...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opowiadanie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 czerwca 2015

Zaułek cz.2

            Obudziły ją ciche kroki. Nie przypominały jej ani trochę tych należących do Cinnabara, więc wolnym, wężowym ruchem wcisnęła rękę pod poduszkę i zacisnęła dłoń na Colcie “Peacemaker”. Mimo ciężaru broń leżała idealnie w jej dłoni, a chłód metalu podniósł kącik ust Hecate w wilczym uśmiechu.
- Wstawaj.
            Zerwała się i wycelowała w nieznajomego, napinając kurek rewolweru drugą ręką. Mężczyzna też nie był bezbronny, w obu dłoniach trzymał rewolwery Magnum 44. Jeden celował w śpiącego Cinnabara, natomiast ziejące czernią oko drugiego spoglądało na nią. Zagryzła wargę i po chwili fuknęła:
- Czego chcesz?
- Bachora.
            Mężczyzna szarpnięciem głowy odrzucił długie, blond włosy na plecy. Wciąż w nią celując pochylił się nad chłopakiem i bez ceregieli pociągnął go za kołnierz do góry, a następnie potrząsnął, żeby rozwinąć go z koca. W trakcie niedelikatnej pobudki Cinnabar ocknął się i zaczął wierzgać starając się kopnąć napastnika. Mężczyzna westchnął znudzony i rzucił chłopakiem o ścianę zaułka.
- Ty…- z gardła Hecate wydobył się pełen furii warkot, a fioletowe oczy zabłysły niebezpiecznie. Już miała strzelać, nie przejmując się lufą Magnuma wpatrującą się w jej czoło, ale moment przed naciśnięciem spustu wojskowy bucior walnął ją szczękę zwalając z kolan.
- Jesteś prawie tak samo irytująca, jak bachor…
Leżąc na ziemi kątem oka ujrzała, jak mężczyzna chowa jeden rewolwer do kabury, jak podkopuje ciało Cinnabara do góry i przerzuca sobie chłopaka przez ramię odchodząc wgłąb zaułka. Chciała się zerwać i pobiec za nimi, ale dzwoniący ból odebrał jej resztki świadomości.

- Hecate.
            Cinnabar… Ból powrócił natychmiastowo, niczym korkociąg przewiercający jej głowę na wylot od policzka po oko. Chłopak podniósł ją za ramiona do góry opierając o mur. Na jej twarzy znalazła się dłoń, która sukcesywnie ją obmacała, a następnie delikatnie złapała jej szczękę. Poczuła nieprzyjemne mrowienie, które w momencie łączenia kości jarzmowej spotęgowało świdrujący ból. Jednak nie krzyknęła, choć raczej z braku siły niż samozaparcia. Zabieg trwał. Po dłuższym czasie odważyła się otworzyć oczy i spojrzała na uśmiechniętego Cinnabara. Jego pociągłą twarz pokrywały świeże sińce, jednak nie ta zmiana najbardziej zdziwiła Hecate.
- Cinn- mimo bólu usta dziewczyny ułożyły się w idealne “O”.
- Tak?
- One wróciły.
Szeroki uśmiech.
- Ważniejsze, że znów mam moc. Inaczej chodziłabyś z brzydką buzią.
- Nie żartuj sobie cholero. Gdzie jest ten koleś?
Jeszcze szerszy uśmiech.
- Nie mam pojęcia, Hecate. Zupełnie się tego nie spodziewałem, ale on nas uratował. Powiedział mi parę rzeczy, co prawda wspierając się siłą,- tu wskazał na swoją wciąż puchnącą twarz- ale po którymś słowie lub razie… Ciężko stwierdzić, sama rozumiesz, i poczułem, że znów mogę leczyć.
            Dziewczyna spoglądała na Cinnabara ciekawskim wzrokiem. Włosy chłopaka były idealnie białe, co ostatnimi czasy… Nie. Nie potrafiła sobie przypomnieć kiedy miały taką barwę. W końcu nie tylko ognisko barwiło się jego smutkiem.
- Skończyłem. Pakuj się, wynosimy się stąd.
Nawet tęczówki chłopaka zbielały, co nadało mu trupi wygląd. Przypominał trochę rekina. Jednak zamiast wypomnieć mu dziwne spojrzenie zebrała szybko swoje rzeczy, bez przerwy obmacując szczękę. Gdy obróciła się, by oznajmić gotowość włosy i oczy Cinnabara właśnie przyjmowały błękitny odcień.
- Emocjonalny kameleon.
            Cinnabar tylko parsknął śmiechem i gestem przywołał ją do siebie. Poczuła uścisk w żołądku. Nie lubiła latać. I za cholerę jej się nie podobało, że będzie musiała zrobić to znowu.

***
            Tak jak mówiłam, Cinnabar i Hecate znów zawitali na blogu. Po prostu każdy potrzebuje czasem terapeutycznej odskoczni, a te mordki idealnie na nią pasują. A jako bonus łapcie mój projekt Hecate :3

sobota, 16 maja 2015

Zaułek

“A we mnie samym wilki dwa
Oblicze dobra, oblicze zła
Walczą ze sobą nieustannie
Wygrywa ten, którego karmię”

- Zupełnie Cię nie rozumiem Cinn. Jesteś ostatnio jak z innej bajki.
Chłopak podniósł wzrok na białowłosą dziewczynę, która spoglądała na niego z czymś w rodzaju politowania.
- Nie musisz mnie rozumieć Hecate. Zupełnie tego nie wymagam, szczególnie, jeśli chodzi o te sprawy.
             Albinoska przeciągnęła się tak mocno, że aż chrupły jej stawy. Uśmiechnęła się wilczo i zaczęła się kokosić na swoim legowisku z pomiętej derki, po chwili nakrywając się płaszczem.
- Kolejna noc pod chmurką, przyjemne prawda?
- Gdyby nie ten śmierdzący zaułek to pewnie tak. Masz już pomysł, jak stąd wyjść?
Dziewczyna obróciła się na brzuch i spojrzała na niego fioletowymi oczami.
- Jak na razie żadnego. Gdybyś mi pomógł zamiast użalać się nad sobą, dawno temu wyszlibyśmy z tego labiryntu. Widziałeś się ostatnio w lustrze? Masz pod oczami wory niczym rowy mariańskie... W dodatku zapuchnięte od płaczu.
- Nie twój zasrany interes.- prychnął, a następnie dorzucił parę metalowych bryłek do miniaturowego, niebieskiego ogniska, które zapłonęło mocną czerwienią, a potem zmieniło kolor na ciemny fiolet.
- Nawet ogień barwi się twoim żalem. Aż tak ciężko zrozumieć, że nie wróci?
- Nie zrozumiesz tego Hecate. Przyjaciela nie da się tak po prostu zapomnieć.
- W takim razie spróbuj mi wytłumaczyć.
             Albinoska siada na legowisku i spogląda na niego z zainteresowaniem. Chłopak dobrze wie, że mu nie współczuje, przemawia przez nią czysta i wrodzona ciekawość. Cinnabar wzdycha ciężko. Ogień błyska czernią.
- Przyjaciel, to ktoś w kogo pakujesz swój czas, swoje emocje. Ktoś z kim tworzysz wspomnienia, ktoś kto czyni cię silnym i słabym jednocześnie.
- Bez sensu. To po co ci ktoś taki?
Chłopak uśmiecha się i przeczesuje włosy. Czerń ogniska przez chwilę mieni się czystą zielenią.
- Słabość bierze się z tego, że przyjaciel cie zna. Na wylot. Tak samo, jak ty jego. Ale tobie to nie przeszkadza, bo czujesz się dobrze trzymając jego sekrety w sercu i bezpiecznie, gdy wiesz, że twoje tajemnice są z nim. Oswajacie się nawzajem, milczycie godzinami opierając się o siebie plecami i czujesz błogość. Bezpieczeństwo.
- Przecież to nie trwa wiecznie.
             Ognisko nagle gaśnie. W ciemności świecą tylko fioletowe tęczówki dziewczyny. Hecate rozpala ogień, który wpierw płonie wysokim żółtym płomieniem, jednak po chwili znów czernieje.
- Jesteś nie do wytrzymania! Skoro cię zostawił to mógłbyś zrozumieć, że nie jesteście już swoimi obrońcami, że czasy błogości się skończyły. To przez to siedzimy w tym labiryncie, a ty nie potrafisz nas wydostać.
Cinnabar milknie i obejmuje mocno swoje kolana.
- Nie chce, żeby to się skończyło.
- Nie widzisz, że przez to nie funkcjonujesz normalnie?!- oczy Hecate są pełne furii.
- To mój problem…
- Nie! To też mój problem. To ty nie możesz latać, ale to ja jestem tu z tobą uwięziona. Ogarnij się w końcu. Znasz tylu ludzi, znajdziesz nowego przyjaciela.
- Nie ma takiej opcji. Nigdy już nikomu tak nie zaufam. Nigdy już nikomu tyle nie powiem. Poza tym.- Cinnabar odwraca się do niej plecami. Mimo zadziornego charakterku z gardła Hecate wyrywa się dźwięk przerażenia.
- Cinn… One…
- Nie goją się dobrze, co nie?- z jego pleców sterczą dwa ropiejące kikuty- Cały czas krwawią i nie chcą przestać. Przepraszam Hecate. Nie wiem kiedy odrosną. Nie wiem czy w ogóle.
             Ogień znowu przygasa, jednak Hecate nie próbuje go podtrzymać. Gdy znika zupełnie w zaułku zapada cisza.

~*~

             Opowiadanko napisane dla mojego psychicznego odreagowania. Hecate i Cinnabar pewnie jeszcze nie raz się tu pojawią. Teraz idę szykować się na konwent. Trzymajcie się! :3

sobota, 10 stycznia 2015

Cynober cz.1

Witajcie. Obiecuję Wam, że kiedyś zacznę kontynuować moje stare opowiadania... Na razie, póki mam tego typu wenę, wymyślam coraz to nowsze. Mam już chyba z dwadzieścia zarysów fabuł. Mimo to, w moim notatniku powstaje dalsza historia Czarnego, a opowiadanie o zombie też nie umarło! Może się do nich wezmę w ferie... Zapraszam do czytania. ^^
***

- Lunn?

- Siedź cicho. Jeszcze przepłoszysz tą kelpię.

Młody zamilkł starając się bezgłośnie przegonić krążącego nad głową komara. Siedział w kucki w pałkach wodnych i było mu okropnie niewygodnie, trzcina ciągle cięła mu policzki oraz uszy. Spojrzał na siostrę, która nie zdradzała ani jednej oznaki niezadowolenia. No chyba, że z jego powodu. Lunn była starsza od niego o trzy lata i mistrzowsko opanowała kunszt ojca. Chyba najmłodsza Łowczyni, jaką kojarzył, choć Korik nie znał za wielu ludzi. W końcu był tylko rozbrykanym dwunastolatkiem ze Wschodnich Bagien i to tych położonych jak najdalej od siedzib leżących we władaniu Detrira. Chłopiec nie wiedział dlaczego zarówno ojciec, jak i siostra na dźwięk tego imienia zawsze pluną przez lewe ramię, ale podejrzewał, że ma to jakiś związek z ludźmi Detrira, którzy przyjeżdżali do ich Komty handlować. Tylko, że oni nie płacili. Nigdy.

Korik poczuł, że siostra nieprzyjemnie mocno wbija mu palec między żebra.

- To boli.- stęknął, ale Lunn tylko uciszyła go gestem, a następnie kazała się skupić na ofierze. Chłopiec czuł, poirytowanie dziewczyny, więc wlepił wzrok w dziwnego stwora.

Kelpie była postury wychudzonej szkapy, ale w pysku było coś z kucyka. Takiego wrednego i martwego od trzech dni. Ślepia przykrywała skołtuniona czarna grzywa pełna wplątanych wodorostów i nenufarów. Mleczne grzebienie kwiatów wyglądałyby całkiem ładnie, ale ich zestawienie z Kelpie kojarzyło się Korikowi z obrzędami pogrzebowymi. Reszta ciała była typowo końska. Skóra na na chudych pęcinach nibykonia opinała się tak, jakby zaraz miała pęknąć rozrywając się na kościach. Tułów wyglądał niczym topielec, którego wyciągnął wraz z ojcem, kilka miesięcy temu z jeziora Tubir. Kelpie nawet podobnie śmierdziała. Brzuch wyglądał, niczym obciągnięty źle wyprawioną skórą bęben, gdzieniegdzie widział pęknięcia. Tylko, że ze stwora nie wylatywały różowe i czerwone wstęgi wnętrzności. Pod skórą w widocznej klatce z białych żeber biło ciemne przerośnięte serce, które nienaturalnie grubymi i rozgałęzionymi żyłami pożywiało się ciałem dawnego konia.

Wzdrygnął się na samą myśl, że to mógł być jego wierzchowiec. Korik był bardzo przywiązany do Krnąbrnego, podobnie jak Lunn do swojego Pożeracza Czaszek. W końcu ich konie były mięsożerne. I oddane. I bardzo mądre skoro zamiast, jak większość kopytnych jeść zieleninę, która na bagnach, w większości przypadków, zabijała na miejscu, wolały schrupać ropuchę albo kuroliszka. Lub też, jak koń Lunn, człowieka.

Siostra dotknęła trzema palcami wierzchu lewej dłoni.

“Przygotuj się”.

Złapał mocno swoją bolę, sprawdzając czy nie ślizga się mu w dłoni. Składała się z metalowego koła, do którego przyczepione były trzy, długie na półtora łokcia, sznury z kulistymi odważnikami. Miał ważne zadanie i nie chciał niczego zepsuć. Lunn pierwszy raz powierzyła mu tak odpowiedzialną funkcję, zwykle tylko patrzył lub pomagał porządnie spętać schwytane już zwierze. Tym razem to on miał unieruchomić tylne nogi Kelpie, tak by nie mogła skrzywdzić jego siostry. W gestii Lunn leżała oczywiście najważniejsza część planu. Korik widział, jak przygląda się ostatni raz uździe wykonanej z grubego rzemienia wzmacnianego srebrnym drutem i sprawdza przymocowanie wodzy do pierścienia wędzidłowego. Nie rozumiał na co komu taki wierzchowiec. Kelpie nie były lojalne, jak konie, za to piekielnie szybkie i nigdy się nie męczyły. Jeśli komuś udało się ją schwytać w uzdę, stawała się posłuszna, jednak gdy się uwolniła… Cóż, biada temu kto zażyczył sobie takiego wierzchowca.

Ich przyszła ofiara przeszła tuż obok, zatrzymując się i grzebiąc kopytem w wodzie. Był jeszcze jeden ważny szczegół. Kelpie potrafiły chodzić, a nawet cwałować po tafli wody, ale to w wodzie nie miały sobie równych. Żaden Łowca, nawet najlepszy pływak, nie chciał mierzyć się z Kelpie na otwartym jeziorze czy też bagnie. Szczególnie na Narce, gdzie właśnie się znajdowali. Stwory zwabiały ludzi na środkową wysepkę, która poza kilkoma wystającymi skałami była tak naprawdę płem. A gdy już znalazło się pod wodą nie było ratunku. Czasem jednak bezpieczniej być Łowcą niż zwykłym człowiekiem z mokradeł, którego głównym sposobem na życie było pływanie łódką i szukanie pożywienia. Może dlatego tak mało się ich ostało? Jedynie niektóre łowieckie Komty miały zbudowane zagrody, a prawdziwą rzadkością były poletka z warzywami. Korik mógł być naprawdę dumny, że jego dom zawierał oba te miejsca.

Kciuk Lunn powędrował nos, a potem dolną wargę.

“Ruszamy od razu. Cisza.”.

Był przyzwyczajony do sygnałów Łowców, więc oparł podbródek na pięści.

“Gotów.”

Wstali jednocześnie. Lunn rzuciła się szczupakiem w kierunku pyska Kelpie, a Korik ustawił się w odpowiedniej pozycji do rzutu. Dziewczyna dopadnie stwora za cztery susy; jej nogi zapadały się w wodzie po kolana, jednak wyskakiwała z niej niczym rodzony Rogoskoczek. Trzy susy. Dwa. Rzucił, prosząc wszelkie bóstwa i bóstewka, aby trafił. Lunn skoczyła w górę w momencie, gdy odważniki boli obwinęły się wokół tylnich nóg Kelpie, co powaliło nibykonia. Korik nie miał pojęcia, jak siostra to robi, ale gdy stwór wpadł pod wodę trzymała już wodze w górze. Głowa Kelpie unosiła się na nad taflą, jednak teraz czarny pysk obejmowała połyskująca na srebrno uzda.

- Widziałeś?- odwróciła się do niego z uśmiechem tryumfu na twarzy. Korika zamurowało. Była genialnym Łowcą, idealnym zastępcą ojca- Nawet się nie zorientowała, że tu jesteśmy.

W jej oczach tańczyły płomyki pełne dumy.

- Dobrze ci z uśmiechem, Lunn- powiedział. Siostra naprawdę rzadko się uśmiechała. Sam pamiętał może dwa razy, gdy wygięła usta w ten wesoły sposób. Dziewczyna zareagowała tak jak się spodziewał. Jej dłoń powędrowała na bliznę, która zaczynała się na kącie żuchwy, biegła przez nos i kończyła gdzieś w rudych włosach jego siostry, aktualnie skrytych pod zielonym kapturem. Skóra powyżej szramy była pomarszczona i skurczona od oparzenia. Nie wiedział jakim cudem jej lewe oko ocalało, ale tworzyło okropne zestawienie z okaleczeniem. Tak jak wszyscy we Wschodnich Bagnach miała oczy o kolorze zbliżonym do cynobru. Tylko, że na oparzonej skórze nie rosły brwi ani rzęsy, więc Lunn kojarzyła mu się z dziewczyną zszytą w połowie z jaszczurolwem.

- Ale z blizną już nie. Dobrze, że zostałam łowcą. Przynajmniej z głodu nie umrę, bo chłopa to bym sobie nie znalazła.

Korik chciał jeszcze coś powiedzieć, ale dziewczyna odwróciła się i pociągnęła Kelpie do góry uprzednio uwalniając jej tylnie nogi z jego więzów. Nibykoń człapał za jego siostrą, prawie potulnie. Nie szarpał się, nie próbował gryźć, nawet nie rzucał łbem. Gdy chłopiec podszedł bliżej, zobaczył jak Kelpie szczerzy pożółkłe zęby, w czymś co spokojnie mógł nazwać parodią szalonego uśmiechu. Gorsze były tylko oczy nareszcie widoczne spod skołtunionej grzywy.

- Ona jest ślepa?- zapytał idącej przed nim Lunn. Uniosła wyprostowaną dłoń w górę, co było zaprzeczeniem i oznaczało, że nie ma ochoty z nim rozmawiać. Korik westchnął i wrócił do przyglądania się Kelpie. Szedł aktualnie równo ze zwierzem, na tyle blisko, żeby go dotknąć. Ciekawiło go czy dostałby za to burę od siostry. Jej ślepia były ciemnogranatowe i przejrzyste, widział w nim nerw wzrokowy i całą sieć naczynek pokrywających rogówkę. W gałce pływały białe i jasnofioletowe krople, kojarząc się chłopakowi z gwieździstym niebem. Nie zarejestrował w nim źrenicy, ale drobne kuleczki wydawały się czasem gromadzić w jednym miejscu, a następnie rozpraszać, gdy dana rzecz przestawała je interesować.

Złapał jeden z wodorostów i wyplątał go z grzywy Kelpie. Obróciła łeb w jego stronę, a w jej oczach zatańczyły różnokolorowe punkty.

- Uważaj.- upomniała go, wciąż się nie odwracając. Zignorował ją wracając do wyciągania zielska z włosów stwora. Sama grzywa w dotyku przypominała mu mokre siano ubabrane w mule, ale zapach miała bardziej trupi. Przejechał dłonią po kłębie nibykonia, w takim samym uspokajającym geście, jaki stosował na swoim Krnąbrnym. I kolejne zdziwienie, sierść nie była aksamitna, a zbliżona fakturą do foczej skóry. Bardzo dziwne zwierze.

czwartek, 18 grudnia 2014

Faza na... - Jeff the Killer

          Tia. Według większości "Jeff the Killer" to najgorsza creepypasta, jaka powstała i stała się , popularna. Ciężko się nie zgodzić, bo albo opowiadanie jest beznadziejnie napisane, albo paskudnie przetłumaczone. Poza tym większość faktów w samej creepypaście, którą możecie sobie przeczytać TU, nie trzyma się kupy.
          Chociażby to, że brat Jeffa- Liu, który postanowił pójść za niego do kicia, za dźgnięcie chłopaka w ramię nożem ma dostać rok więzienia. Po pierwsze, mimo dziwnego amerykańskiego prawa, siedemnastolatek nie idzie do więzienia, a na szeroko pojętą resocjalizację. Po drugie, zastanawiam się czy u nas, za taki "wyskok" dostałabym coś więcej niż kurator. Osiedle ZWM zmienia myślenie na temat wykroczeń, wierzcie mi. xD Kolejnym błędem jest to, że Keith po rozwaleniu głowy metalowym stojakiem mówi i się śmieje. Dobra. Może i by go nie zabił, ale jakieś wstrząśnienie mózgu lub choćby utrata przytomności? Cokolwiek? W dodatku jest w stanie się poskładać informacje i stwierdzić, że wybielacz i alkohol płoną razem na tyle dobrze, by Jeffa ukatrupić. Następnie nasza "płonąca pochodnia" spada ze schodów, nie podpalając przy tym nikogo, niczego oraz nie skręcając sobie karku. Niezły akrobata, nie?
          Ostatnia rzecz, do której się przyczepię to to co się dzieje z samym Jeffem po spaleniu. Ja rozumiem, że spaliło mu twarz, prawdopodobnie, bo to zależy od przekładu, również nos, ale czemu nie włosy? I czemu z brązowych stały się czarne? Coś nie słyszałam, żeby keratyna pod wpływem ognia ciemniała, na śliczny kruczoczarny odcień, o nie. Raczej się fajczy, przy okazji okropnie śmierdząc. Takie uroki płonących białek... :D Co lepsze po wypaleniu skóry przez alkohol, wybielacz uczynił skórę Jeffery'ego idealnie białą, tak jakby wcale nie był łatwopalny.
          Dalszy epizod z poszerzaniem uśmiechu i wycinaniem powiek mi się spodobał. Wyobrażacie sobie, jak Jeff chce iść się położyć spać, a tu dupa, bo nie może zamknąć oczu? 

To wszystko wyżej... Klasa o profilu biologiczno-chemicznym, tak bardzo rypie banię... :C 

          Więc mimo mojego marudzenia skąd ta faza? Bo fani są genialni i fandom Jeffa Killera mnie zmiótł. Kto nie chce zobaczyć tego małego zabójcy noszonego na barana przez Slendermana? Albo Jeff na spacerze z smile.jpg? W dodatku zrobiło mi się smutno, gdy Jeff zabijał Liu. Miłość rodzeństwa strasznie mnie rusza, co myślę, że możecie zobaczyć w moich opowiadaniach. A internet się od Liu, któremu udało się przeżyć i ściga brata, by skończyć z Jeffem Killerem i odzyskać Jeffery'ego. Ewentualnie, po prostu go zabić. ^w^
          Humor fandomu mi się udzielił i sama zaczęłam coś skrobać. A Wy co myślicie o Jeffie?

~^~*~^~
- Jeff?
- Braciszku?
- Nie mów tak do mnie. Nie jestem już dzieckiem.
- To o co ci chodzi staruszku?
- Ech… Zostaniesz ze mną na noc?
- Znowu czytałeś creepypasty, Liu?
- Yhym.
- To zostanę.
~*~

          Jeff uśmiechnął się do brata. Wokół jego nóg krążył Smile.jpg. Zwierzę miało paskudny pysk o czerwonawej i zmierzwionej sierści, w dodatku chwiało się na długich łapach garbiąc się niczym hiena.

- Dobrze wyglądasz Liu. Przedstawiłem Ci już Smile? To mój nowy kompan do polowań. Podobnie się uśmiechamy, co?

          Brunet nachylił się nad bratem. Deszcz siekł coraz mocniej, Liu mókł, a Jeff nie chciał, aby braciszek się rozchorował.

- Nieźle leje. Lubisz taką pogodę, prawda Liu? Ej, czyżbyś się obraził? Jeśli będziesz dalej stał tak na deszczu to się przeziębisz.

          Przykląkł i okrył brata swoją bluzą.

- Czuję się ostatnio dziwnie pusty, braciszku. Kiedyś byłem pełny typowych ludzkich uczuć, później zastąpiła je paląca żądza. Mordu, oczywiście. Oj, Liu! Jak to cholernie bolało. Płonąłem w środku, czułem dokładnie, jak ogień pali wątrobę, jelita, płuca, żeby następnie zwęglić żebra i mięśnie. Ale znalazłem na to sposób! Zacząłem krzywdzić innych... i w końcu! W końcu ktoś cierpiał tak, jak ja! Genialne uczucie bracie! A potem zacząłem tonąć. Dławiłem się w ekstazie przeplatanej ich krzykiem... Albo we własnym bólu. Płonąłem szczęściem albo cierpieniem. I wiesz co Liu? Chyba się wypaliłem.

          Smile.jpg położył się przy bracie Jeffa zamiatając swoim zniekształconym ogonem naokoło.

- Tak czy siak... jestem pusty. Cholera, nawet wybicie połowy sierocińca mi nie pomogło! Liu... Odezwij się do mnie... Do kurwy nędzy i prostytutki biedy, odezwij się!

Cisza.

          Jeff opadł na kolana i przytulił się mocno do brata. Drgał spazmatycznie rozdrapując sobie twarz o chropowatą płytę nagrobka.

- Mam dość bycia sam. Po co cię zabiłem?! Po co, no dlaczego?!

Smile.jpg podniósł łeb i zaskamlał. Jeff nagle znieruchomiał tuląc rozcięte czoło do nagrobka. Po cmentarzu przetoczył się szalony śmiech.

- No tak... Skoro na ból pomaga mi cierpienie innych, to tak samo poradzę sobie z samotnością! Będą tak samotni, jak ja. Prawda, braciszku? Liu?

          Jeff wpatrywał się oczami bez powiek w miejsce spoczynku brata. Po nagrobku obwiązanym białą, gdzieniegdzie zakrwawioną bluzą, spływały strugi deszczu. Gdyby brunet myślał w takich kategoriach, stwierdziłby, że Liu płacze. Jednak dla niego ten obrazek był lekko żałosny. Zdjął ubranie z kamiennej płyty zakładając je na siebie. Następnie posłał swojemu bratu uśmiech.

- Dziękuję, że mnie wysłuchałeś Liu. Mówię Ci, kiedy przyjdę znowu, będę już szczęśliwy. A jak ja to i Ty, prawda braciszku?

środa, 17 grudnia 2014

Necro Stradivarius

           Oto przed Wami moje opowiadanie, które wygrało konkurs w maju 2014r. Creepy i takie miało być. =w= Na niezłych oceniających trafiłam, że wybrali akurat to... Nawet się wtedy na wywiad do telewizji załapałam. Na pytanie czy zamierzam iść na polonistykę odpowiedziałam, iż wolę medycynę, ale mam nadzieję, że nie będę... No właśnie: czego? Nie chcę Wam streszczać opowiadanka, więc tylko zaproszę do czytania. Możecie mi potem powiedzieć czy mogłabym być takim artystą, jak nasz bohater. :P

W ciągu ostatniego roku w Opolu zaginęło kilkanaście licealistek. Policja zajęła się sprawą dość późno, ponieważ funkcjonariusze uznali, że w okresie wiosennym i wakacyjnym są to najprawdopodobniej ucieczki z domu: na gigant lub autostopem po Polsce. Gdy we wrześniu odnotowano tuzin osób, które nie powróciły, sprawa powędrowała wyżej. W ciągu następnych miesięcy zniknęły kolejne osoby, a wszystkie wysiłki, aby je odnaleźć pozostały bezowocne. Przez kolejne kilka lat sprawa pozostawała niewyjaśniona, aż nagle pewien student znalazł w bibliotece wydziału fizjoterapii Uniwersytetu Opolskiego pomiędzy atlasem anatomii, a niedorzeczną tam partyturą Bacha, plik kartek, którego treść wywróciła całe dochodzenie do góry nogami. Niektórzy twierdzili, że to sprytny sposób na odwrócenie uwagi od nieudolności śledczych, inni przysięgali, że notatki to szczera prawda. Oto, co znaleziono:
„9 października
Nareszcie. Po tych miesiącach kucia do matury dostałem się na wydział fizjoterapii. Jak na razie idzie mi całkiem nieźle. Moim zdaniem ten kierunek jest fascynujący, bo uczy harmonii ciała, a to jest tak bardzo związane z muzyką, którą uwielbiam. Ludzie mówią mi, że oszalałem chcąc pogodzić studia i szkołę muzyczną, ale u mnie obie te dziedziny są powiązane.  Mieszkam niedaleko przyjaciółki, skrzypaczki z tutejszej szkoły muzycznej, chodzimy razem na wykłady, a coraz częściej po nich spotykamy się na mieście. Byłbym szczęśliwy, ale…
11 października
Niektórzy dążą do idealnej sylwetki, inni do mistrzostwa w kłamaniu. Ja szukam doskonałego dźwięku. Instrumentu, który wydaje dźwięk bez skazy i wybrzmiewa nim, tak długo, jak to możliwe. Tęsknię za nim.
18 października
Dziś zauważyłem, że jej ramię przypomina gryf moich skrzypiec. Całe jej ciało jest jak instrument. Podobnie się je trzyma. Tylko, że gryf jest chłodniejszy i nie ugina się tak przyjemnie pod palcami.
3 listopada
Zrobiłem to. Dziś stworzyłem swoje dzieło, o którym inni baliby się nawet spróbować marzyć, dotknąć, ogarnąć.
4 listopada
Siedzę w kuchni i czyszczę struny skrzypiec. Pierwszy raz robiłem struny z oplotu jelitowego. Trzeba przyznać, że ludzkie narządy są oporne w preparowaniu. Jednak to jeszcze nic! Rzeźbienie w łopatce podbródka skrzypiec… Profilowanie chropowatej tkanki tak, aby pasowała do kształtu mojej brody, składanie stelażu z kości, umacnianie go chrząstkami, a następnie obciąganie go skórą. Najmiększą, najgładszą, jakiej dotykałem. Z mostka stworzyłem podstawek na struny, słusznie zwany „duszą”. Udało mi się wszystko zakonserwować, teraz tylko brakuje mi smyczka, by wydać ten czysty dźwięk.
16 listopada
Dziś dotarło do mnie, co zrobiłem. Zabiłem kolejną dziewczynę tylko po to, żeby zrobić z jej kości strzałkowej smyczek. Długo szukałem osoby o tak cienkiej kończynie, a następnie uwodziłem ją i wabiłem ponad tydzień… Mam to, czego chciałem. Rozkładającego się trupa w salonie i trupie skrzypce, które leżą nietknięte na moim łóżku. Co się ze mną stało?
17 listopada
Zrobiłem to. Zagrałem na nich. W życiu nie słyszałem cudowniejszego dźwięku… Rzuciłem studia. Chcę tylko grać.
19 listopada
Matko… Moje trupie skrzypce się rozsypały… Moje stare, drewniane instrumenty brzmią niczym skrobanie paznokciami po tablicy. Czy ciało mojej przyjaciółki mogło dać mi tylko dwa dni tych boskich dźwięków? Czy nie umiałem do końca wykorzystać potencjału jej delikatnego ciała? Gdzie popełniłem błąd?
20 listopada
Przecież szczątki tej drugiej nie mogą się zmarnować…
24 grudnia
Dziś święta. Pochłaniam kolejną chińską zupkę i wracam do pracy. Nacinam nożem kuchennym skórę tegorocznej maturzystki, która mieszkała w na moim osiedlu. To już czwarte ciało. Potrzebuję więcej Materiału… Boże, dlaczego stworzyłeś ludzi tak nietrwałymi?!
3 marca
Mój dom zamienia się w kostnicę.
10 kwietnia
Wszelkie możliwe szczątki staram się jak najlepiej wykorzystywać. To jest jak uzależnienie. Chcę wiedzieć, z jakiej części człowieka można wydobyć dźwięk, stworzyć instrument. Nie trupi. Nie śmiertelny. Nieśmiertelny. Boski.
3 lipca
Zaczęły się wakacje i nie mam czasu na jedzenie. Żyję z pieniędzy, które przynoszę do domu wraz z moim Materiałem. Choć tak naprawdę granie jest jedynym pokarmem, którego potrzebuję.
12 lipca
Dziś przyciągnąłem do domu pięć Materiałów. O Boże, nie uważasz, że będą z nich piękne skrzypce? Te młode ścięgna, elastyczna skóra, kości, które dopiero, co skończyły swój wzrost… Jestem coraz bliżej boskiej symfonii, prawda?”


Kolejny fragmenty zapisków mordercy był nieczytelny, zniszczony i zalany krwią. W laboratorium kryminalistycznym udało się odszyfrować tylko trzy słowa - „nudzi mi się”.


środa, 12 listopada 2014

Nie wszyscy są martwi cz.2

- Ruszysz się w końcu?- zapytała Mateusza, który wyglądał jakby zaledwie przed chwilą przebiegł maraton. Uchylił jedną powiekę spod której błysnęła niebieskoszara tęczówka ubrana w wianuszek z przekrwionego białka- Oberwałeś stary?
          Mateusz obmacał dłonią twarz i zaprzeczył. Dziewczyna dźwignęła się na nogi i wyciągnęła rękę do przyjaciela.
- Mateusz.
Nie drgnął. Szarpnęła go za ramię uznając, że nie ma czasu się z nim cackać. Chłopak spojrzał na nią przemęczonymi oczami.
- Napiłbym się Lena.
- Jak tylko stąd wyjdziemy to obiecuję ci iść na jakiegoś winiacza cudownej słomkowej barwy i o siarkowym bukiecie.
Wstał, ale się nie zaśmiał. Drzwi przedsionka prowadziły do szerokiego korytarza pełnego kolejnych drzwi.
- Co teraz? Szukamy żarcia? Miejsca do spania?- zobaczyła, jak Mateusz zmarszczył nos i podrapał się po potylicy,
- Jeśli mnie przeczucie nie myli to najpierw musimy zobaczyć z kim tu jesteśmy.
- Serio zakładasz, że te dekle wpadły na schowanie się akurat tu?
Przeszli obok pokoju Leny nasłuchując cały czas.
- Słyszysz?- szepnęła.
          Wydawało się, że za drzwiami coś właśnie spadło. Chwilę później dobiegło ich stłumione przekleństwo. Lena uśmiechnęła się naprawdę, naprawdę szeroko. Gestem nakazała, by chłopak pozostał przy ścianie, a sama powoli nacisnęła klamkę. Podziękowała w duszy za swój refleks. Udało jej się jakimś cudem uchylić przed lecącym kijem baseball’owym.
- Ej, Marcelina!- krzyknęła do dziewczyny, która właśnie brała kolejny zamach. Zatrzymała się w rozkroku z wysoko uniesioną bronią.
- No nie gadaj, że znalazłaś kij.
Dziewczyna uśmiechnęła się głaszcząc lakierowane drewno.
- Jasne, że nie. Przywiozłam go ze sobą- parsknęły śmiechem, po czym Marcelina zniknęła w pomieszczeniu. Lena skinęła głową na przyjaciela i weszli do pokoju. Już na samym początku dziewczyna omal nie zabiła się o wieżę z walizek.
- Zagraciłaś tu.
          Marcelina nie odezwała się tylko wślizgnęła na górę jednego z piętrowych łóżek. Uniosła koc spod którego wyłoniła się masa paczek z żarciem, picie i innych kolorowych pudełeczek. Wybrała jedno i rzuciła prosto w ręce Leny.

Kwaśne żelki. Wie co lubię.

Otworzyła paczuszkę i wysypała połowę na dłoń, a resztę rzuciła w stronę Mateusza.
- Czy to aby nie paserstwo?- zapytała uśmiechając się z ustami pełnymi słodyczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo była głodna.
- Nie marudź tylko jedz- z hałd walizek, toreb i plecaków wyłonił się dość niski chłopak z okropnie roztrzepanymi włosami.
- Antoś!- dziewczyna poczochrała kolesia, próbując jakoś spłaszczyć chaotycznie sterczące kosmyki, jednak jak zwykle jej staranie spełzły na niczym. Nie potrafiła nawet wyrazić tego jak bardzo się cieszy. Jeśli ktoś z jej klasy miał przeżyć to na pewno chciała, żeby były to te dwie osoby.
- Jest ktoś jeszcze?- zapytała sięgając po jakieś ciastka.
- Szukają żarcia. A ty co? Tak w gości bez prezentu przyszłaś?
- Jak to bez?- zdjęła plecak i wyciągnęła z niego broń. Marcelinie zaświeciły się oczy, ale Antek się skrzywił. Na zajęciach ze strzelectwa rzadko kiedy udawało mu się trafić w tarczę, a o dobrym wyniku nawet nie było co mówić. O niebo lepiej poszło dziewczynom, które zdobywały prawie same ósemki i dziewiątki. Lena wyłożyła broń w pokrowcach oraz śrut na dolne łóżko.
- Szkoda, że nie mieliśmy więcej paramilitarnych zajęć. Na przykład jakiegoś fechtunku… Poza tym wiatrówki to średnia obrona. - Antek jak zwykle marudził pod nosem coraz bardziej zwiększając dystans do strzelb.
- Ta najlepiej prowadzenia czołgu, Antoś. Albo kręcenia napalmu. Poza tym wiatrówka zrobi z człowieka ser szwajcarski. Pod warunkiem, że umiesz celować oczywiście.
- To co robimy?- Marcelina nerwowo wyłamała palce.
- Wyśpimy się, poczekamy, aż wrócą z żarciem, przygotujemy się i wtedy ustalimy co dalej. Przydałoby się zrobić jakąś broń, bo wiatrówek jest trzy, a poza nimi mamy tylko kij baseball’owy.
- W sumie to ja umiem robić napalm.
          Wszyscy spojrzeli na długowłosego chłopaka, który właśnie przeglądał najbliżej leżący plecak. Gdy Mateusz poczuł na sobie spojrzenia trzech osób obrócił się ze zdziwioną miną.
- Co jest ci potrzebne?- Lena wpatrywała się w niego z nadzieją w oczach- W końcu mogą sobie nakurwiać ile tylko chcą, ale jeśli ich spalimy nie będą mieli jak.
Jej przyjaciel podrapał się po potylicy.
- Najprościej ze styropianu i benzyny. No wiecie, nawet gdy próbujesz się zgasić wodą może być już tylko gorzej, bo oblepia ci skórę gorącym plastikiem. Tylko zombiaki raczej tego nie poczują.
- Nieważne czy poczują. Może być to dla nich zupełnie bezbolesne, ale kiedy spalimy ich mięśnie i ścięgna nie poruszą się już- Lena opadła z usatysfakcjonowaną miną na łóżko.

Mamy broń. Prawdziwy sposób na te pieprzone trupy.

- Nie byłbym takim optymistą- Antek otworzył puszkę z jakimś gazowanym napojem i przyjrzał się zerwanej z korytarza mapie kompleksu. W pokoju panował półmrok- Gdzie chcecie szukać tego styropianu?
- Tutaj.- Lena uderzyła palcem w mapę.

***

- Rozumiecie plan?
          W pokoju przybyło nie tylko ludzi, ale i jedzenia spakowanego w różnorakie torby i plecaki. Doszedł Adrian z klasy Mateusza oraz Agata, Kamil i Adam.
- Ja zostaję z Agatą i pilnuję bazy, a wy ruszacie do autokarów po paliwo i styropian ze składzika za stołówką- Antek bujał się na krześle.
- Dokładnie. Idziemy dwoma grupami. Ja, Marcelina i Adam dreptamy do autokarów, a Mateusz, Adrian, Kamil do składzika- mówiąc to Lena jeździła palcem po mapie wyznaczając konkretne trasy- Ty Antoś po prostu nie zgiń- wyszczerzyła do niego kiełki- Zostawimy wam jedną wiatrówkę. Nam broń tak naprawdę się nie przyda, jeśli zwrócimy na siebie ich uwagę jesteśmy martwi. I jeszcze jedno. Nie pokazujcie tym ze stołówki, że nas nie zżarli. No chyba, że macie zamiar zmniejszyć nasze szanse przeżycia do zera. Jeśli ktoś chce stamtąd kogoś wyciągnąć, robi to po tej akcji. I na własną rękę. Rozumiecie?
          Przytaknęli. Każdy trzymał bardziej lub mniej zaawansowaną broń. Uśmiechnęła się. Zawsze lepiej umierać w doborowym towarzystwie.

***

          Wybiegł na korytarz. Jeszcze ułamki sekund temu usłyszał krzyk, jednak w przejściu nie było nikogo. Ruszył pędem mijając szereg klamek. Dopadł do framugi otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwi i od razu cofnął się, próbując wciskając się w ścianę. Powoli zjechał po niej ledwo powstrzymując odruch wymiotny. W środku łacznika między pawilonami były trzy zombiaki, w dodatku definitywnie coś żarły. Wychylił się i tym razem już zwymiotował. Na szczęście żywe trupy były zbyt zajęte jedzeniem chudego ciałka Agaty.

Wjebałeś się stary. Nie wziąłeś broni, nie wziąłeś kurwa niczego. Kto zapomniał zaryglować drzwi w tym jebanym łączniku? Dlaczego puściłeś ją samą, nie upomniałeś żeby wzięła broń? Dlaczego, gdy zaproponowała, że zrobi obchód nie poszedłeś za nią, deklu?

          Rozpoczął analizę położenia swojego i reszty. Lena, Marcelina i chłopaki powinni mijać stołówkę, żeby dorwać się do tego pieprzonego paliwa i styropianu potrzebna im będzie jeszcze co najmniej godzina. Chyba, że się na nich rzucą, wtedy prawdopodobnie nie wrócą. On z Agatą mieli pilnować bazy. I może z nikim się na to nie umawiał, ale powinien ją chronić. Brawo. Zawaliłeś po całości stary. Naprawdę będą musieli wrócić do trucheł jego, Agaty i żywych trupów ponad nimi? Antek poczuł, że gotuje się w nim krew. Przecież zostawili mu jedną wiatrówkę, niechętnie, ale zostawili.
          Otarł wargi i zaczął podnosić się do pionu. Cofał się wgłąb korytarza przyklejony do ściany, boleśnie szorując plecami o klamki drzwi. Modlił się w duchy, żeby zombiaki go nie usłyszały. Denerwował się. Nie dość, że strzelec z niego żaden to jeszcze trzęsą mu się ręce. Cichaczem dostał się w końcu do ich pokoju, zamknął za sobą drzwi i poczuł, że nogi ma jak z waty. Podszedł chwiejnie do broni, uprzednio płucząc usta pierwszym lepszym napojem, który wpadł mu do ręki i drżącą ręką wyjął z puszki po fasolce garść śrutu. Kształtem przypominał kieliszek.

Tia, przyjacielu upij się, a potem obudź w normalnym świecie. Ten się kurwa skończył.

          Czuł, że zaczyna go to przerastać. Jak każdy miał na koncie masę filmów i książek o apokalipsach zombie, ale to było nic. Teraz był pewny, że jego szanse są nikłe.

Zdechniesz jak nic nie zrobisz, deklu.

          Złapał wiatrówkę i zobaczył jak szybko może ładować kolejne kieliszki. Zbladł. Pół minuty. Zabije jednego, jeśli mu się poszczęści padną dwa. Z trzecim nie ma szans. Chyba, że coś wykombinuje. Wyszedł na korytarz. 10 metrów. Czyli jakieś trzy, może cztery minuty. Tyle na dobiegnięcie, dwa strzały, powrót do korytarza, trzeci strzał, schowanie się za drzwiami i ostatni strzał. Cztery strzały, tylko raz ma prawo chybić. Tylko raz. Musiał dać radę.
          Wrócił do pokoju, poprawił sznurówki, ułożył kolbę w kołku pomiędzy barkiem, a klatką piersiową. Wziął trzy naboje, położył je delikatnie na dolnej wardze i mocno zacisnął usta. Tak najszybciej je załaduje. Otworzył drzwi i wysunął się na korytarz.

10 metrów.

Skorygował ułożenie broni i przysunął twarz do skupiając się na szczerbince i muszce.

5 metrów.

Oddychał powoli, przez nos bez przerwy dotykając językiem metalicznych kieliszków. Smakowały trochę jak krew.

2 metry.

Zaczął się denerwować. Kropla słonego potu zawisła na koniuszku jego nosa łaskocząc i doprowadzając go do szewskiej pasji. Nie trzęś się, Antek.

Drzwi.

Zacisnął mocniej usta, wychylił lufę przez framugę. Otarł nos o broń i zamarł. Dasz radę.

          Wychylił się bardzo powolutku, szukając pierwszego celu. Udało mu się powstrzymać krzyk, gdy lufa zawisła kilka centymetrów przed szpetnym pyskiem zombiaka. Strzelił bez namysłu. Trafiłby nawet ślepiec. Śrut zniknął w głowie kogoś kto jeszcze kilka godzin temu stał z nim na zbiórce. Złamał broń i włożył kolejny nabój. Uniósł ją w momencie, gdy kolejny trup ruszył w jego stronę strzelił znowu. Chybił. Zaklął szpetnie i rzucił się do korytarza, ładując po drodze kolejny kieliszek. Słyszał rzężący oddech tuż, tuż za nim. Dopadł drzwi, odwrócił się i ponownie strzelił. Tym razem strzał urwał trupowi tylko kawałek łba, jednak siła porwała go na ziemie.

Tak Lena, ja taki ser szwajcarski z zombiaków mam w dupie.

          Antek zobaczył, że ostatni zombiak jest przechodzi przez drzwi do korytarza złamał broń i skoczył na głowę przed chwilą powalonego żywego trupa. Przy ładowaniu broni ślizgał się na kawałkach mózgu, ale nie stracił równowagi. Zrównał szczerbinkę z muszką, wycelował, odetchnął i uspokoił się. Dasz radę, Antek. Za Agatę. Nacisnął spust, strzelił.
I chybił.

CDN.

          Tak jak mówiłam kontynuacja jest! Wolniej niż zamierzałam, ale jest. Ukłony dla Kocyny przez którą zamiast robić notatki na lekcji, ewentualnie spać piszę o zombiakach. W końcu charaktery w tym opowiadaniu to lekko przeinaczone osoby z mojej klasy. Kontynuacja, oby jak najszybciej.

piątek, 31 października 2014

Drabble

          Napotkałam się ostatnio na ciekawy sposób pisania, a mianowicie drabble. Jest to bardzo krótka forma, która posiada równo sto słów. Celem pisania drabbli jest wyuczenie się zwięzłości, można się nauczyć wyrażania interesujących i istotnych pomysłów. Niezbyt lubię pisać w jakichkolwiek schematach, ale liczenie słów, oczywiście praktykowane na lekcji matematyki, sprawiło mi niezłą frajdę. Łatwo się walnąć. Poniżej macie cztery miniaturki, które składają się razem w gorzką historyjkę inspirowaną przemęczeniem szkolnym i twórczością znakomitego kompozytora Michaela Ortegi. Polecam, czasem nawet ja robię sobie odskocznie od metalu i hardcoru ;) Zapraszam

          Poznał ją gdy mieli zaledwie parę lat. Była małą wesołą dziewczynką, która bała się potworów spod łóżka. Miała zawsze zdarte kolana i plastry w różowe osiołki. Mimo upomnień jej mamy biegała umorusana, cała w siniakach, ale jemu to nie przeszkadzało. Lubił jej towarzystwo. Gdy się uśmiechała cała jej podrapana buźka świeciła niczym dodatkowe słońce. Gdy skakała prawie odlatywała na swoich chudych i obitych ramionach. Gdy byli sami tańczyła boso na zimnym bruku klaszcząc w rytm niesłyszalnej muzyki. Nigdy z nią nie zatańczył. Wolał być obserwatorem, zapisywał każdy tęczujący siniec, każdy kolejny plaster na jasnej skórze. Z czasem urazów zaczęło przybywać.
***
          Gdy skończyła trzynaście uśmiech zastąpiły łzy. Zniknął jej sprężysty chód, ktoś zabił ten kochany odruch wtulania się w niego przy każdej możliwej okazji. Krwiaki i obicia zaczęły chować się pod długimi rękawami i golfem. Jedynym nie okaleczonym miejscem była twarz. Nie był pewny kiedy stwierdził, że jego przyjaciółka ma za dużo ranek, że w wieku kilkunastu lat nie ma się tylu siniaków, nie biega się co drugi dzień z guzem, który ledwo chowa się pod grzywką. Zaczął się w końcu łapać na tym, że nie potrafi zliczyć kolejnych stłuczeń. Ale gdy zostawali sami ona wciąż tańczyła. Boso. Łkając.
***
          W dniu jego piętnastych urodzin ona uciekła. Świat jakby stracił sens.Szukał jej gdzie tylko mógł bez żadnego skutku. W jego sercu zaczął rosnąć cień. Oplatał jego tętnice, wsuwał śliskie, zimne macki pod osierdzie. Nogi ledwo odnajdywały oparcie na prostej drodze, ale on szukał. Musiał. Musiał przekonać się czy siniaków ubyło. Jednak to ona znalazła jego. Przyszła umorusana jak za dawnych czasów. Gdy ją zobaczył uśmiechnął się. Stała naprzeciwko lustrując go błękitnymi oczyma i wydawała mu się tylko marą, nartkotycznym snem, który miał zaraz rozwiać się, zniknąć. Tym razem taniec wzbogaciła śpiewem. I po raz pierwszy opowiedziała mu swoją historię.
***
          Zabił gdy oboje byli u progu pełnoletności. W tej samej uwalonej krwią koszuli zaprosił ją na spacer. Gdy szedł zostawiał za sobą krasne ślady bosych stóp. Obok dreptała ona nucąc coś pod nosem. Pierwszy raz była spokojna. Cień nie mógł ich już dosięgnąć. Szli wśród nie istniejącej muzyki i jej cichego nucenia. Poszli tam gdzie nawet śmierć nie mogła ich znaleźć. Gdy zaczęła tańczyć jego serce rozkwitło różami spryskanymi juchą jej ojca. Zerwał jedną i wplótł w jej włosy, co wywołało u niej atak śmiechu. Śmiechu szaleńca, który doprowadziłby każdego do krzyku. Jednak on jej zawtórował. I pierwszy raz zatańczyli razem.

czwartek, 23 października 2014

List


Opole, 25 września 2014

Jasta.

          W ostatnim liście poprosiłeś mnie, żebym napisała, jak minęły moje wakacje. Od koncertu, na którym widzieliśmy się ostatni raz, upłynęło sporo czasu, jeśli dobrze pamiętam to był 22 czerwca… Dzień, w którym nareszcie zobaczyłam Hatebreed. Dziś kończy się wrzesień i zdołałam wreszcie pozbierać myśli.

          Idąc do szkoły układałam treść listu w głowie. Za sklepikami obok cmentarza, zobaczyłam palących kumpli z gimbazy, wrzeszczących coś o braku kasy na kolejną paczkę i o tym, że po jakiejś gumie nie czuć smrodu fajek. Na długiej przerwie dosiadła się do mnie koleżanka, skarżąc się na swoich „starych”, którzy nie chcą jej puścić na imprezę. Po usłyszeniu kolejny raz „och, moje życie nie ma sensu”, zmierzyłam ją bazyliszkowym spojrzeniem i przyglądałam się, jak szybkim krokiem wycofuje się w kierunku schodów. Może jeszcze kilka miesięcy temu uznałabym, że to realne problemy, ale w te wakacje byłam świadkiem prawdziwego dramatu, który nie był złamanym paznokciem czy błędem w grze komputerowej.

          Na kilka dni przed końcem roku szkolnego mój kumpel stracił dłoń. Piszę o tym z perspektywy czasu, kiedy wiem, że chłopak żyje, więc nie powinno mi to wywracać bebechów… A jednak wywraca. Chyba za wyraźnie pamiętam telefon od Snajpera, tę krótką informacje „Mateusz znowu bawił się materiałami wybuchowymi, stracił ręce”. I tyle. Nic nie mogłam zrobić, no chyba, że siąść i płakać. I powiem Ci, że choć w pierwszym odruchu miałam ochotę tak zareagować, to udało mi się ogarnąć, kopnąć w kompa i czytać o tym, po jakim czasie urwana kończyna jest już niemożliwa do odratowania. W końcu, jak często powtarzasz "Zbudowałem się tak, żeby wytrzymać wszystko, co ten świat przeciw mnie szykuje". Nie mogę siedzieć bezczynnie. Nienawidzę bezsilności, myślę, że dobrze o tym wiesz. Noc minęła mi na przeglądaniu stron internetowych o protezach, materiałach wybuchowych i o tym, jak rozmawiać z osobą po wypadku… I choć rano oczy mi łzawiły jak przy zapaleniu spojówek, a mocna kawa tylko mnie rozkojarzyła, miałam w głowie plan działań. Udało mi się porozmawiać z wychowawczynią, opowiedzieć o wszystkim klasie, nakłonić ich do pomocy rodzicom Mateusza. Z połowy lekcji się urwaliśmy i ruszyliśmy do szpitala. Wiesz, co Ci powiem? Nic, co przeczytałam tamtej nocy nie mogło mnie przygotować na to, co zobaczyłam. Jak to było? „Zacznij rozmowę nie zważając na stan poszkodowanego”. Jasta… Jak miałam nie zważać na swąd spalenizny, jodyny i zakrzepniętej krwi, który go otaczał? Zacząć rozmowę, nie zważając na strupy, bandaże i wielką kulę w miejscu lewej dłoni… Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że stracił tylko cztery palce i większą część śródręcza oraz słuch w lewym uchu. Piszę „tylko”, bo przecież myśleliśmy, że stracił obie ręce. Jednak może być szczęście w nieszczęściu.

