaby obudzić nieboszczyka, westchnął cierpiętniczo i wyciągnął przed siebie rękę poszukując wibrującego telefonu, z całego serca pragnąc w końcu wyłączyć ten okropny budzik. Gdy mu się udało i oprzytomniał trochę, znowu zaczęły dręczyć go wątpliwości. Przysiadł na moment na łóżku, a gdy ochłonął poszedł wziąć prysznic. Myjąc zęby słuchał Franka Sinatry i przytupywał sobie w rytm swinga. Spośród miliona samoprzylepnych karteczek, które stanowiły swoisty dziennik oraz powtórki do zajęć w jednym wyłaniała się spokojna twarz Rogersa. Przetarł lustro rękawem, prawie zrywając jedną z notek. Zaczesał włosy na bok dyscyplinując je sporą ilością gumy, inaczej każdy kosmyk odstawałby w innym kierunku. Następnie, chyba po raz pierwszy w życiu, zastanowił się, co na siebie włożyć, nucąc bezustannie pod nosem „New York, New York". Zeskakiwał po parę stopni, mentalnie bujając się do głosu Sinatry, który nieustannie towarzyszył mu w słuchawkach. Złapał po drodze drugie śniadanie, założył trampki z flagą Ameryki i pogłaskał psa śpiewając przy tym, że: These vagabond shoes are longing to stray. Right through the very heart of it New York, New York...

Z całych sił próbował uczynić ten dzień zwyczajnym, jednak wątpliwości czyhające na niego gdzieś w jego wnętrzu zamiast maleć, piętrzyły się. I nie ważne ile razy Rogers powtarzał sobie, że będzie dobrze, ten dzień nie stawał się na nagle prostszy. Przede wszystkim dlatego, że dziś był pierwszy dzień w jego nowej szkole.

Wybiegł z domu prosto na przystanek, autobus niemal odjechał mu sprzed nosa, ale na szczęście zdążył. Dostał przy okazji zadyszki i zwrócił na siebie uwagę wszystkich podróżujących z nim pasażerów, ale nie mógł nic na to poradzić. Droga minęła mu całkiem przyjemnie, bo przy „Strangers in the Night" i „Fly Me to the Moon". Spoglądał przez okno na brooklyńskie wieżowce otulone białym puchem. Budynki zmieniły się po chwili na osiedla domków, przejeżdżali przez Queens, a gdy trafili na Bronx zabudowa znowu stała się wyższa. Nie wiedzieć kiedy, stanął przed drzwiami Mott Hall Bronx High School. Zacisnął dłonie w pięści, walczył sam ze sobą, długo nie mogąc zdobyć się na otworzenie prowadzących do środka drzwi, ale do przekroczenia progu skłonił go niemożliwy wręcz ziąb na dworze i coraz mocniej sypiący śnieg. Jego pozytywne nastawienie do życia było ciągle atakowane przez fale niepewności, bo czy to na pewno był dobry wybór? Tak nagle zmieniać szkołę w połowie swojej edukacji? Z palącym wstydem musiał przyznać, że naprawdę miał ochotę zapalić. Był to jego jedyny nałóg, swoista skaza na jego białej jak śnieg zasypujący uczniów za oknem personie. Zaczął kiedyś i zupełnie nie zauważył kiedy wpadł w to aż po uszy. Paczka jego ulubionych papierosów ciążyła mu w plecaku niczym kowadło, ale Steve nie chciał, żeby było czuć od niego dymem papierosowym już pierwszego dnia. Szczególnie, gdy miał chodzić wśród tylu nowych ludzi. Zdawał się, że jego wygląd oraz postura i tak nie były jego kartą atutową, nie musiał jeszcze wyjść na okropnego palacza.

Otrząsnął się z rozmyślań, nagle zdając sobie sprawę, że stoi w holu, ociekając wodą, w którą przemienił się śnieg. Wziął głęboki oddech i ruszył przed siebie. Szkoła była dość duża, ale znalezienie szatni, a potem odpowiedniej sali nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Czując narastający stres usiadł na wolnej ławce i czekał, aż zadzwoni pierwszy dzwonek. Było jeszcze wcześnie i korytarz świecił pustkami, co nie pomagało mu się uspokoić. Stopniowo zaczęli się pojawiać ludzie, przechodzący obok niego samotnie lub w grupach. Ławka, na której siedział, a także stojąca nieopodal kanapa były powoli zajmowane przez pogrążonych w rozmowie uczniów, którzy często rzucali mu zaciekawione i lekko zdziwione spojrzenia. Zastanawiał się czy ma się przedstawić, przywitać, przyłączyć do rozmowy, nie zrobił jednak nic z tych rzeczy.

O ósmej otaczał go już tłum osób, ale w zasadzie nikt nie zwracał na niego uwagi. Ot, dziesiątki zaciekawionych wspomnień, kilka szeptów, zero jakiejkolwiek interakcji. Kiedy zadzwonił dzwonek wszyscy zgodnie ruszyli w stronę sali, w której miały się odbyć pierwsze lekcje. Steve poczekał, aż większość wejdzie do klasy, po czym wziął swoją torbę i ruszył powoli za nimi. Kiedy przekroczył próg spojrzenia niemal wszystkich ludzi zostały skierowane na niego. Uśmiechnął się, przywitał, a dostrzegłszy wolne miejsce mniej więcej po środku sali poszedł w jego stronę.

- Mogę? - zapytał siedzącego obok chłopaka, zajętego czytaniem jakiegoś grubego tomiszcza. Gdy Steve przekrzywił lekko głowę dostrzegł znak radioaktywności, ale tytuł wciąż był zasłonięty przez dłoń chłopaka.

- Jasne - odparł. - Jesteś nowy?

- Tak. Steve Rogers - wyciągnął rękę, a chłopak uścisnął ją i uśmiechnął się.

- Bruce Banner. Witamy na profilu medycznym.

"Co ja tu robię" przemknęło Steve'owi przez głowę chyba po raz setny. Spróbował dyskretnie rozejrzeć się po sali i nagle dostrzegł znajomą postać.

- Ty tutaj? - zapytała zdumiona dziewczyna, którą znał ze szkoły muzycznej.

- Tak - odparł. Dziewczyna nazywała się Alison Blaire, Steve nie znał jej zbyt dobrze, ale spróbował się uśmiechnąć i może nawet miał w planach przywitać się, zagaić, jednak Alison tylko spojrzała na niego z politowaniem i wróciła do rozmowy z koleżanką. Steve westchnął cicho, wyciągając z torby podręcznik. Po chwili do sali weszło jeszcze dwóch chłopaków, zapełniając ją już zupełnie. Jeden z nich był niższy o chłodnym, przeszywającym spojrzeniu, a zaraz za nim nieco wyższy, w czarnym golfie. Ten drugi miał zaspane oczy i brązowe włosy związane w kucyk. Obaj przeszli na tył klasy, skąd przez chwilę słychać było powitania oraz cichy śmiech. Steve westchnął podpierając brodę na dłoni. To będzie długi dzień.

Mimo wszystko spróbował skupić się na lekcji. Wyciągnął swój stary zeszyt z angielskiego i porównał swoje notatki z notatkami Bannera, które mimo, iż nie grzeszyły obszernością, to były bardzo konkretne i schludne, więc dawały Steve'owi jakieś pojęcie o zaległościach. A wiedział, że będzie miał masę materiału do nadrobienia, w końcu w liceum plastycznym ma się nieco inne priorytety, wciąż miał jednak nadzieję, że zmiana klasy nie okaże się samobójstwem.

Nauczycielka angielskiego, będąca równocześnie nową wychowawczynią Steve'a, weszła do sali parę minut po dzwonku, zdyszana i zdenerwowana. Pospiesznie otworzyła dziennik i zaczęła sprawdzać obecność. Jednym z pierwszych imion, które odczytała, był „Jimmy", które ktoś z tyłu sali z wyczuwalną irytacją w głosie poprawił na „Bucky", po czym potwierdził swoją obecność. Steve odwrócił się dyskretnie i rozpoznał chłopaka w kucyku, który się spóźnił. Bucky. Nie wiedział czemu brzmienie tego imienia budziło w nim jakieś ciepłe uczucia.

Tymczasem nauczycielka dotarła na koniec listy i z lekkim zdziwieniem w głosie wyczytała jego imię i nazwisko.

- Steve, tak? Przeniosłeś się z innej klasy? - zapytała.

- Nie, z liceum plastycznego - odparł i znów poczuł na sobie ciekawskie spojrzenia, co bynajmniej nie było przyjemne. Wychowawczyni przywitała go ciepło, po czym rozpoczęła lekcje.

Wbrew swoim obawom tego dnia Steve rozmawiał z wieloma osobami, ponadto okazały się one być w większości całkiem sympatyczne. Mimo to miał jednak wrażenie, że coś jest z tymi ludźmi nie w porządku. Kojarzyli mu się z kukiełkami, bo mieli tak podobne spojrzenie na szkolne sprawy, non stop tylko mówili, że muszą się uczyć, że jest ciężko, ale zależy im na dobrych ocenach i dużej wiedzy. Miał wrażenie, że są sztuczni, ktoś nimi manipuluje, albo pokazywali tylko nikłą część tego, kim naprawdę byli. Steve jednak odrzucał te wszystkie myśli, starając się do nich nie uprzedzać, nie umiał się jednak uwolnić od wrażenia, że oni nie mają w sobie żadnych pasji, a bycie w klasie o takim profilu nie wiąże się z zainteresowaniami, tylko... no właśnie, z czym?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz