Zalecany soundtrack: Intocable bso - Ludovico Einaudi Una mattina
To go okrążyło, zagoniło
w kąt i przemieniło w czołgającą się, okaleczoną parodię samego siebie.
Nawet jeśli przedtem w jego głowie roiła mu się wizja, w której
wszystko się układa, jeśli miał jakiekolwiek marzenia czy nadzieje,
to teraz wszystko to zginęło. Zaskowytało nieludzko przed wydaniem
ostatniego tchnienia i wyzionęło ducha. A on został sam, pusty, niczym
opuszczona skorupa, którą desperacko próbował się czymś wypełnić.
Czymkolwiek.
Dlaczego kiedykolwiek
wydawało mu się, że to się może udać? Jakim cudem, w jego głowie,
człowiek bez wspomnień mógł pasować do osoby, która zapisał się na
kartach historii, jako wzór prawości? Może i kiedyś coś ich łączyło, ale
czas rozszarpał wspólne więzi, a los sprawił, że oboje przestali być
sobą.
Ale on musiał być przecież pieprzonym idiotą, inaczej nie był by sobą. Musiał mieć nadzieję, bo koniec końców, to właśnie ten czynnik od zawsze go charakteryzował. Bez niej zostałby pożarty przez rdzę zapomnienia, która z dnia na dzień coraz bardziej wżerała się w jego świadomość. Była jego
jedyną osłoną przed szaleństwem, ostatnią szansą. I za każdym razem gdy
próbował, gdy wierzył, ciemność tylko na niego czyhała, dając mu złudne
poczucie bezpieczeństwa, szczerząc kły. Bo przecież ona wiedziała.
Oboje wiedzieli, w końcu byli nierozerwalni, mimo, że on sam starał się
tak bardzo ją z siebie wyprzeć. Uwierzył w całej swojej naiwności, że
chłód kriokomory, który niegdyś odebrał mu wszystko co miał, tym razem
uchroni go od osunięcia się w ramiona szaleństwa. A przede wszystkim
uchroni jego.
Nie wiedział czy
jakakolwiek cząstka jego świadomości pozostała przytomna, gdy zimno
okryło dziurawym płaszczem bezpieczeństwa. Może był to sen, może
urojenia, może strzępy wspomnień, jednak cały czas czuł jego obecność. W ciemności śpiączki, jego głos był drogowskazem, jego dłoń celem, a śmiech światełkiem w tunelu. Wiedział, że jest obok, czuwa, czeka.
Więc z upragnieniem wypatrywał dnia, w którym go wyleczą, gdy będzie mógł do niego wrócić, bez strachu, że zrobi mu krzywdę. I trwało to do momentu, gdy rzeczywiście go obudzili.
Powitały go obce twarze, powitały go chłodne raporty.
Ale jego nigdzie nie było. Co przecież nie mogło oznaczać nic dobrego. Bez niego
komora nagle wydała mu się ciepłym i przytulnym miejscem. Świat
momentalnie został skuty lodowymi łańcuchami, zatryumfowała zima,
śmiejąc się z jego drobnych nadziei. Był z nią nierozłączny, niemal tak samo mocno, jak z ciemnością.
Bo w końcu definiowała go ciemność, zima i śmierć.
A on chciał wierzyć, że jest w nim też, choć cząstka nadziei. Którą był przecież on. Wystarczyłaby drobinka, żeby nie zamarznąć, nie błąkać się po omacku i nie dać się zabić. Tą iskierką zawsze był on. Więc wierzył i miał nadzieję, bo zima, mimo bycia jego najgorszym wrogiem, wyuczyła go też cierpliwości.
Gdy nie wrócił - zaczął o niego pytać.
Gdy nie otrzymał odpowiedzi - zaczął go szukać.
Gdy nie mógł go odnaleźć - postanowił, że się nie podda.
Gdy nie otrzymał odpowiedzi - zaczął go szukać.
Gdy nie mógł go odnaleźć - postanowił, że się nie podda.
Nie mógł i najzwyczajniej na świecie się zawziął.
Bo nie mógł przecież zostawić osoby, która oddała dla niego wszystko. Wiedział ile go to kosztowało, cały czas uważając, że cena była za wysoka. A jednak on wybrał właśnie jego, więc nie mógłby się teraz poddać, musiał go odnaleźć.
Nie odpuścił, bo poszedłby za nim wszędzie.
Nie odpuścił, bo on był jedyną osobą, dla której chciał żyć.
Nie odpuścił, bo nie istniała linia, której by dla niego nie przekroczył.
Nie odpuścił, bo on był jedyną osobą, dla której chciał żyć.
Nie odpuścił, bo nie istniała linia, której by dla niego nie przekroczył.
Nie zrozumiał jedynie tego, że nie tylko on siebie zatracił, gubiąc własny sens. Nie dostrzegł tego, bo za bardzo go szanował. Bo gdy on wskazywał kierunek, w którym powinni ruszyć, był tylko w stanie patrzeć na jego dłoń. Bo prawdziwie podziwiał tą jego szaloną mieszankę dobroci, heroizmu i skromności. Bo kochał go
niezależnie od tego czy był małym chłopcem z Brooklynu, czy bohaterem
milionów ludzi. Nigdy nie bał się też nieodwzajemnionego uczucia,
wystarczało mu być obok, wspierać, chronić.
I nigdy nie pomyślałby, iż jego największym strachem okaże się być przeczucie, że on
też może go pokochać. Zimowego Żołnierza, Pięść HYDRY. Bał się tej
myśli i jak się okazało słusznie. To nie miało prawa bytu, tylko by ich
krzywdziło, a szczególnie jego, na co przecież Barnes nie mógł
pozwolić. A jednak Steve, będąc po prostu sobą, nie zważał na żadne
zasady, najzwyczajniej w świecie to zrobił.
A Bucky nie potrafił odpuścić, wiedziony przez nadzieję, którą dał mu on.
Więc szukał i dopiął
swego, choć gdy to zrobił, momentalnie stwierdził, że wolałby wrócić w
łapy HYDRY, jeśli mogłoby to cofnąć czas. Nic nie mogło mu już pomóc,
nic nie mogło zapełnić pustki. Chciał to odkręcić, gdy się nie udało -
zapragnął zemsty. Gdy dorwał się w końcu do papierów dokumentujących
śmierć Nadziei Ameryki, przyczyna śmierci sprawiła, że zapomniał jak oddychać.
Steve by nie odpuścił, bo poszedłby za Bucky'm wszędzie - jednak nie mógł towarzyszyć mu w jego hibernacji.
Steve by nie odpuścił, bo Bucky był jedyną osobą, dla której chciał żyć - jednak nie potrafił odkręcić tego, co HYDRA zrobiła z najważniejszą dla niego osobą.
Steve by nie odpuścił, bo nie istniała linia, której by dla Bucky'ego nie przekroczył - a jednak pozostał całkiem sam, bezsilny, bez nadziei na to, że kiedykolwiek uda mu się odzyskać Bucky'ego z powrotem.
Bez nadziei.
A może właśnie z nią? Może nadzieja okazała się brzytwą, która postanowiła odciąć palce każdemu kto w nią uwierzy?
Bo przecież przekleństwem Steve'a było stwierdzenie, że odwzajemnienie
uczuć, którymi przez tyle lat darzył go Barnes, może wyjść im na dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz