sobota, 6 czerwca 2015
Zaułek cz.2
sobota, 16 maja 2015
Zaułek
Oblicze dobra, oblicze zła
Walczą ze sobą nieustannie
Wygrywa ten, którego karmię”
- Zupełnie Cię nie rozumiem Cinn. Jesteś ostatnio jak z innej bajki.
Chłopak podniósł wzrok na białowłosą dziewczynę, która spoglądała na niego z czymś w rodzaju politowania.
- Nie musisz mnie rozumieć Hecate. Zupełnie tego nie wymagam, szczególnie, jeśli chodzi o te sprawy.
Albinoska przeciągnęła się tak mocno, że aż chrupły jej stawy. Uśmiechnęła się wilczo i zaczęła się kokosić na swoim legowisku z pomiętej derki, po chwili nakrywając się płaszczem.
- Kolejna noc pod chmurką, przyjemne prawda?
- Gdyby nie ten śmierdzący zaułek to pewnie tak. Masz już pomysł, jak stąd wyjść?
Dziewczyna obróciła się na brzuch i spojrzała na niego fioletowymi oczami.
- Jak na razie żadnego. Gdybyś mi pomógł zamiast użalać się nad sobą, dawno temu wyszlibyśmy z tego labiryntu. Widziałeś się ostatnio w lustrze? Masz pod oczami wory niczym rowy mariańskie... W dodatku zapuchnięte od płaczu.
- Nie twój zasrany interes.- prychnął, a następnie dorzucił parę metalowych bryłek do miniaturowego, niebieskiego ogniska, które zapłonęło mocną czerwienią, a potem zmieniło kolor na ciemny fiolet.
- Nawet ogień barwi się twoim żalem. Aż tak ciężko zrozumieć, że nie wróci?
- Nie zrozumiesz tego Hecate. Przyjaciela nie da się tak po prostu zapomnieć.
- W takim razie spróbuj mi wytłumaczyć.
Albinoska siada na legowisku i spogląda na niego z zainteresowaniem. Chłopak dobrze wie, że mu nie współczuje, przemawia przez nią czysta i wrodzona ciekawość. Cinnabar wzdycha ciężko. Ogień błyska czernią.
- Przyjaciel, to ktoś w kogo pakujesz swój czas, swoje emocje. Ktoś z kim tworzysz wspomnienia, ktoś kto czyni cię silnym i słabym jednocześnie.
- Bez sensu. To po co ci ktoś taki?
Chłopak uśmiecha się i przeczesuje włosy. Czerń ogniska przez chwilę mieni się czystą zielenią.
- Słabość bierze się z tego, że przyjaciel cie zna. Na wylot. Tak samo, jak ty jego. Ale tobie to nie przeszkadza, bo czujesz się dobrze trzymając jego sekrety w sercu i bezpiecznie, gdy wiesz, że twoje tajemnice są z nim. Oswajacie się nawzajem, milczycie godzinami opierając się o siebie plecami i czujesz błogość. Bezpieczeństwo.
- Przecież to nie trwa wiecznie.
Ognisko nagle gaśnie. W ciemności świecą tylko fioletowe tęczówki dziewczyny. Hecate rozpala ogień, który wpierw płonie wysokim żółtym płomieniem, jednak po chwili znów czernieje.
- Jesteś nie do wytrzymania! Skoro cię zostawił to mógłbyś zrozumieć, że nie jesteście już swoimi obrońcami, że czasy błogości się skończyły. To przez to siedzimy w tym labiryncie, a ty nie potrafisz nas wydostać.
Cinnabar milknie i obejmuje mocno swoje kolana.
- Nie chce, żeby to się skończyło.
- Nie widzisz, że przez to nie funkcjonujesz normalnie?!- oczy Hecate są pełne furii.
- To mój problem…
- Nie! To też mój problem. To ty nie możesz latać, ale to ja jestem tu z tobą uwięziona. Ogarnij się w końcu. Znasz tylu ludzi, znajdziesz nowego przyjaciela.
- Nie ma takiej opcji. Nigdy już nikomu tak nie zaufam. Nigdy już nikomu tyle nie powiem. Poza tym.- Cinnabar odwraca się do niej plecami. Mimo zadziornego charakterku z gardła Hecate wyrywa się dźwięk przerażenia.
- Cinn… One…
- Nie goją się dobrze, co nie?- z jego pleców sterczą dwa ropiejące kikuty- Cały czas krwawią i nie chcą przestać. Przepraszam Hecate. Nie wiem kiedy odrosną. Nie wiem czy w ogóle.
Ogień znowu przygasa, jednak Hecate nie próbuje go podtrzymać. Gdy znika zupełnie w zaułku zapada cisza.
Opowiadanko napisane dla mojego psychicznego odreagowania. Hecate i Cinnabar pewnie jeszcze nie raz się tu pojawią. Teraz idę szykować się na konwent. Trzymajcie się! :3
sobota, 10 stycznia 2015
Cynober cz.1
- Siedź cicho. Jeszcze przepłoszysz tą kelpię.
Młody zamilkł starając się bezgłośnie przegonić krążącego nad głową komara. Siedział w kucki w pałkach wodnych i było mu okropnie niewygodnie, trzcina ciągle cięła mu policzki oraz uszy. Spojrzał na siostrę, która nie zdradzała ani jednej oznaki niezadowolenia. No chyba, że z jego powodu. Lunn była starsza od niego o trzy lata i mistrzowsko opanowała kunszt ojca. Chyba najmłodsza Łowczyni, jaką kojarzył, choć Korik nie znał za wielu ludzi. W końcu był tylko rozbrykanym dwunastolatkiem ze Wschodnich Bagien i to tych położonych jak najdalej od siedzib leżących we władaniu Detrira. Chłopiec nie wiedział dlaczego zarówno ojciec, jak i siostra na dźwięk tego imienia zawsze pluną przez lewe ramię, ale podejrzewał, że ma to jakiś związek z ludźmi Detrira, którzy przyjeżdżali do ich Komty handlować. Tylko, że oni nie płacili. Nigdy.
Korik poczuł, że siostra nieprzyjemnie mocno wbija mu palec między żebra.
- To boli.- stęknął, ale Lunn tylko uciszyła go gestem, a następnie kazała się skupić na ofierze. Chłopiec czuł, poirytowanie dziewczyny, więc wlepił wzrok w dziwnego stwora.
Kelpie była postury wychudzonej szkapy, ale w pysku było coś z kucyka. Takiego wrednego i martwego od trzech dni. Ślepia przykrywała skołtuniona czarna grzywa pełna wplątanych wodorostów i nenufarów. Mleczne grzebienie kwiatów wyglądałyby całkiem ładnie, ale ich zestawienie z Kelpie kojarzyło się Korikowi z obrzędami pogrzebowymi. Reszta ciała była typowo końska. Skóra na na chudych pęcinach nibykonia opinała się tak, jakby zaraz miała pęknąć rozrywając się na kościach. Tułów wyglądał niczym topielec, którego wyciągnął wraz z ojcem, kilka miesięcy temu z jeziora Tubir. Kelpie nawet podobnie śmierdziała. Brzuch wyglądał, niczym obciągnięty źle wyprawioną skórą bęben, gdzieniegdzie widział pęknięcia. Tylko, że ze stwora nie wylatywały różowe i czerwone wstęgi wnętrzności. Pod skórą w widocznej klatce z białych żeber biło ciemne przerośnięte serce, które nienaturalnie grubymi i rozgałęzionymi żyłami pożywiało się ciałem dawnego konia.
Wzdrygnął się na samą myśl, że to mógł być jego wierzchowiec. Korik był bardzo przywiązany do Krnąbrnego, podobnie jak Lunn do swojego Pożeracza Czaszek. W końcu ich konie były mięsożerne. I oddane. I bardzo mądre skoro zamiast, jak większość kopytnych jeść zieleninę, która na bagnach, w większości przypadków, zabijała na miejscu, wolały schrupać ropuchę albo kuroliszka. Lub też, jak koń Lunn, człowieka.
Siostra dotknęła trzema palcami wierzchu lewej dłoni.
“Przygotuj się”.
Złapał mocno swoją bolę, sprawdzając czy nie ślizga się mu w dłoni. Składała się z metalowego koła, do którego przyczepione były trzy, długie na półtora łokcia, sznury z kulistymi odważnikami. Miał ważne zadanie i nie chciał niczego zepsuć. Lunn pierwszy raz powierzyła mu tak odpowiedzialną funkcję, zwykle tylko patrzył lub pomagał porządnie spętać schwytane już zwierze. Tym razem to on miał unieruchomić tylne nogi Kelpie, tak by nie mogła skrzywdzić jego siostry. W gestii Lunn leżała oczywiście najważniejsza część planu. Korik widział, jak przygląda się ostatni raz uździe wykonanej z grubego rzemienia wzmacnianego srebrnym drutem i sprawdza przymocowanie wodzy do pierścienia wędzidłowego. Nie rozumiał na co komu taki wierzchowiec. Kelpie nie były lojalne, jak konie, za to piekielnie szybkie i nigdy się nie męczyły. Jeśli komuś udało się ją schwytać w uzdę, stawała się posłuszna, jednak gdy się uwolniła… Cóż, biada temu kto zażyczył sobie takiego wierzchowca.
Ich przyszła ofiara przeszła tuż obok, zatrzymując się i grzebiąc kopytem w wodzie. Był jeszcze jeden ważny szczegół. Kelpie potrafiły chodzić, a nawet cwałować po tafli wody, ale to w wodzie nie miały sobie równych. Żaden Łowca, nawet najlepszy pływak, nie chciał mierzyć się z Kelpie na otwartym jeziorze czy też bagnie. Szczególnie na Narce, gdzie właśnie się znajdowali. Stwory zwabiały ludzi na środkową wysepkę, która poza kilkoma wystającymi skałami była tak naprawdę płem. A gdy już znalazło się pod wodą nie było ratunku. Czasem jednak bezpieczniej być Łowcą niż zwykłym człowiekiem z mokradeł, którego głównym sposobem na życie było pływanie łódką i szukanie pożywienia. Może dlatego tak mało się ich ostało? Jedynie niektóre łowieckie Komty miały zbudowane zagrody, a prawdziwą rzadkością były poletka z warzywami. Korik mógł być naprawdę dumny, że jego dom zawierał oba te miejsca.
Kciuk Lunn powędrował nos, a potem dolną wargę.
“Ruszamy od razu. Cisza.”.
Był przyzwyczajony do sygnałów Łowców, więc oparł podbródek na pięści.
“Gotów.”
Wstali jednocześnie. Lunn rzuciła się szczupakiem w kierunku pyska Kelpie, a Korik ustawił się w odpowiedniej pozycji do rzutu. Dziewczyna dopadnie stwora za cztery susy; jej nogi zapadały się w wodzie po kolana, jednak wyskakiwała z niej niczym rodzony Rogoskoczek. Trzy susy. Dwa. Rzucił, prosząc wszelkie bóstwa i bóstewka, aby trafił. Lunn skoczyła w górę w momencie, gdy odważniki boli obwinęły się wokół tylnich nóg Kelpie, co powaliło nibykonia. Korik nie miał pojęcia, jak siostra to robi, ale gdy stwór wpadł pod wodę trzymała już wodze w górze. Głowa Kelpie unosiła się na nad taflą, jednak teraz czarny pysk obejmowała połyskująca na srebrno uzda.
- Widziałeś?- odwróciła się do niego z uśmiechem tryumfu na twarzy. Korika zamurowało. Była genialnym Łowcą, idealnym zastępcą ojca- Nawet się nie zorientowała, że tu jesteśmy.
W jej oczach tańczyły płomyki pełne dumy.
- Dobrze ci z uśmiechem, Lunn- powiedział. Siostra naprawdę rzadko się uśmiechała. Sam pamiętał może dwa razy, gdy wygięła usta w ten wesoły sposób. Dziewczyna zareagowała tak jak się spodziewał. Jej dłoń powędrowała na bliznę, która zaczynała się na kącie żuchwy, biegła przez nos i kończyła gdzieś w rudych włosach jego siostry, aktualnie skrytych pod zielonym kapturem. Skóra powyżej szramy była pomarszczona i skurczona od oparzenia. Nie wiedział jakim cudem jej lewe oko ocalało, ale tworzyło okropne zestawienie z okaleczeniem. Tak jak wszyscy we Wschodnich Bagnach miała oczy o kolorze zbliżonym do cynobru. Tylko, że na oparzonej skórze nie rosły brwi ani rzęsy, więc Lunn kojarzyła mu się z dziewczyną zszytą w połowie z jaszczurolwem.
- Ale z blizną już nie. Dobrze, że zostałam łowcą. Przynajmniej z głodu nie umrę, bo chłopa to bym sobie nie znalazła.
Korik chciał jeszcze coś powiedzieć, ale dziewczyna odwróciła się i pociągnęła Kelpie do góry uprzednio uwalniając jej tylnie nogi z jego więzów. Nibykoń człapał za jego siostrą, prawie potulnie. Nie szarpał się, nie próbował gryźć, nawet nie rzucał łbem. Gdy chłopiec podszedł bliżej, zobaczył jak Kelpie szczerzy pożółkłe zęby, w czymś co spokojnie mógł nazwać parodią szalonego uśmiechu. Gorsze były tylko oczy nareszcie widoczne spod skołtunionej grzywy.
- Ona jest ślepa?- zapytał idącej przed nim Lunn. Uniosła wyprostowaną dłoń w górę, co było zaprzeczeniem i oznaczało, że nie ma ochoty z nim rozmawiać. Korik westchnął i wrócił do przyglądania się Kelpie. Szedł aktualnie równo ze zwierzem, na tyle blisko, żeby go dotknąć. Ciekawiło go czy dostałby za to burę od siostry. Jej ślepia były ciemnogranatowe i przejrzyste, widział w nim nerw wzrokowy i całą sieć naczynek pokrywających rogówkę. W gałce pływały białe i jasnofioletowe krople, kojarząc się chłopakowi z gwieździstym niebem. Nie zarejestrował w nim źrenicy, ale drobne kuleczki wydawały się czasem gromadzić w jednym miejscu, a następnie rozpraszać, gdy dana rzecz przestawała je interesować.
Złapał jeden z wodorostów i wyplątał go z grzywy Kelpie. Obróciła łeb w jego stronę, a w jej oczach zatańczyły różnokolorowe punkty.
- Uważaj.- upomniała go, wciąż się nie odwracając. Zignorował ją wracając do wyciągania zielska z włosów stwora. Sama grzywa w dotyku przypominała mu mokre siano ubabrane w mule, ale zapach miała bardziej trupi. Przejechał dłonią po kłębie nibykonia, w takim samym uspokajającym geście, jaki stosował na swoim Krnąbrnym. I kolejne zdziwienie, sierść nie była aksamitna, a zbliżona fakturą do foczej skóry. Bardzo dziwne zwierze.
czwartek, 18 grudnia 2014
Faza na... - Jeff the Killer
- Braciszku?
- Nie mów tak do mnie. Nie jestem już dzieckiem.
- To o co ci chodzi staruszku?
- Ech… Zostaniesz ze mną na noc?
- Znowu czytałeś creepypasty, Liu?
- Yhym.
- To zostanę.
- Dobrze wyglądasz Liu. Przedstawiłem Ci już Smile? To mój nowy kompan do polowań. Podobnie się uśmiechamy, co?
Brunet nachylił się nad bratem. Deszcz siekł coraz mocniej, Liu mókł, a Jeff nie chciał, aby braciszek się rozchorował.
- Nieźle leje. Lubisz taką pogodę, prawda Liu? Ej, czyżbyś się obraził? Jeśli będziesz dalej stał tak na deszczu to się przeziębisz.
Przykląkł i okrył brata swoją bluzą.
- Czuję się ostatnio dziwnie pusty, braciszku. Kiedyś byłem pełny typowych ludzkich uczuć, później zastąpiła je paląca żądza. Mordu, oczywiście. Oj, Liu! Jak to cholernie bolało. Płonąłem w środku, czułem dokładnie, jak ogień pali wątrobę, jelita, płuca, żeby następnie zwęglić żebra i mięśnie. Ale znalazłem na to sposób! Zacząłem krzywdzić innych... i w końcu! W końcu ktoś cierpiał tak, jak ja! Genialne uczucie bracie! A potem zacząłem tonąć. Dławiłem się w ekstazie przeplatanej ich krzykiem... Albo we własnym bólu. Płonąłem szczęściem albo cierpieniem. I wiesz co Liu? Chyba się wypaliłem.
Smile.jpg położył się przy bracie Jeffa zamiatając swoim zniekształconym ogonem naokoło.
- Tak czy siak... jestem pusty. Cholera, nawet wybicie połowy sierocińca mi nie pomogło! Liu... Odezwij się do mnie... Do kurwy nędzy i prostytutki biedy, odezwij się!
Cisza.
Jeff opadł na kolana i przytulił się mocno do brata. Drgał spazmatycznie rozdrapując sobie twarz o chropowatą płytę nagrobka.
- Mam dość bycia sam. Po co cię zabiłem?! Po co, no dlaczego?!
Smile.jpg podniósł łeb i zaskamlał. Jeff nagle znieruchomiał tuląc rozcięte czoło do nagrobka. Po cmentarzu przetoczył się szalony śmiech.
- No tak... Skoro na ból pomaga mi cierpienie innych, to tak samo poradzę sobie z samotnością! Będą tak samotni, jak ja. Prawda, braciszku? Liu?
Jeff wpatrywał się oczami bez powiek w miejsce spoczynku brata. Po nagrobku obwiązanym białą, gdzieniegdzie zakrwawioną bluzą, spływały strugi deszczu. Gdyby brunet myślał w takich kategoriach, stwierdziłby, że Liu płacze. Jednak dla niego ten obrazek był lekko żałosny. Zdjął ubranie z kamiennej płyty zakładając je na siebie. Następnie posłał swojemu bratu uśmiech.
- Dziękuję, że mnie wysłuchałeś Liu. Mówię Ci, kiedy przyjdę znowu, będę już szczęśliwy. A jak ja to i Ty, prawda braciszku?
środa, 17 grudnia 2014
Necro Stradivarius

środa, 12 listopada 2014
Nie wszyscy są martwi cz.2
Mateusz obmacał dłonią twarz i zaprzeczył. Dziewczyna dźwignęła się na nogi i wyciągnęła rękę do przyjaciela.
- Mateusz.
- Napiłbym się Lena.
- Jak tylko stąd wyjdziemy to obiecuję ci iść na jakiegoś winiacza cudownej słomkowej barwy i o siarkowym bukiecie.
Wstał, ale się nie zaśmiał. Drzwi przedsionka prowadziły do szerokiego korytarza pełnego kolejnych drzwi.
- Co teraz? Szukamy żarcia? Miejsca do spania?- zobaczyła, jak Mateusz zmarszczył nos i podrapał się po potylicy,
- Jeśli mnie przeczucie nie myli to najpierw musimy zobaczyć z kim tu jesteśmy.
- Serio zakładasz, że te dekle wpadły na schowanie się akurat tu?
Przeszli obok pokoju Leny nasłuchując cały czas.
- Słyszysz?- szepnęła.
Wydawało się, że za drzwiami coś właśnie spadło. Chwilę później dobiegło ich stłumione przekleństwo. Lena uśmiechnęła się naprawdę, naprawdę szeroko. Gestem nakazała, by chłopak pozostał przy ścianie, a sama powoli nacisnęła klamkę. Podziękowała w duszy za swój refleks. Udało jej się jakimś cudem uchylić przed lecącym kijem baseball’owym.
- No nie gadaj, że znalazłaś kij.
Dziewczyna uśmiechnęła się głaszcząc lakierowane drewno.
- Jasne, że nie. Przywiozłam go ze sobą- parsknęły śmiechem, po czym Marcelina zniknęła w pomieszczeniu. Lena skinęła głową na przyjaciela i weszli do pokoju. Już na samym początku dziewczyna omal nie zabiła się o wieżę z walizek.
- Zagraciłaś tu.
Marcelina nie odezwała się tylko wślizgnęła na górę jednego z piętrowych łóżek. Uniosła koc spod którego wyłoniła się masa paczek z żarciem, picie i innych kolorowych pudełeczek. Wybrała jedno i rzuciła prosto w ręce Leny.
Kwaśne żelki. Wie co lubię.
Otworzyła paczuszkę i wysypała połowę na dłoń, a resztę rzuciła w stronę Mateusza.
- Czy to aby nie paserstwo?- zapytała uśmiechając się z ustami pełnymi słodyczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo była głodna.
- Nie marudź tylko jedz- z hałd walizek, toreb i plecaków wyłonił się dość niski chłopak z okropnie roztrzepanymi włosami.
- Antoś!- dziewczyna poczochrała kolesia, próbując jakoś spłaszczyć chaotycznie sterczące kosmyki, jednak jak zwykle jej staranie spełzły na niczym. Nie potrafiła nawet wyrazić tego jak bardzo się cieszy. Jeśli ktoś z jej klasy miał przeżyć to na pewno chciała, żeby były to te dwie osoby.
- Jest ktoś jeszcze?- zapytała sięgając po jakieś ciastka.
- Szukają żarcia. A ty co? Tak w gości bez prezentu przyszłaś?
- Jak to bez?- zdjęła plecak i wyciągnęła z niego broń. Marcelinie zaświeciły się oczy, ale Antek się skrzywił. Na zajęciach ze strzelectwa rzadko kiedy udawało mu się trafić w tarczę, a o dobrym wyniku nawet nie było co mówić. O niebo lepiej poszło dziewczynom, które zdobywały prawie same ósemki i dziewiątki. Lena wyłożyła broń w pokrowcach oraz śrut na dolne łóżko.
- Szkoda, że nie mieliśmy więcej paramilitarnych zajęć. Na przykład jakiegoś fechtunku… Poza tym wiatrówki to średnia obrona. - Antek jak zwykle marudził pod nosem coraz bardziej zwiększając dystans do strzelb.
- Ta najlepiej prowadzenia czołgu, Antoś. Albo kręcenia napalmu. Poza tym wiatrówka zrobi z człowieka ser szwajcarski. Pod warunkiem, że umiesz celować oczywiście.
- To co robimy?- Marcelina nerwowo wyłamała palce.
- Wyśpimy się, poczekamy, aż wrócą z żarciem, przygotujemy się i wtedy ustalimy co dalej. Przydałoby się zrobić jakąś broń, bo wiatrówek jest trzy, a poza nimi mamy tylko kij baseball’owy.
- W sumie to ja umiem robić napalm.
Wszyscy spojrzeli na długowłosego chłopaka, który właśnie przeglądał najbliżej leżący plecak. Gdy Mateusz poczuł na sobie spojrzenia trzech osób obrócił się ze zdziwioną miną.
- Co jest ci potrzebne?- Lena wpatrywała się w niego z nadzieją w oczach- W końcu mogą sobie nakurwiać ile tylko chcą, ale jeśli ich spalimy nie będą mieli jak.
Jej przyjaciel podrapał się po potylicy.
- Najprościej ze styropianu i benzyny. No wiecie, nawet gdy próbujesz się zgasić wodą może być już tylko gorzej, bo oblepia ci skórę gorącym plastikiem. Tylko zombiaki raczej tego nie poczują.
- Nieważne czy poczują. Może być to dla nich zupełnie bezbolesne, ale kiedy spalimy ich mięśnie i ścięgna nie poruszą się już- Lena opadła z usatysfakcjonowaną miną na łóżko.
Mamy broń. Prawdziwy sposób na te pieprzone trupy.
- Nie byłbym takim optymistą- Antek otworzył puszkę z jakimś gazowanym napojem i przyjrzał się zerwanej z korytarza mapie kompleksu. W pokoju panował półmrok- Gdzie chcecie szukać tego styropianu?
- Tutaj.- Lena uderzyła palcem w mapę.
- Rozumiecie plan?
W pokoju przybyło nie tylko ludzi, ale i jedzenia spakowanego w różnorakie torby i plecaki. Doszedł Adrian z klasy Mateusza oraz Agata, Kamil i Adam.
- Ja zostaję z Agatą i pilnuję bazy, a wy ruszacie do autokarów po paliwo i styropian ze składzika za stołówką- Antek bujał się na krześle.
- Dokładnie. Idziemy dwoma grupami. Ja, Marcelina i Adam dreptamy do autokarów, a Mateusz, Adrian, Kamil do składzika- mówiąc to Lena jeździła palcem po mapie wyznaczając konkretne trasy- Ty Antoś po prostu nie zgiń- wyszczerzyła do niego kiełki- Zostawimy wam jedną wiatrówkę. Nam broń tak naprawdę się nie przyda, jeśli zwrócimy na siebie ich uwagę jesteśmy martwi. I jeszcze jedno. Nie pokazujcie tym ze stołówki, że nas nie zżarli. No chyba, że macie zamiar zmniejszyć nasze szanse przeżycia do zera. Jeśli ktoś chce stamtąd kogoś wyciągnąć, robi to po tej akcji. I na własną rękę. Rozumiecie?
Przytaknęli. Każdy trzymał bardziej lub mniej zaawansowaną broń. Uśmiechnęła się. Zawsze lepiej umierać w doborowym towarzystwie.
Wybiegł na korytarz. Jeszcze ułamki sekund temu usłyszał krzyk, jednak w przejściu nie było nikogo. Ruszył pędem mijając szereg klamek. Dopadł do framugi otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwi i od razu cofnął się, próbując wciskając się w ścianę. Powoli zjechał po niej ledwo powstrzymując odruch wymiotny. W środku łacznika między pawilonami były trzy zombiaki, w dodatku definitywnie coś żarły. Wychylił się i tym razem już zwymiotował. Na szczęście żywe trupy były zbyt zajęte jedzeniem chudego ciałka Agaty.
Wjebałeś się stary. Nie wziąłeś broni, nie wziąłeś kurwa niczego. Kto zapomniał zaryglować drzwi w tym jebanym łączniku? Dlaczego puściłeś ją samą, nie upomniałeś żeby wzięła broń? Dlaczego, gdy zaproponowała, że zrobi obchód nie poszedłeś za nią, deklu?
Rozpoczął analizę położenia swojego i reszty. Lena, Marcelina i chłopaki powinni mijać stołówkę, żeby dorwać się do tego pieprzonego paliwa i styropianu potrzebna im będzie jeszcze co najmniej godzina. Chyba, że się na nich rzucą, wtedy prawdopodobnie nie wrócą. On z Agatą mieli pilnować bazy. I może z nikim się na to nie umawiał, ale powinien ją chronić. Brawo. Zawaliłeś po całości stary. Naprawdę będą musieli wrócić do trucheł jego, Agaty i żywych trupów ponad nimi? Antek poczuł, że gotuje się w nim krew. Przecież zostawili mu jedną wiatrówkę, niechętnie, ale zostawili.
Otarł wargi i zaczął podnosić się do pionu. Cofał się wgłąb korytarza przyklejony do ściany, boleśnie szorując plecami o klamki drzwi. Modlił się w duchy, żeby zombiaki go nie usłyszały. Denerwował się. Nie dość, że strzelec z niego żaden to jeszcze trzęsą mu się ręce. Cichaczem dostał się w końcu do ich pokoju, zamknął za sobą drzwi i poczuł, że nogi ma jak z waty. Podszedł chwiejnie do broni, uprzednio płucząc usta pierwszym lepszym napojem, który wpadł mu do ręki i drżącą ręką wyjął z puszki po fasolce garść śrutu. Kształtem przypominał kieliszek.
Tia, przyjacielu upij się, a potem obudź w normalnym świecie. Ten się kurwa skończył.
Czuł, że zaczyna go to przerastać. Jak każdy miał na koncie masę filmów i książek o apokalipsach zombie, ale to było nic. Teraz był pewny, że jego szanse są nikłe.
Zdechniesz jak nic nie zrobisz, deklu.
Złapał wiatrówkę i zobaczył jak szybko może ładować kolejne kieliszki. Zbladł. Pół minuty. Zabije jednego, jeśli mu się poszczęści padną dwa. Z trzecim nie ma szans. Chyba, że coś wykombinuje. Wyszedł na korytarz. 10 metrów. Czyli jakieś trzy, może cztery minuty. Tyle na dobiegnięcie, dwa strzały, powrót do korytarza, trzeci strzał, schowanie się za drzwiami i ostatni strzał. Cztery strzały, tylko raz ma prawo chybić. Tylko raz. Musiał dać radę.
Wrócił do pokoju, poprawił sznurówki, ułożył kolbę w kołku pomiędzy barkiem, a klatką piersiową. Wziął trzy naboje, położył je delikatnie na dolnej wardze i mocno zacisnął usta. Tak najszybciej je załaduje. Otworzył drzwi i wysunął się na korytarz.
10 metrów.
Skorygował ułożenie broni i przysunął twarz do skupiając się na szczerbince i muszce.
5 metrów.
Oddychał powoli, przez nos bez przerwy dotykając językiem metalicznych kieliszków. Smakowały trochę jak krew.
2 metry.
Zaczął się denerwować. Kropla słonego potu zawisła na koniuszku jego nosa łaskocząc i doprowadzając go do szewskiej pasji. Nie trzęś się, Antek.
Drzwi.
Zacisnął mocniej usta, wychylił lufę przez framugę. Otarł nos o broń i zamarł. Dasz radę.
Wychylił się bardzo powolutku, szukając pierwszego celu. Udało mu się powstrzymać krzyk, gdy lufa zawisła kilka centymetrów przed szpetnym pyskiem zombiaka. Strzelił bez namysłu. Trafiłby nawet ślepiec. Śrut zniknął w głowie kogoś kto jeszcze kilka godzin temu stał z nim na zbiórce. Złamał broń i włożył kolejny nabój. Uniósł ją w momencie, gdy kolejny trup ruszył w jego stronę strzelił znowu. Chybił. Zaklął szpetnie i rzucił się do korytarza, ładując po drodze kolejny kieliszek. Słyszał rzężący oddech tuż, tuż za nim. Dopadł drzwi, odwrócił się i ponownie strzelił. Tym razem strzał urwał trupowi tylko kawałek łba, jednak siła porwała go na ziemie.
Tak Lena, ja taki ser szwajcarski z zombiaków mam w dupie.
Antek zobaczył, że ostatni zombiak jest przechodzi przez drzwi do korytarza złamał broń i skoczył na głowę przed chwilą powalonego żywego trupa. Przy ładowaniu broni ślizgał się na kawałkach mózgu, ale nie stracił równowagi. Zrównał szczerbinkę z muszką, wycelował, odetchnął i uspokoił się. Dasz radę, Antek. Za Agatę. Nacisnął spust, strzelił.
I chybił.
piątek, 31 października 2014
Drabble
Gdy skończyła trzynaście uśmiech zastąpiły łzy. Zniknął jej sprężysty chód, ktoś zabił ten kochany odruch wtulania się w niego przy każdej możliwej okazji. Krwiaki i obicia zaczęły chować się pod długimi rękawami i golfem. Jedynym nie okaleczonym miejscem była twarz. Nie był pewny kiedy stwierdził, że jego przyjaciółka ma za dużo ranek, że w wieku kilkunastu lat nie ma się tylu siniaków, nie biega się co drugi dzień z guzem, który ledwo chowa się pod grzywką. Zaczął się w końcu łapać na tym, że nie potrafi zliczyć kolejnych stłuczeń. Ale gdy zostawali sami ona wciąż tańczyła. Boso. Łkając.
***
W dniu jego piętnastych urodzin ona uciekła. Świat jakby stracił sens.Szukał jej gdzie tylko mógł bez żadnego skutku. W jego sercu zaczął rosnąć cień. Oplatał jego tętnice, wsuwał śliskie, zimne macki pod osierdzie. Nogi ledwo odnajdywały oparcie na prostej drodze, ale on szukał. Musiał. Musiał przekonać się czy siniaków ubyło. Jednak to ona znalazła jego. Przyszła umorusana jak za dawnych czasów. Gdy ją zobaczył uśmiechnął się. Stała naprzeciwko lustrując go błękitnymi oczyma i wydawała mu się tylko marą, nartkotycznym snem, który miał zaraz rozwiać się, zniknąć. Tym razem taniec wzbogaciła śpiewem. I po raz pierwszy opowiedziała mu swoją historię.
***
Zabił gdy oboje byli u progu pełnoletności. W tej samej uwalonej krwią koszuli zaprosił ją na spacer. Gdy szedł zostawiał za sobą krasne ślady bosych stóp. Obok dreptała ona nucąc coś pod nosem. Pierwszy raz była spokojna. Cień nie mógł ich już dosięgnąć. Szli wśród nie istniejącej muzyki i jej cichego nucenia. Poszli tam gdzie nawet śmierć nie mogła ich znaleźć. Gdy zaczęła tańczyć jego serce rozkwitło różami spryskanymi juchą jej ojca. Zerwał jedną i wplótł w jej włosy, co wywołało u niej atak śmiechu. Śmiechu szaleńca, który doprowadziłby każdego do krzyku. Jednak on jej zawtórował. I pierwszy raz zatańczyli razem.
czwartek, 23 października 2014
List
Jasta.
W ostatnim liście poprosiłeś mnie, żebym napisała, jak minęły moje wakacje. Od koncertu, na którym widzieliśmy się ostatni raz, upłynęło sporo czasu, jeśli dobrze pamiętam to był 22 czerwca… Dzień, w którym nareszcie zobaczyłam Hatebreed. Dziś kończy się wrzesień i zdołałam wreszcie pozbierać myśli.
Idąc do szkoły układałam treść listu w głowie. Za sklepikami obok cmentarza, zobaczyłam palących kumpli z gimbazy, wrzeszczących coś o braku kasy na kolejną paczkę i o tym, że po jakiejś gumie nie czuć smrodu fajek. Na długiej przerwie dosiadła się do mnie koleżanka, skarżąc się na swoich „starych”, którzy nie chcą jej puścić na imprezę. Po usłyszeniu kolejny raz „och, moje życie nie ma sensu”, zmierzyłam ją bazyliszkowym spojrzeniem i przyglądałam się, jak szybkim krokiem wycofuje się w kierunku schodów. Może jeszcze kilka miesięcy temu uznałabym, że to realne problemy, ale w te wakacje byłam świadkiem prawdziwego dramatu, który nie był złamanym paznokciem czy błędem w grze komputerowej.
Na kilka dni przed końcem roku szkolnego mój kumpel stracił dłoń. Piszę o tym z perspektywy czasu, kiedy wiem, że chłopak żyje, więc nie powinno mi to wywracać bebechów… A jednak wywraca. Chyba za wyraźnie pamiętam telefon od Snajpera, tę krótką informacje „Mateusz znowu bawił się materiałami wybuchowymi, stracił ręce”. I tyle. Nic nie mogłam zrobić, no chyba, że siąść i płakać. I powiem Ci, że choć w pierwszym odruchu miałam ochotę tak zareagować, to udało mi się ogarnąć, kopnąć w kompa i czytać o tym, po jakim czasie urwana kończyna jest już niemożliwa do odratowania. W końcu, jak często powtarzasz "Zbudowałem się tak, żeby wytrzymać wszystko, co ten świat przeciw mnie szykuje". Nie mogę siedzieć bezczynnie. Nienawidzę bezsilności, myślę, że dobrze o tym wiesz. Noc minęła mi na przeglądaniu stron internetowych o protezach, materiałach wybuchowych i o tym, jak rozmawiać z osobą po wypadku… I choć rano oczy mi łzawiły jak przy zapaleniu spojówek, a mocna kawa tylko mnie rozkojarzyła, miałam w głowie plan działań. Udało mi się porozmawiać z wychowawczynią, opowiedzieć o wszystkim klasie, nakłonić ich do pomocy rodzicom Mateusza. Z połowy lekcji się urwaliśmy i ruszyliśmy do szpitala. Wiesz, co Ci powiem? Nic, co przeczytałam tamtej nocy nie mogło mnie przygotować na to, co zobaczyłam. Jak to było? „Zacznij rozmowę nie zważając na stan poszkodowanego”. Jasta… Jak miałam nie zważać na swąd spalenizny, jodyny i zakrzepniętej krwi, który go otaczał? Zacząć rozmowę, nie zważając na strupy, bandaże i wielką kulę w miejscu lewej dłoni… Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że stracił tylko cztery palce i większą część śródręcza oraz słuch w lewym uchu. Piszę „tylko”, bo przecież myśleliśmy, że stracił obie ręce. Jednak może być szczęście w nieszczęściu.
