...

sobota, 10 stycznia 2015

Cynober cz.1

Witajcie. Obiecuję Wam, że kiedyś zacznę kontynuować moje stare opowiadania... Na razie, póki mam tego typu wenę, wymyślam coraz to nowsze. Mam już chyba z dwadzieścia zarysów fabuł. Mimo to, w moim notatniku powstaje dalsza historia Czarnego, a opowiadanie o zombie też nie umarło! Może się do nich wezmę w ferie... Zapraszam do czytania. ^^
***

- Lunn?

- Siedź cicho. Jeszcze przepłoszysz tą kelpię.

Młody zamilkł starając się bezgłośnie przegonić krążącego nad głową komara. Siedział w kucki w pałkach wodnych i było mu okropnie niewygodnie, trzcina ciągle cięła mu policzki oraz uszy. Spojrzał na siostrę, która nie zdradzała ani jednej oznaki niezadowolenia. No chyba, że z jego powodu. Lunn była starsza od niego o trzy lata i mistrzowsko opanowała kunszt ojca. Chyba najmłodsza Łowczyni, jaką kojarzył, choć Korik nie znał za wielu ludzi. W końcu był tylko rozbrykanym dwunastolatkiem ze Wschodnich Bagien i to tych położonych jak najdalej od siedzib leżących we władaniu Detrira. Chłopiec nie wiedział dlaczego zarówno ojciec, jak i siostra na dźwięk tego imienia zawsze pluną przez lewe ramię, ale podejrzewał, że ma to jakiś związek z ludźmi Detrira, którzy przyjeżdżali do ich Komty handlować. Tylko, że oni nie płacili. Nigdy.

Korik poczuł, że siostra nieprzyjemnie mocno wbija mu palec między żebra.

- To boli.- stęknął, ale Lunn tylko uciszyła go gestem, a następnie kazała się skupić na ofierze. Chłopiec czuł, poirytowanie dziewczyny, więc wlepił wzrok w dziwnego stwora.

Kelpie była postury wychudzonej szkapy, ale w pysku było coś z kucyka. Takiego wrednego i martwego od trzech dni. Ślepia przykrywała skołtuniona czarna grzywa pełna wplątanych wodorostów i nenufarów. Mleczne grzebienie kwiatów wyglądałyby całkiem ładnie, ale ich zestawienie z Kelpie kojarzyło się Korikowi z obrzędami pogrzebowymi. Reszta ciała była typowo końska. Skóra na na chudych pęcinach nibykonia opinała się tak, jakby zaraz miała pęknąć rozrywając się na kościach. Tułów wyglądał niczym topielec, którego wyciągnął wraz z ojcem, kilka miesięcy temu z jeziora Tubir. Kelpie nawet podobnie śmierdziała. Brzuch wyglądał, niczym obciągnięty źle wyprawioną skórą bęben, gdzieniegdzie widział pęknięcia. Tylko, że ze stwora nie wylatywały różowe i czerwone wstęgi wnętrzności. Pod skórą w widocznej klatce z białych żeber biło ciemne przerośnięte serce, które nienaturalnie grubymi i rozgałęzionymi żyłami pożywiało się ciałem dawnego konia.

Wzdrygnął się na samą myśl, że to mógł być jego wierzchowiec. Korik był bardzo przywiązany do Krnąbrnego, podobnie jak Lunn do swojego Pożeracza Czaszek. W końcu ich konie były mięsożerne. I oddane. I bardzo mądre skoro zamiast, jak większość kopytnych jeść zieleninę, która na bagnach, w większości przypadków, zabijała na miejscu, wolały schrupać ropuchę albo kuroliszka. Lub też, jak koń Lunn, człowieka.

Siostra dotknęła trzema palcami wierzchu lewej dłoni.

“Przygotuj się”.

Złapał mocno swoją bolę, sprawdzając czy nie ślizga się mu w dłoni. Składała się z metalowego koła, do którego przyczepione były trzy, długie na półtora łokcia, sznury z kulistymi odważnikami. Miał ważne zadanie i nie chciał niczego zepsuć. Lunn pierwszy raz powierzyła mu tak odpowiedzialną funkcję, zwykle tylko patrzył lub pomagał porządnie spętać schwytane już zwierze. Tym razem to on miał unieruchomić tylne nogi Kelpie, tak by nie mogła skrzywdzić jego siostry. W gestii Lunn leżała oczywiście najważniejsza część planu. Korik widział, jak przygląda się ostatni raz uździe wykonanej z grubego rzemienia wzmacnianego srebrnym drutem i sprawdza przymocowanie wodzy do pierścienia wędzidłowego. Nie rozumiał na co komu taki wierzchowiec. Kelpie nie były lojalne, jak konie, za to piekielnie szybkie i nigdy się nie męczyły. Jeśli komuś udało się ją schwytać w uzdę, stawała się posłuszna, jednak gdy się uwolniła… Cóż, biada temu kto zażyczył sobie takiego wierzchowca.

Ich przyszła ofiara przeszła tuż obok, zatrzymując się i grzebiąc kopytem w wodzie. Był jeszcze jeden ważny szczegół. Kelpie potrafiły chodzić, a nawet cwałować po tafli wody, ale to w wodzie nie miały sobie równych. Żaden Łowca, nawet najlepszy pływak, nie chciał mierzyć się z Kelpie na otwartym jeziorze czy też bagnie. Szczególnie na Narce, gdzie właśnie się znajdowali. Stwory zwabiały ludzi na środkową wysepkę, która poza kilkoma wystającymi skałami była tak naprawdę płem. A gdy już znalazło się pod wodą nie było ratunku. Czasem jednak bezpieczniej być Łowcą niż zwykłym człowiekiem z mokradeł, którego głównym sposobem na życie było pływanie łódką i szukanie pożywienia. Może dlatego tak mało się ich ostało? Jedynie niektóre łowieckie Komty miały zbudowane zagrody, a prawdziwą rzadkością były poletka z warzywami. Korik mógł być naprawdę dumny, że jego dom zawierał oba te miejsca.

Kciuk Lunn powędrował nos, a potem dolną wargę.

“Ruszamy od razu. Cisza.”.

Był przyzwyczajony do sygnałów Łowców, więc oparł podbródek na pięści.

“Gotów.”

Wstali jednocześnie. Lunn rzuciła się szczupakiem w kierunku pyska Kelpie, a Korik ustawił się w odpowiedniej pozycji do rzutu. Dziewczyna dopadnie stwora za cztery susy; jej nogi zapadały się w wodzie po kolana, jednak wyskakiwała z niej niczym rodzony Rogoskoczek. Trzy susy. Dwa. Rzucił, prosząc wszelkie bóstwa i bóstewka, aby trafił. Lunn skoczyła w górę w momencie, gdy odważniki boli obwinęły się wokół tylnich nóg Kelpie, co powaliło nibykonia. Korik nie miał pojęcia, jak siostra to robi, ale gdy stwór wpadł pod wodę trzymała już wodze w górze. Głowa Kelpie unosiła się na nad taflą, jednak teraz czarny pysk obejmowała połyskująca na srebrno uzda.

- Widziałeś?- odwróciła się do niego z uśmiechem tryumfu na twarzy. Korika zamurowało. Była genialnym Łowcą, idealnym zastępcą ojca- Nawet się nie zorientowała, że tu jesteśmy.

W jej oczach tańczyły płomyki pełne dumy.

- Dobrze ci z uśmiechem, Lunn- powiedział. Siostra naprawdę rzadko się uśmiechała. Sam pamiętał może dwa razy, gdy wygięła usta w ten wesoły sposób. Dziewczyna zareagowała tak jak się spodziewał. Jej dłoń powędrowała na bliznę, która zaczynała się na kącie żuchwy, biegła przez nos i kończyła gdzieś w rudych włosach jego siostry, aktualnie skrytych pod zielonym kapturem. Skóra powyżej szramy była pomarszczona i skurczona od oparzenia. Nie wiedział jakim cudem jej lewe oko ocalało, ale tworzyło okropne zestawienie z okaleczeniem. Tak jak wszyscy we Wschodnich Bagnach miała oczy o kolorze zbliżonym do cynobru. Tylko, że na oparzonej skórze nie rosły brwi ani rzęsy, więc Lunn kojarzyła mu się z dziewczyną zszytą w połowie z jaszczurolwem.

- Ale z blizną już nie. Dobrze, że zostałam łowcą. Przynajmniej z głodu nie umrę, bo chłopa to bym sobie nie znalazła.

Korik chciał jeszcze coś powiedzieć, ale dziewczyna odwróciła się i pociągnęła Kelpie do góry uprzednio uwalniając jej tylnie nogi z jego więzów. Nibykoń człapał za jego siostrą, prawie potulnie. Nie szarpał się, nie próbował gryźć, nawet nie rzucał łbem. Gdy chłopiec podszedł bliżej, zobaczył jak Kelpie szczerzy pożółkłe zęby, w czymś co spokojnie mógł nazwać parodią szalonego uśmiechu. Gorsze były tylko oczy nareszcie widoczne spod skołtunionej grzywy.

- Ona jest ślepa?- zapytał idącej przed nim Lunn. Uniosła wyprostowaną dłoń w górę, co było zaprzeczeniem i oznaczało, że nie ma ochoty z nim rozmawiać. Korik westchnął i wrócił do przyglądania się Kelpie. Szedł aktualnie równo ze zwierzem, na tyle blisko, żeby go dotknąć. Ciekawiło go czy dostałby za to burę od siostry. Jej ślepia były ciemnogranatowe i przejrzyste, widział w nim nerw wzrokowy i całą sieć naczynek pokrywających rogówkę. W gałce pływały białe i jasnofioletowe krople, kojarząc się chłopakowi z gwieździstym niebem. Nie zarejestrował w nim źrenicy, ale drobne kuleczki wydawały się czasem gromadzić w jednym miejscu, a następnie rozpraszać, gdy dana rzecz przestawała je interesować.

Złapał jeden z wodorostów i wyplątał go z grzywy Kelpie. Obróciła łeb w jego stronę, a w jej oczach zatańczyły różnokolorowe punkty.

- Uważaj.- upomniała go, wciąż się nie odwracając. Zignorował ją wracając do wyciągania zielska z włosów stwora. Sama grzywa w dotyku przypominała mu mokre siano ubabrane w mule, ale zapach miała bardziej trupi. Przejechał dłonią po kłębie nibykonia, w takim samym uspokajającym geście, jaki stosował na swoim Krnąbrnym. I kolejne zdziwienie, sierść nie była aksamitna, a zbliżona fakturą do foczej skóry. Bardzo dziwne zwierze.

czwartek, 18 grudnia 2014

Faza na... - Jeff the Killer

          Tia. Według większości "Jeff the Killer" to najgorsza creepypasta, jaka powstała i stała się , popularna. Ciężko się nie zgodzić, bo albo opowiadanie jest beznadziejnie napisane, albo paskudnie przetłumaczone. Poza tym większość faktów w samej creepypaście, którą możecie sobie przeczytać TU, nie trzyma się kupy.
          Chociażby to, że brat Jeffa- Liu, który postanowił pójść za niego do kicia, za dźgnięcie chłopaka w ramię nożem ma dostać rok więzienia. Po pierwsze, mimo dziwnego amerykańskiego prawa, siedemnastolatek nie idzie do więzienia, a na szeroko pojętą resocjalizację. Po drugie, zastanawiam się czy u nas, za taki "wyskok" dostałabym coś więcej niż kurator. Osiedle ZWM zmienia myślenie na temat wykroczeń, wierzcie mi. xD Kolejnym błędem jest to, że Keith po rozwaleniu głowy metalowym stojakiem mówi i się śmieje. Dobra. Może i by go nie zabił, ale jakieś wstrząśnienie mózgu lub choćby utrata przytomności? Cokolwiek? W dodatku jest w stanie się poskładać informacje i stwierdzić, że wybielacz i alkohol płoną razem na tyle dobrze, by Jeffa ukatrupić. Następnie nasza "płonąca pochodnia" spada ze schodów, nie podpalając przy tym nikogo, niczego oraz nie skręcając sobie karku. Niezły akrobata, nie?
          Ostatnia rzecz, do której się przyczepię to to co się dzieje z samym Jeffem po spaleniu. Ja rozumiem, że spaliło mu twarz, prawdopodobnie, bo to zależy od przekładu, również nos, ale czemu nie włosy? I czemu z brązowych stały się czarne? Coś nie słyszałam, żeby keratyna pod wpływem ognia ciemniała, na śliczny kruczoczarny odcień, o nie. Raczej się fajczy, przy okazji okropnie śmierdząc. Takie uroki płonących białek... :D Co lepsze po wypaleniu skóry przez alkohol, wybielacz uczynił skórę Jeffery'ego idealnie białą, tak jakby wcale nie był łatwopalny.
          Dalszy epizod z poszerzaniem uśmiechu i wycinaniem powiek mi się spodobał. Wyobrażacie sobie, jak Jeff chce iść się położyć spać, a tu dupa, bo nie może zamknąć oczu? 

To wszystko wyżej... Klasa o profilu biologiczno-chemicznym, tak bardzo rypie banię... :C 

          Więc mimo mojego marudzenia skąd ta faza? Bo fani są genialni i fandom Jeffa Killera mnie zmiótł. Kto nie chce zobaczyć tego małego zabójcy noszonego na barana przez Slendermana? Albo Jeff na spacerze z smile.jpg? W dodatku zrobiło mi się smutno, gdy Jeff zabijał Liu. Miłość rodzeństwa strasznie mnie rusza, co myślę, że możecie zobaczyć w moich opowiadaniach. A internet się od Liu, któremu udało się przeżyć i ściga brata, by skończyć z Jeffem Killerem i odzyskać Jeffery'ego. Ewentualnie, po prostu go zabić. ^w^
          Humor fandomu mi się udzielił i sama zaczęłam coś skrobać. A Wy co myślicie o Jeffie?

~^~*~^~
- Jeff?
- Braciszku?
- Nie mów tak do mnie. Nie jestem już dzieckiem.
- To o co ci chodzi staruszku?
- Ech… Zostaniesz ze mną na noc?
- Znowu czytałeś creepypasty, Liu?
- Yhym.
- To zostanę.
~*~

          Jeff uśmiechnął się do brata. Wokół jego nóg krążył Smile.jpg. Zwierzę miało paskudny pysk o czerwonawej i zmierzwionej sierści, w dodatku chwiało się na długich łapach garbiąc się niczym hiena.

- Dobrze wyglądasz Liu. Przedstawiłem Ci już Smile? To mój nowy kompan do polowań. Podobnie się uśmiechamy, co?

          Brunet nachylił się nad bratem. Deszcz siekł coraz mocniej, Liu mókł, a Jeff nie chciał, aby braciszek się rozchorował.

- Nieźle leje. Lubisz taką pogodę, prawda Liu? Ej, czyżbyś się obraził? Jeśli będziesz dalej stał tak na deszczu to się przeziębisz.

          Przykląkł i okrył brata swoją bluzą.

- Czuję się ostatnio dziwnie pusty, braciszku. Kiedyś byłem pełny typowych ludzkich uczuć, później zastąpiła je paląca żądza. Mordu, oczywiście. Oj, Liu! Jak to cholernie bolało. Płonąłem w środku, czułem dokładnie, jak ogień pali wątrobę, jelita, płuca, żeby następnie zwęglić żebra i mięśnie. Ale znalazłem na to sposób! Zacząłem krzywdzić innych... i w końcu! W końcu ktoś cierpiał tak, jak ja! Genialne uczucie bracie! A potem zacząłem tonąć. Dławiłem się w ekstazie przeplatanej ich krzykiem... Albo we własnym bólu. Płonąłem szczęściem albo cierpieniem. I wiesz co Liu? Chyba się wypaliłem.

          Smile.jpg położył się przy bracie Jeffa zamiatając swoim zniekształconym ogonem naokoło.

- Tak czy siak... jestem pusty. Cholera, nawet wybicie połowy sierocińca mi nie pomogło! Liu... Odezwij się do mnie... Do kurwy nędzy i prostytutki biedy, odezwij się!

Cisza.

          Jeff opadł na kolana i przytulił się mocno do brata. Drgał spazmatycznie rozdrapując sobie twarz o chropowatą płytę nagrobka.

- Mam dość bycia sam. Po co cię zabiłem?! Po co, no dlaczego?!

Smile.jpg podniósł łeb i zaskamlał. Jeff nagle znieruchomiał tuląc rozcięte czoło do nagrobka. Po cmentarzu przetoczył się szalony śmiech.

- No tak... Skoro na ból pomaga mi cierpienie innych, to tak samo poradzę sobie z samotnością! Będą tak samotni, jak ja. Prawda, braciszku? Liu?

          Jeff wpatrywał się oczami bez powiek w miejsce spoczynku brata. Po nagrobku obwiązanym białą, gdzieniegdzie zakrwawioną bluzą, spływały strugi deszczu. Gdyby brunet myślał w takich kategoriach, stwierdziłby, że Liu płacze. Jednak dla niego ten obrazek był lekko żałosny. Zdjął ubranie z kamiennej płyty zakładając je na siebie. Następnie posłał swojemu bratu uśmiech.

- Dziękuję, że mnie wysłuchałeś Liu. Mówię Ci, kiedy przyjdę znowu, będę już szczęśliwy. A jak ja to i Ty, prawda braciszku?

środa, 17 grudnia 2014

Necro Stradivarius

           Oto przed Wami moje opowiadanie, które wygrało konkurs w maju 2014r. Creepy i takie miało być. =w= Na niezłych oceniających trafiłam, że wybrali akurat to... Nawet się wtedy na wywiad do telewizji załapałam. Na pytanie czy zamierzam iść na polonistykę odpowiedziałam, iż wolę medycynę, ale mam nadzieję, że nie będę... No właśnie: czego? Nie chcę Wam streszczać opowiadanka, więc tylko zaproszę do czytania. Możecie mi potem powiedzieć czy mogłabym być takim artystą, jak nasz bohater. :P

W ciągu ostatniego roku w Opolu zaginęło kilkanaście licealistek. Policja zajęła się sprawą dość późno, ponieważ funkcjonariusze uznali, że w okresie wiosennym i wakacyjnym są to najprawdopodobniej ucieczki z domu: na gigant lub autostopem po Polsce. Gdy we wrześniu odnotowano tuzin osób, które nie powróciły, sprawa powędrowała wyżej. W ciągu następnych miesięcy zniknęły kolejne osoby, a wszystkie wysiłki, aby je odnaleźć pozostały bezowocne. Przez kolejne kilka lat sprawa pozostawała niewyjaśniona, aż nagle pewien student znalazł w bibliotece wydziału fizjoterapii Uniwersytetu Opolskiego pomiędzy atlasem anatomii, a niedorzeczną tam partyturą Bacha, plik kartek, którego treść wywróciła całe dochodzenie do góry nogami. Niektórzy twierdzili, że to sprytny sposób na odwrócenie uwagi od nieudolności śledczych, inni przysięgali, że notatki to szczera prawda. Oto, co znaleziono:
„9 października
Nareszcie. Po tych miesiącach kucia do matury dostałem się na wydział fizjoterapii. Jak na razie idzie mi całkiem nieźle. Moim zdaniem ten kierunek jest fascynujący, bo uczy harmonii ciała, a to jest tak bardzo związane z muzyką, którą uwielbiam. Ludzie mówią mi, że oszalałem chcąc pogodzić studia i szkołę muzyczną, ale u mnie obie te dziedziny są powiązane.  Mieszkam niedaleko przyjaciółki, skrzypaczki z tutejszej szkoły muzycznej, chodzimy razem na wykłady, a coraz częściej po nich spotykamy się na mieście. Byłbym szczęśliwy, ale…
11 października
Niektórzy dążą do idealnej sylwetki, inni do mistrzostwa w kłamaniu. Ja szukam doskonałego dźwięku. Instrumentu, który wydaje dźwięk bez skazy i wybrzmiewa nim, tak długo, jak to możliwe. Tęsknię za nim.
18 października
Dziś zauważyłem, że jej ramię przypomina gryf moich skrzypiec. Całe jej ciało jest jak instrument. Podobnie się je trzyma. Tylko, że gryf jest chłodniejszy i nie ugina się tak przyjemnie pod palcami.
3 listopada
Zrobiłem to. Dziś stworzyłem swoje dzieło, o którym inni baliby się nawet spróbować marzyć, dotknąć, ogarnąć.
4 listopada
Siedzę w kuchni i czyszczę struny skrzypiec. Pierwszy raz robiłem struny z oplotu jelitowego. Trzeba przyznać, że ludzkie narządy są oporne w preparowaniu. Jednak to jeszcze nic! Rzeźbienie w łopatce podbródka skrzypiec… Profilowanie chropowatej tkanki tak, aby pasowała do kształtu mojej brody, składanie stelażu z kości, umacnianie go chrząstkami, a następnie obciąganie go skórą. Najmiększą, najgładszą, jakiej dotykałem. Z mostka stworzyłem podstawek na struny, słusznie zwany „duszą”. Udało mi się wszystko zakonserwować, teraz tylko brakuje mi smyczka, by wydać ten czysty dźwięk.
16 listopada
Dziś dotarło do mnie, co zrobiłem. Zabiłem kolejną dziewczynę tylko po to, żeby zrobić z jej kości strzałkowej smyczek. Długo szukałem osoby o tak cienkiej kończynie, a następnie uwodziłem ją i wabiłem ponad tydzień… Mam to, czego chciałem. Rozkładającego się trupa w salonie i trupie skrzypce, które leżą nietknięte na moim łóżku. Co się ze mną stało?
17 listopada
Zrobiłem to. Zagrałem na nich. W życiu nie słyszałem cudowniejszego dźwięku… Rzuciłem studia. Chcę tylko grać.
19 listopada
Matko… Moje trupie skrzypce się rozsypały… Moje stare, drewniane instrumenty brzmią niczym skrobanie paznokciami po tablicy. Czy ciało mojej przyjaciółki mogło dać mi tylko dwa dni tych boskich dźwięków? Czy nie umiałem do końca wykorzystać potencjału jej delikatnego ciała? Gdzie popełniłem błąd?
20 listopada
Przecież szczątki tej drugiej nie mogą się zmarnować…
24 grudnia
Dziś święta. Pochłaniam kolejną chińską zupkę i wracam do pracy. Nacinam nożem kuchennym skórę tegorocznej maturzystki, która mieszkała w na moim osiedlu. To już czwarte ciało. Potrzebuję więcej Materiału… Boże, dlaczego stworzyłeś ludzi tak nietrwałymi?!
3 marca
Mój dom zamienia się w kostnicę.
10 kwietnia
Wszelkie możliwe szczątki staram się jak najlepiej wykorzystywać. To jest jak uzależnienie. Chcę wiedzieć, z jakiej części człowieka można wydobyć dźwięk, stworzyć instrument. Nie trupi. Nie śmiertelny. Nieśmiertelny. Boski.
3 lipca
Zaczęły się wakacje i nie mam czasu na jedzenie. Żyję z pieniędzy, które przynoszę do domu wraz z moim Materiałem. Choć tak naprawdę granie jest jedynym pokarmem, którego potrzebuję.
12 lipca
Dziś przyciągnąłem do domu pięć Materiałów. O Boże, nie uważasz, że będą z nich piękne skrzypce? Te młode ścięgna, elastyczna skóra, kości, które dopiero, co skończyły swój wzrost… Jestem coraz bliżej boskiej symfonii, prawda?”


Kolejny fragmenty zapisków mordercy był nieczytelny, zniszczony i zalany krwią. W laboratorium kryminalistycznym udało się odszyfrować tylko trzy słowa - „nudzi mi się”.


niedziela, 23 listopada 2014

Dajmonizm czy schizofrenia?

          Witajcie! ^^ Ostatnio mam mało czasu na pisanie, więc postanowiłam skorzystać z wiedzy moich znajomych, przyjaciół i przeprowadzić z nimi wywiady. Na pierwszy ogień leci Sarafinek. Tak, tak, to ta laska poprawia wszystkie moje przecinki, błędy składniowe i wspomaga przy tworzeniu blogspot'owego szablonu. Gramy razem w LoL'a, no i męczymy się z copslay'em. Dziś jednak pogadamy o dajmonach. Co to? Zaraz się dowiemy.

Shiru: No cóż... Kim jesteście?

Sarafine: Witam. Nazywam się Sarafine. Jestem daemianką z prawie 3-letnim stażem. Moim dajmonem jest Kerbern, usytuowany, chory kojot.

Shiru:  To zacznijmy od podstawowego pytania, czyli z czym to się pożera? Możesz mi opowiedzieć czym są dajmony?

Sarafine: Dajmon to personifikacja naszej świadomości lub mówiąc prościej - ten cichy głosik w głowie. Natomiast daemianie są osobami komunikującymi się ze swoją podświadomością. Nadają jej imiona i określają formę, najczęściej zwierzęcą, odzwierciedlającą charakter posiadacza. Wiele osób również, poza rozmową, wizualizuje swoje dajmony, czyli wyobraża sobie jak jego dajmon funkcjonowałby i jakie interakcje przeprowadzałby w materialnym świecie w czasie rzeczywistym. Termin "dajmon" wywodzi się z książek Philipa Pullmana z serii "Mroczne Materie" (spopularyzowanych przez ekranizację, którą pewnie większość mniej lub bardziej kojarzy - "Złoty Kompas").
Sama idea rozmowy z podświadomością wzięła się już od Sokratesa i późniejszego Junga. Dajmon pełni funkcję wsparcia i towarzysza, jednak w razie potrzeby jest w stanie pełnić nawet funkcję totemu gdy jesteśmy zagubieni, lub "mamuśki" przypominającej o naszych obowiązkach. O dajmonach zapewne po raz pierwszy usłyszałam podczas oglądania wyżej wspomnianego filmu, jednak wgłębiłam się w temat dopiero po natrafieniu na hasło w internecie.

Shiru: Czy "dajmon" pochodzi od słowa "demon"?

Sarafine: Raczej nie. "Dajmon" pochodzi od starogreckiego "δαιμων", którym określano pomniejsze siły nadprzyrodzone. W pewnych wypadkach oznaczało również złe duchy, jednak wielu filozofów odnosiło się tak do opiekunów duchowych - m. in Sokrates, który twierdził, że był prowadzony przez życie właśnie przez owego "daimona". I właśnie w tym znaczeniu nazywamy swoje wewnętrzne głosiki dajmonami. Nie - nie jest to opętanie. *śmiech*

Shiru: Dlaczego nasza świadomość jest utożsamiana akurat ze zwierzętami?

Sarafine: Według mnie, zwierzęta symbolicznie reprezentują czyste cechy, które tak czy siak są indywidualne dla każdego człowieka. Jako, że ich różnorodność jest ogromna, symboliczne przypisywanie cech charakteru i ogólnego nastawienia do cech fizycznych zwierzęcia jest proste, a W końcu wszyscy zostaliśmy nauczeni, by mrówkom przypisywać pracowitość, sowom mądrość, a lisom chytrość i dwulicowość. Daemianie zbudowali schematy analizowania zwierząt ze względu na owe cechy fizyczne, dzięki czemu jesteśmy w stanie stwierdzić, że na przykład zwierzęta stadne będą osobami silnie związanymi ze społeczeństwem, gruboskórne będą izolować się od świata, a wszelkie skrzydlate cenią sobie wolność.
także z uwagi na liczbę różnych gatunków i podgatunków "każdy znajdzie coś dla siebie". Do tego dochodzą stereotypy i nastawienie ludzi (formowane przez legendy i różne inne teksty kultury przez wieki) do danych zwierząt.

Shiru: W takim razie jakie zwierzę pasuje do artysty? A jakie do urodzony przywódcy czy też, po prostu oddanego przyjaciela?

Sarafine: Jeśli chodzi o urodzonych przywódców, to określa się to trochę inaczej. Niestety nie specjalizuję się w analizach, ale jestem w stanie stwierdzić, że urodzonym przywódcą będzie jedno ze zwierząt stadnych, często samiec o silnych cechach. Najprostszy wydaje się samiec lwa, które często zakładają stada. Lubią dominować. Oddanym przyjacielem będzie większość psowatych, zwłaszcza tych domowych. A artysta? To już zależy od samego artysty, zważając, że artyści mogą być zarówno głośnymi ekstrawertykami jak i zamkniętymi na cztery spusty introwertykami. ;)

Shiru: Dobra to mamy zwierzątko, mamy wspólne cechy. Co dalej?

Sarafine: Dalej? Zazwyczaj nasza forma jeszcze nie jest tą "jedyną, prawdziwą", więc większość daemian wciąż szuka zwierzęcia opisującego ich w 100%. Jeśli jednak nasz charakter jest już stabilny, możemy ogłosić usytuowanie, czyli jedną formę, która w pełni nas opisuje. Oczywiście daemianie dzielą się na konserwatywnych i liberalnych. Ci pierwsi uważają, że sytuować można się tylko raz w życiu, podczas gdy drudzy uważają, że charakter jest czymś, co wciąż będzie się zmieniać i zezwalają na sytuowanie się kilka razy w życiu. Jeśli jesteśmy już usytuowani, żyjemy sobie dalej z większą świadomością własnego ja i dobrym kontaktem z podświadomością. Oczywiście możemy też wciąż dogłębniej badać temat dajmonizmu, pisać analizy i artykuły na forum, a także pomagać nowym ludziom rozpoczynającym swoją przygodę z dajmonizmem jako mentor.

Shiru: I od czego zaczęłaś?

Sarafine: Zaczęłam od przeczytania materiałów dostępnych na http://www.dajmony.info. Szczerze powiedziawszy, to u mnie poszło całkiem łatwo. Wystarczyła chwila skupienia. Oczywiście różnym osobom może to zająć trochę więcej czasu i wiele, wiele prób. W tym już pomaga forum, do którego link znajduje się na stronie. Widziałam tam osoby, które szukały swojego dajmona przez kilka, nawet kilkanaście miesięcy.

Shiru: W jaki sposób nawiązuje się kontakt? Na czym polega?

Sarafine: Polega to właściwie tylko i wyłącznie na wsłuchaniu się w wewnętrzny głos i podjęciu rozmowy. Dajmony często same go inicjują, wtrącając swoje trzy grosze do rozmów prowadzonych z kimś innym, lub po prostu komentując zaistniałe sytuacje. Zwykle nie ma z tym problemu. Czasem jednak, czy to podczas kryzysu, czy po prostu gorszego dnia nie potrafimy nawiązać kontaktu. Ja wtedy zostawiam Kera w spokoju. Można też próbować medytacji.

Shiru: Jak wyglądał Twój pierwszy kontakt?

Sarafine: Więc, jak już pisałam: wystarczyła chwila skupienia i koło mnie zaczął biegać mały łaszowaty. Na początku miałam problemy, by wydusić z niej (przez pierwszy okres posiadał płeć żeńską) cokolwiek, potem stopniowo zaczynaliśmy rozmawiać. Teraz czasami aż trudno mi wybłagać u niego zamknięcie się.

Shiru: Jaką postać przybiera Twój dajmon?

Sarafine: W ramach formy komfortowej Kerbern często przybiera formę właściwą (kojot), człowieczą, małych łaszowatych lub dużych kotów. (Zaznaczam, forma komfortowa nie ma związku z charakterem. Dajmon może przyjąć formę nawet lampy...)

Shiru: Jakieś porady dla początkujących?

Sarafine: Po pierwsze - nie poddawać się. Naprawdę, niektórzy osiągają kontakt łatwo, inni szukają i szukają. Po drugie - nie uprzedzać się. Nie wmawiać sobie, że to dziecinne lub bezsensowne. Oczywiście, każdy ma prawo sądzić co chce, jednak... może warto spróbować?

Shiru: Skąd pewność, że nie jest to schizofrenia/rozdwojenie jaźni?

Sarafine: Huh, tego nigdy nie można być pewnym. XD
Anyway, schizofrenia i rozdwojenie jaźni objawiają się zupełnie inaczej. Dajmonizm nawet nie stał koło tych dwóch chorób (zaczynając oczywiście od tego, że sam nie jest chorobą).

Shiru: Czy warto?

Sarafine: Zdecydowanie warto. Zyskujemy poczucie, że zawsze znajduje się przy nas ktoś, kto jest dla nas. Perfekcyjny przyjaciel. Razem przez życie, my kontra wszyscy inni i inne takie. Generalnie dajmon pomaga nam patrzeć na świat z trochę innej perspektywy, jakby materializując wszystkie przemyślenia i pomysły, które zwykle nam uciekają. Dodatkowo jest to świetny sposób, by lepiej poznać samego siebie.

Shiru: Dzięki za wywiad. Po długim czasie i tych wszystkich męczących oraz denerwujących prośbach o ten Twój wywód, ale dziękuję xD *autorka jako masochistka*

A Wy drodzy czytelnicy utożsamiacie się z jakimś zwierzęciem?

DODATEK

Shiru: Mam jeszcze jedno pytanie...
Sarafine: Aha?
Shiru: W sumie to znasz mnie już kilka lat. Myślisz, że jakie zwierzątko by do mnie pasowało?
Sarafine: A to komuś się nie chciało analizy odwrotnej robić. ^^
Shiru: Dawaj, leniu.
Sarafine: Duże kotowate? Ale nie mam pojęcia jakie. To taki strzał.
Shiru: No napisz tak jak do wywiadu do jasnej cholery. xD Może być ze śmieszkiem
Sarafine: No to do jasnej cholery musiałabym poczytać sobie analizy i zrobić to porządnie ^^
Shiru: Ker pomóż jej, bo ją kiedyś ugotuję, do jasnej ciasnej xD
Sarafine: Dodał tylko, że kotowate, bo leniwe. No, chyba, że ma jakiś interes, to jeszcze popędza innych XD

czwartek, 20 listopada 2014

Kto jeszcze pisze dzisiaj listy?

          Napisaliście kiedyś list? Albo nadaliście pocztówkę z wyjazdu? No właśnie, o ile to drugie się jeszcze zdarza, to tradycja pisania listów, wśród naszych rówieśników już prawie zanikła. Może to dlatego, że kojarzy nam się tylko z wypracowaniami i testami z polskiego? Myślałam podobnie, jednak dzięki internetowej akcji zaczęłam skrobać własne listy.
          Znalazłam ostatnio facebook'ową grupę - Przyjaciele z listów. Akcja promująca pisanie listów w XXI wieku:). Pierwszym zaskoczeniem był pomysł, a drugim, to że do grupy należy prawie dwa tysiące osób. A to nie jedyna taka grupa! Na czym to polega? Skrobiesz swój krótki opis, wymieniasz np. zainteresowania, ulubione zespoły i wstawiasz na tablicę. Ludzie o podobnych upodobaniach proszą w komentarzach o kontakt i rozpoczynacie korespondencję. Jeśli jesteś nieśmiały lub po prostu nie lubisz pisać o sobie, sam przeglądasz "ogłoszenia" innych i wybierasz z kim chcesz nawiązać listową znajomość.
          Ja rozpoczęłam swoją przygodę kilka tygodni temu. Wysłałam dwa listy, a sama właśnie dziś wyciągnęłam ze skrzynki własny. Cudowne uczucie! =^.^= Z ogromnym bananem na twarzy dobrałam się do listu od niejakiej Jessi. Cudownie gra na gitarze i ogląda anime. Mega. Do listu dołączony został łańcuszek z kotkiem. Z KOTKIEM! Uwielbiam koty. Szczególnie mojego sierściucha. Także zachęcam Was do brania udziału w takich akcjach, a sama lecę skrobać odpowiedź.

Trzymajcie się.

środa, 12 listopada 2014

Nie wszyscy są martwi cz.2

- Ruszysz się w końcu?- zapytała Mateusza, który wyglądał jakby zaledwie przed chwilą przebiegł maraton. Uchylił jedną powiekę spod której błysnęła niebieskoszara tęczówka ubrana w wianuszek z przekrwionego białka- Oberwałeś stary?
          Mateusz obmacał dłonią twarz i zaprzeczył. Dziewczyna dźwignęła się na nogi i wyciągnęła rękę do przyjaciela.
- Mateusz.
Nie drgnął. Szarpnęła go za ramię uznając, że nie ma czasu się z nim cackać. Chłopak spojrzał na nią przemęczonymi oczami.
- Napiłbym się Lena.
- Jak tylko stąd wyjdziemy to obiecuję ci iść na jakiegoś winiacza cudownej słomkowej barwy i o siarkowym bukiecie.
Wstał, ale się nie zaśmiał. Drzwi przedsionka prowadziły do szerokiego korytarza pełnego kolejnych drzwi.
- Co teraz? Szukamy żarcia? Miejsca do spania?- zobaczyła, jak Mateusz zmarszczył nos i podrapał się po potylicy,
- Jeśli mnie przeczucie nie myli to najpierw musimy zobaczyć z kim tu jesteśmy.
- Serio zakładasz, że te dekle wpadły na schowanie się akurat tu?
Przeszli obok pokoju Leny nasłuchując cały czas.
- Słyszysz?- szepnęła.
          Wydawało się, że za drzwiami coś właśnie spadło. Chwilę później dobiegło ich stłumione przekleństwo. Lena uśmiechnęła się naprawdę, naprawdę szeroko. Gestem nakazała, by chłopak pozostał przy ścianie, a sama powoli nacisnęła klamkę. Podziękowała w duszy za swój refleks. Udało jej się jakimś cudem uchylić przed lecącym kijem baseball’owym.
- Ej, Marcelina!- krzyknęła do dziewczyny, która właśnie brała kolejny zamach. Zatrzymała się w rozkroku z wysoko uniesioną bronią.
- No nie gadaj, że znalazłaś kij.
Dziewczyna uśmiechnęła się głaszcząc lakierowane drewno.
- Jasne, że nie. Przywiozłam go ze sobą- parsknęły śmiechem, po czym Marcelina zniknęła w pomieszczeniu. Lena skinęła głową na przyjaciela i weszli do pokoju. Już na samym początku dziewczyna omal nie zabiła się o wieżę z walizek.
- Zagraciłaś tu.
          Marcelina nie odezwała się tylko wślizgnęła na górę jednego z piętrowych łóżek. Uniosła koc spod którego wyłoniła się masa paczek z żarciem, picie i innych kolorowych pudełeczek. Wybrała jedno i rzuciła prosto w ręce Leny.

Kwaśne żelki. Wie co lubię.

Otworzyła paczuszkę i wysypała połowę na dłoń, a resztę rzuciła w stronę Mateusza.
- Czy to aby nie paserstwo?- zapytała uśmiechając się z ustami pełnymi słodyczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo była głodna.
- Nie marudź tylko jedz- z hałd walizek, toreb i plecaków wyłonił się dość niski chłopak z okropnie roztrzepanymi włosami.
- Antoś!- dziewczyna poczochrała kolesia, próbując jakoś spłaszczyć chaotycznie sterczące kosmyki, jednak jak zwykle jej staranie spełzły na niczym. Nie potrafiła nawet wyrazić tego jak bardzo się cieszy. Jeśli ktoś z jej klasy miał przeżyć to na pewno chciała, żeby były to te dwie osoby.
- Jest ktoś jeszcze?- zapytała sięgając po jakieś ciastka.
- Szukają żarcia. A ty co? Tak w gości bez prezentu przyszłaś?
- Jak to bez?- zdjęła plecak i wyciągnęła z niego broń. Marcelinie zaświeciły się oczy, ale Antek się skrzywił. Na zajęciach ze strzelectwa rzadko kiedy udawało mu się trafić w tarczę, a o dobrym wyniku nawet nie było co mówić. O niebo lepiej poszło dziewczynom, które zdobywały prawie same ósemki i dziewiątki. Lena wyłożyła broń w pokrowcach oraz śrut na dolne łóżko.
- Szkoda, że nie mieliśmy więcej paramilitarnych zajęć. Na przykład jakiegoś fechtunku… Poza tym wiatrówki to średnia obrona. - Antek jak zwykle marudził pod nosem coraz bardziej zwiększając dystans do strzelb.
- Ta najlepiej prowadzenia czołgu, Antoś. Albo kręcenia napalmu. Poza tym wiatrówka zrobi z człowieka ser szwajcarski. Pod warunkiem, że umiesz celować oczywiście.
- To co robimy?- Marcelina nerwowo wyłamała palce.
- Wyśpimy się, poczekamy, aż wrócą z żarciem, przygotujemy się i wtedy ustalimy co dalej. Przydałoby się zrobić jakąś broń, bo wiatrówek jest trzy, a poza nimi mamy tylko kij baseball’owy.
- W sumie to ja umiem robić napalm.
          Wszyscy spojrzeli na długowłosego chłopaka, który właśnie przeglądał najbliżej leżący plecak. Gdy Mateusz poczuł na sobie spojrzenia trzech osób obrócił się ze zdziwioną miną.
- Co jest ci potrzebne?- Lena wpatrywała się w niego z nadzieją w oczach- W końcu mogą sobie nakurwiać ile tylko chcą, ale jeśli ich spalimy nie będą mieli jak.
Jej przyjaciel podrapał się po potylicy.
- Najprościej ze styropianu i benzyny. No wiecie, nawet gdy próbujesz się zgasić wodą może być już tylko gorzej, bo oblepia ci skórę gorącym plastikiem. Tylko zombiaki raczej tego nie poczują.
- Nieważne czy poczują. Może być to dla nich zupełnie bezbolesne, ale kiedy spalimy ich mięśnie i ścięgna nie poruszą się już- Lena opadła z usatysfakcjonowaną miną na łóżko.

Mamy broń. Prawdziwy sposób na te pieprzone trupy.

- Nie byłbym takim optymistą- Antek otworzył puszkę z jakimś gazowanym napojem i przyjrzał się zerwanej z korytarza mapie kompleksu. W pokoju panował półmrok- Gdzie chcecie szukać tego styropianu?
- Tutaj.- Lena uderzyła palcem w mapę.

***

- Rozumiecie plan?
          W pokoju przybyło nie tylko ludzi, ale i jedzenia spakowanego w różnorakie torby i plecaki. Doszedł Adrian z klasy Mateusza oraz Agata, Kamil i Adam.
- Ja zostaję z Agatą i pilnuję bazy, a wy ruszacie do autokarów po paliwo i styropian ze składzika za stołówką- Antek bujał się na krześle.
- Dokładnie. Idziemy dwoma grupami. Ja, Marcelina i Adam dreptamy do autokarów, a Mateusz, Adrian, Kamil do składzika- mówiąc to Lena jeździła palcem po mapie wyznaczając konkretne trasy- Ty Antoś po prostu nie zgiń- wyszczerzyła do niego kiełki- Zostawimy wam jedną wiatrówkę. Nam broń tak naprawdę się nie przyda, jeśli zwrócimy na siebie ich uwagę jesteśmy martwi. I jeszcze jedno. Nie pokazujcie tym ze stołówki, że nas nie zżarli. No chyba, że macie zamiar zmniejszyć nasze szanse przeżycia do zera. Jeśli ktoś chce stamtąd kogoś wyciągnąć, robi to po tej akcji. I na własną rękę. Rozumiecie?
          Przytaknęli. Każdy trzymał bardziej lub mniej zaawansowaną broń. Uśmiechnęła się. Zawsze lepiej umierać w doborowym towarzystwie.

***

          Wybiegł na korytarz. Jeszcze ułamki sekund temu usłyszał krzyk, jednak w przejściu nie było nikogo. Ruszył pędem mijając szereg klamek. Dopadł do framugi otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwi i od razu cofnął się, próbując wciskając się w ścianę. Powoli zjechał po niej ledwo powstrzymując odruch wymiotny. W środku łacznika między pawilonami były trzy zombiaki, w dodatku definitywnie coś żarły. Wychylił się i tym razem już zwymiotował. Na szczęście żywe trupy były zbyt zajęte jedzeniem chudego ciałka Agaty.

Wjebałeś się stary. Nie wziąłeś broni, nie wziąłeś kurwa niczego. Kto zapomniał zaryglować drzwi w tym jebanym łączniku? Dlaczego puściłeś ją samą, nie upomniałeś żeby wzięła broń? Dlaczego, gdy zaproponowała, że zrobi obchód nie poszedłeś za nią, deklu?

          Rozpoczął analizę położenia swojego i reszty. Lena, Marcelina i chłopaki powinni mijać stołówkę, żeby dorwać się do tego pieprzonego paliwa i styropianu potrzebna im będzie jeszcze co najmniej godzina. Chyba, że się na nich rzucą, wtedy prawdopodobnie nie wrócą. On z Agatą mieli pilnować bazy. I może z nikim się na to nie umawiał, ale powinien ją chronić. Brawo. Zawaliłeś po całości stary. Naprawdę będą musieli wrócić do trucheł jego, Agaty i żywych trupów ponad nimi? Antek poczuł, że gotuje się w nim krew. Przecież zostawili mu jedną wiatrówkę, niechętnie, ale zostawili.
          Otarł wargi i zaczął podnosić się do pionu. Cofał się wgłąb korytarza przyklejony do ściany, boleśnie szorując plecami o klamki drzwi. Modlił się w duchy, żeby zombiaki go nie usłyszały. Denerwował się. Nie dość, że strzelec z niego żaden to jeszcze trzęsą mu się ręce. Cichaczem dostał się w końcu do ich pokoju, zamknął za sobą drzwi i poczuł, że nogi ma jak z waty. Podszedł chwiejnie do broni, uprzednio płucząc usta pierwszym lepszym napojem, który wpadł mu do ręki i drżącą ręką wyjął z puszki po fasolce garść śrutu. Kształtem przypominał kieliszek.

Tia, przyjacielu upij się, a potem obudź w normalnym świecie. Ten się kurwa skończył.

          Czuł, że zaczyna go to przerastać. Jak każdy miał na koncie masę filmów i książek o apokalipsach zombie, ale to było nic. Teraz był pewny, że jego szanse są nikłe.

Zdechniesz jak nic nie zrobisz, deklu.

          Złapał wiatrówkę i zobaczył jak szybko może ładować kolejne kieliszki. Zbladł. Pół minuty. Zabije jednego, jeśli mu się poszczęści padną dwa. Z trzecim nie ma szans. Chyba, że coś wykombinuje. Wyszedł na korytarz. 10 metrów. Czyli jakieś trzy, może cztery minuty. Tyle na dobiegnięcie, dwa strzały, powrót do korytarza, trzeci strzał, schowanie się za drzwiami i ostatni strzał. Cztery strzały, tylko raz ma prawo chybić. Tylko raz. Musiał dać radę.
          Wrócił do pokoju, poprawił sznurówki, ułożył kolbę w kołku pomiędzy barkiem, a klatką piersiową. Wziął trzy naboje, położył je delikatnie na dolnej wardze i mocno zacisnął usta. Tak najszybciej je załaduje. Otworzył drzwi i wysunął się na korytarz.

10 metrów.

Skorygował ułożenie broni i przysunął twarz do skupiając się na szczerbince i muszce.

5 metrów.

Oddychał powoli, przez nos bez przerwy dotykając językiem metalicznych kieliszków. Smakowały trochę jak krew.

2 metry.

Zaczął się denerwować. Kropla słonego potu zawisła na koniuszku jego nosa łaskocząc i doprowadzając go do szewskiej pasji. Nie trzęś się, Antek.

Drzwi.

Zacisnął mocniej usta, wychylił lufę przez framugę. Otarł nos o broń i zamarł. Dasz radę.

          Wychylił się bardzo powolutku, szukając pierwszego celu. Udało mu się powstrzymać krzyk, gdy lufa zawisła kilka centymetrów przed szpetnym pyskiem zombiaka. Strzelił bez namysłu. Trafiłby nawet ślepiec. Śrut zniknął w głowie kogoś kto jeszcze kilka godzin temu stał z nim na zbiórce. Złamał broń i włożył kolejny nabój. Uniósł ją w momencie, gdy kolejny trup ruszył w jego stronę strzelił znowu. Chybił. Zaklął szpetnie i rzucił się do korytarza, ładując po drodze kolejny kieliszek. Słyszał rzężący oddech tuż, tuż za nim. Dopadł drzwi, odwrócił się i ponownie strzelił. Tym razem strzał urwał trupowi tylko kawałek łba, jednak siła porwała go na ziemie.

Tak Lena, ja taki ser szwajcarski z zombiaków mam w dupie.

          Antek zobaczył, że ostatni zombiak jest przechodzi przez drzwi do korytarza złamał broń i skoczył na głowę przed chwilą powalonego żywego trupa. Przy ładowaniu broni ślizgał się na kawałkach mózgu, ale nie stracił równowagi. Zrównał szczerbinkę z muszką, wycelował, odetchnął i uspokoił się. Dasz radę, Antek. Za Agatę. Nacisnął spust, strzelił.
I chybił.

CDN.

          Tak jak mówiłam kontynuacja jest! Wolniej niż zamierzałam, ale jest. Ukłony dla Kocyny przez którą zamiast robić notatki na lekcji, ewentualnie spać piszę o zombiakach. W końcu charaktery w tym opowiadaniu to lekko przeinaczone osoby z mojej klasy. Kontynuacja, oby jak najszybciej.

piątek, 31 października 2014

Drabble

          Napotkałam się ostatnio na ciekawy sposób pisania, a mianowicie drabble. Jest to bardzo krótka forma, która posiada równo sto słów. Celem pisania drabbli jest wyuczenie się zwięzłości, można się nauczyć wyrażania interesujących i istotnych pomysłów. Niezbyt lubię pisać w jakichkolwiek schematach, ale liczenie słów, oczywiście praktykowane na lekcji matematyki, sprawiło mi niezłą frajdę. Łatwo się walnąć. Poniżej macie cztery miniaturki, które składają się razem w gorzką historyjkę inspirowaną przemęczeniem szkolnym i twórczością znakomitego kompozytora Michaela Ortegi. Polecam, czasem nawet ja robię sobie odskocznie od metalu i hardcoru ;) Zapraszam

          Poznał ją gdy mieli zaledwie parę lat. Była małą wesołą dziewczynką, która bała się potworów spod łóżka. Miała zawsze zdarte kolana i plastry w różowe osiołki. Mimo upomnień jej mamy biegała umorusana, cała w siniakach, ale jemu to nie przeszkadzało. Lubił jej towarzystwo. Gdy się uśmiechała cała jej podrapana buźka świeciła niczym dodatkowe słońce. Gdy skakała prawie odlatywała na swoich chudych i obitych ramionach. Gdy byli sami tańczyła boso na zimnym bruku klaszcząc w rytm niesłyszalnej muzyki. Nigdy z nią nie zatańczył. Wolał być obserwatorem, zapisywał każdy tęczujący siniec, każdy kolejny plaster na jasnej skórze. Z czasem urazów zaczęło przybywać.
***
          Gdy skończyła trzynaście uśmiech zastąpiły łzy. Zniknął jej sprężysty chód, ktoś zabił ten kochany odruch wtulania się w niego przy każdej możliwej okazji. Krwiaki i obicia zaczęły chować się pod długimi rękawami i golfem. Jedynym nie okaleczonym miejscem była twarz. Nie był pewny kiedy stwierdził, że jego przyjaciółka ma za dużo ranek, że w wieku kilkunastu lat nie ma się tylu siniaków, nie biega się co drugi dzień z guzem, który ledwo chowa się pod grzywką. Zaczął się w końcu łapać na tym, że nie potrafi zliczyć kolejnych stłuczeń. Ale gdy zostawali sami ona wciąż tańczyła. Boso. Łkając.
***
          W dniu jego piętnastych urodzin ona uciekła. Świat jakby stracił sens.Szukał jej gdzie tylko mógł bez żadnego skutku. W jego sercu zaczął rosnąć cień. Oplatał jego tętnice, wsuwał śliskie, zimne macki pod osierdzie. Nogi ledwo odnajdywały oparcie na prostej drodze, ale on szukał. Musiał. Musiał przekonać się czy siniaków ubyło. Jednak to ona znalazła jego. Przyszła umorusana jak za dawnych czasów. Gdy ją zobaczył uśmiechnął się. Stała naprzeciwko lustrując go błękitnymi oczyma i wydawała mu się tylko marą, nartkotycznym snem, który miał zaraz rozwiać się, zniknąć. Tym razem taniec wzbogaciła śpiewem. I po raz pierwszy opowiedziała mu swoją historię.
***
          Zabił gdy oboje byli u progu pełnoletności. W tej samej uwalonej krwią koszuli zaprosił ją na spacer. Gdy szedł zostawiał za sobą krasne ślady bosych stóp. Obok dreptała ona nucąc coś pod nosem. Pierwszy raz była spokojna. Cień nie mógł ich już dosięgnąć. Szli wśród nie istniejącej muzyki i jej cichego nucenia. Poszli tam gdzie nawet śmierć nie mogła ich znaleźć. Gdy zaczęła tańczyć jego serce rozkwitło różami spryskanymi juchą jej ojca. Zerwał jedną i wplótł w jej włosy, co wywołało u niej atak śmiechu. Śmiechu szaleńca, który doprowadziłby każdego do krzyku. Jednak on jej zawtórował. I pierwszy raz zatańczyli razem.