Było ciężko… I nie przez jeden dzień, ale przez kolejne tygodnie. Klasa mimo cudownych zapewnień, że nie zostawią kumpla w potrzebie, szybko znudziła się „atrakcją sezonu”. I odwiedzających została tylko trójka. Ja, mój przyjaciel Bartek i Dawid. Muszę Ci powiedzieć, że Mateusz nie był dla mnie nikim bliskim. Gdyby nie Bartek, możliwe, że nie wiedziałabym, o czym z nim rozmawiać. Na szczęście, problem nie polegał na powolnym docieraniu do Mateusza, bo przełamał się dość szybko i mogliśmy swobodnie gawędzić. Z doby na dobę ubywało bandaży, szwów, rurek od kroplówek, jak i momentów, w których wyganiali nas z jego sali, a przybywało świeżej skóry, wycieczek po szpitalu oraz tematów do rozmowy.
I właśnie w te wakacje zdecydowałam się, kim chcę zostać w przyszłości. Już wcześniej wspominałam, że planuję iść na biol-chem. Teraz jestem pewna, że kierunkiem studiów będzie medycyna. Chcę pomagać ludziom w tych momentach, kiedy sami sobie nie radzą. Niektórzy pomyśleliby o psychologii albo fizjoterapii, ale podczas zajmowania się Mateuszem zostałam domo- lub jak kto woli szpitalnorosłym psychologiem. I wiesz co? Zupełnie mi to nie wystarczało. Wiedziałam, że rozmowy, odbudowywanie jego pewności siebie są mu potrzebne, ale chciałam naprawić jego rękę, a nie głowę. Nie potrafię siedzieć w miejscu, a według mnie, gadanie jest dalekie od działania. Dlatego stwierdziłam, że chcę być chirurgiem. Nie odbieram wagi zawodom psychologa czy fizjoterapeuty, ale to chirurgia daje możliwości cudotwórcze… Gdy siedziałam obok szpitalnego łóżka uważając, by nie zerwać którejś z kroplówek, plułam sobie w brodę, że jeszcze nie jestem lekarzem, choć w wieku piętnastu lat jest to niemożliwe. No pomyśl… Aktualnie medycyna pozwala na operacje na sercu płodu w łonie matki. Takie dziecko urodzi się bez wady lub z mniejszymi problemami i będzie mogło normalnie żyć, a nie egzystować przykute do aparatur niczym roślina. Dla mnie takie możliwości równają się magii, w końcu bycie kimś w rodzaju Gandalfa w białym kitlu zamiast szaty oraz skalpelem zastępującym czarodziejską różdżkę nie może być złe…
Myślę, że przez te wakacje niewiele urosłam, ale bardzo dorosłam. Wiem, kim chcę zostać. Wiem, co chcę zrobić ze swoim życiem. Wiem, co jest w nim ważne. Wiem, że są sytuacje, w których słowa nie niosą pociechy, a potrzymanie kogoś za rękę jest niemożliwe. I liczy się po prostu obecność i wsparcie. Wiem już, że umiem być i wspierać w momencie, gdy inni wymiękają.
Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny i kiedy znów na koncercie krzykniesz „Czy ktoś ma więcej serca niż ty?” z czystym sumieniem odpowiem „Nikt!”.
poniedziałek, 6 października 2014
Nie wszyscy są martwi cz.1

sobota, 27 września 2014
Bajka o glanach
Była sobie dziewczynka
Co glanów wiązać nie chciała
Tata ładnie ją prosił
Lecz ona nie słuchała
Więc gdy biegła po schodach
sznurówek długich dwie pary
Wiły się wokół niej
niczym rozwiane sztandary
Z glanami żartów nie ma,
więc przydepnęły końce
Sznurówek poskręcanych
Jak dwa zaskrońce
I dziewczynka fiknęła
salto mortale ze schodów
By odwieźć ją do szpitala
było z tuzin powodów
A morał z tego jest krótki
i niektórym znany
Żeby stać twardo na ziemi
Musisz wiązać glany
piątek, 26 września 2014
Sen jest dla słabych.
Siedziała przed laptopem wpatrując się w ciąg czarnych literek okraszonych ilustracjami i oczojebnie kolorowymi reklamami. Chude palce obejmowały mocno kolejny kubek kawy. Ten ulubiony, zielony w bordowe, zaćpane króliczki. Dochodziła czwarta, a dziewczyna dawno pożegnała się z wizją snu w ciepłym, miękkim łóżku. Nie obchodziło ją także, że za zaledwie dwie godziny będzie musiała wstać do szkoły. Przecież trudno zasnąć, gdy jest się wciąż obserwowanym.
Na ekranie włączył się wygaszacz, czarnowłosa ocknęła się i dopiła resztkę magicznego, kofeinowego płynu. Odłożyła naczynie gdzieś pomiędzy stróżki z kredek, ołówki i niedokończone szkice.
"Idź kurwa spać..."
Potrzasnęła głową. Jeszcze tylko jeden rysunek. Nie czuła sie śpiąca.Następnie usiadła na nierozłożonej wersalce, owinęła się kocem w bardzo odpowiednim czarnym kolorze, skuliła się wśród zawalonego piramidami z książek, stosami papierów zmiętych w kulki, na wpół dopitymi kubami kawy i szklankami mleka. Zielone oczy wpatrywały się mocno w jeden punkt. Złote ślepia błyszczące w ciemności.