          Było ciężko… I nie przez jeden dzień, ale przez kolejne tygodnie. Klasa mimo cudownych zapewnień, że nie zostawią kumpla w potrzebie, szybko znudziła się „atrakcją sezonu”. I odwiedzających została tylko trójka. Ja, mój przyjaciel Bartek i Dawid. Muszę Ci powiedzieć, że Mateusz nie był dla mnie nikim bliskim. Gdyby nie Bartek, możliwe, że nie wiedziałabym, o czym z nim rozmawiać. Na szczęście, problem nie polegał na powolnym docieraniu do Mateusza, bo przełamał się dość szybko i mogliśmy swobodnie gawędzić. Z doby na dobę ubywało bandaży, szwów, rurek od kroplówek, jak i momentów, w których wyganiali nas z jego sali, a przybywało świeżej skóry, wycieczek po szpitalu oraz tematów do rozmowy.

          I właśnie w te wakacje zdecydowałam się, kim chcę zostać w przyszłości. Już wcześniej wspominałam, że planuję iść na biol-chem. Teraz jestem pewna, że kierunkiem studiów będzie medycyna. Chcę pomagać ludziom w tych momentach, kiedy sami sobie nie radzą. Niektórzy pomyśleliby o psychologii albo fizjoterapii, ale podczas zajmowania się Mateuszem zostałam domo- lub jak kto woli szpitalnorosłym psychologiem. I wiesz co? Zupełnie mi to nie wystarczało. Wiedziałam, że rozmowy, odbudowywanie jego pewności siebie są mu potrzebne, ale chciałam naprawić jego rękę, a nie głowę. Nie potrafię siedzieć w miejscu, a według mnie, gadanie jest dalekie od działania. Dlatego stwierdziłam, że chcę być chirurgiem. Nie odbieram wagi zawodom psychologa czy fizjoterapeuty, ale to chirurgia daje możliwości cudotwórcze… Gdy siedziałam obok szpitalnego łóżka uważając, by nie zerwać którejś z kroplówek, plułam sobie w brodę, że jeszcze nie jestem lekarzem, choć w wieku piętnastu lat jest to niemożliwe. No pomyśl… Aktualnie medycyna pozwala na operacje na sercu płodu w łonie matki. Takie dziecko urodzi się bez wady lub z mniejszymi problemami i będzie mogło normalnie żyć, a nie egzystować przykute do aparatur niczym roślina. Dla mnie takie możliwości równają się magii, w końcu bycie kimś w rodzaju Gandalfa w białym kitlu zamiast szaty oraz skalpelem zastępującym czarodziejską różdżkę nie może być złe…

          Myślę, że przez te wakacje niewiele urosłam, ale bardzo dorosłam. Wiem, kim chcę zostać. Wiem, co chcę zrobić ze swoim życiem. Wiem, co jest w nim ważne. Wiem, że są sytuacje, w których słowa nie niosą pociechy, a potrzymanie kogoś za rękę jest niemożliwe. I liczy się po prostu obecność i wsparcie. Wiem już, że umiem być i wspierać w momencie, gdy inni wymiękają.

          Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny i kiedy znów na koncercie krzykniesz „Czy ktoś ma więcej serca niż ty?” z czystym sumieniem odpowiem „Nikt!”.

Sylwia

poniedziałek, 6 października 2014

Nie wszyscy są martwi cz.1

Biegnąc prawie potknęła się o drobne ciało, które na wpół rozsmarowane leżało na ziemi. Udało jej się utrzymać równowagę, choć nie obyło się bez zwolnienia tempa biegu i szpetnych wyzwisk adresowanych do trupa. Pech chciał, żeby w tym momencie to przed czym uciekała, złapało ją za ramię i szarpnęło do tyłu. Czuła, jak leci, jak pada ciężko na drogę, jak żwir wbija się w każdy odsłonięty fragment ciała. Nad nią zawisła dziewczyna, która może kiedyś była ładną blondynką, ale teraz była pierdolonym zombie bez połowy twarzy. Mięso, które zaczęło już przechodzić procesy gnilne dyndało wesoło tuż obok opryskanych posoką zębów. Szlag. Żywy trup rozwiera szczęki niczym rasowy krokodyl. Robi to nienaturalnie, zbyt mocno, przez co kącik ust kończy się gdzieś koło ucha. Potwór dyszy, a dziewczyna patrzy jak jej język zaczyna się powoli odrywać. Nim spadnie na jej twarz z pewnością będzie już martwa.

Nie, tępa dzido. Nie ma mowy. Nie dzisiaj.

Zombie rzuca się do szyi swojej ofiary, ale w tym momencie jest tam już tylko ręką zaciśnięta w pięść. Głowa żywego trupa odskoczyła w tył po całkiem nieźle wyprowadzonym, jak na pozycję leżącą, prawym sierpowym. Dziewczyna wyturlała się spod napastnika do siadu z zamiarem skopania zombiaka nim ten się podniesie, ale nie zdążyła. Gdy tylko potwór zaczął się poruszać, ktoś odrąbał mu głowę zardzewiałą łopatą. Nie było to czyste cięcie. Osobie, która co rusz uderzała narzędziem w szyję, by oddzielić głowę od ciała potrzebne było aż sześć uderzeń. Następnie kopnęła ona głowę jak najdalej i zajęła się kończynami. Dziewczyna wciąż siedziała na ziemi, patrząc z niedowierzaniem na kolesia, który właśnie skrupulatnie ćwiartował jej niedoszłego mordercę.
Przyglądała się jak w ślad głowy lecą ręce i nogi, a na koniec, jakby dla pewności, jej wybawca wbił łopatę w sposób, który miał prawdopodobnie przeciąć rdzeń kręgowy. Gdy skończył, oparł cały swój ciężar na drążku narzędzia i ciężko odetchnął. Następnie spojrzał na nią z szerokim uśmiechem na twarzy umorusanej błotem i krwią. Dziewczynę na ziemi zamurowało.
- Matek?
- Nie, Lena. Jestem świętym mikołajem, nie widzisz tej czerwieni? - zachichotał wyrywając łopatę z mlaskiem z ciała.
- Zwariowałeś, stary. - stęknęła dźwigając się na nogi i otrzepując z kurzu. Znała się z Mateuszem jeszcze z piaskownicy, gdy tylko się zjawił przerażenie zniknęło. Mimo to świadomość, że jej przyjaciel właśnie z zimną  krwią, ba! Ze śmiechem zaszlachtował człowieka, była dla niej lekko niepokojąca.
- Wolałbym usłyszeć jakieś dziękuję za uratowanie życia lub coś w ten deseń.
- Moje uratowałeś, ale jej... - spojrzała wymownie na korpus dziewczyny, z którego wciąż wyciekała na wpół zastygła krew.
- Gówno mnie to obchodzi. - przerwał jej, zarzucając łopatę na ramię i ruszył przed siebie - Chciała cię dziwka skrzywdzić, to teraz ma.
Odwrócił się i spojrzał na dość drobną nastolatkę w bojówkach i wojskowych buciorach z ogromnym plecakiem. Jej bystry wzrok przeszywał go najwyraźniej szukając oznak szaleństwa lub też sarkazmu. Albo oba naraz.
- Będziesz sterczeć jak ten słup czy poszukamy Ci broni?
Lena uśmiechnęła się idąc w jego kierunku. Mateusz nie umiał ukryć ulgi, gdy klepnęła go w plecy i powiedziała:
- To gdzie idziemy? Panie... Robotniku?

Robotnik... Nie morderca.

Ruszył żwawo przed siebie wsłuchując się w rytmiczne stukanie buciorów.
- W ośrodku chyba najbezpieczniejszym, ale i najbardziej obleganym miejscem jest chyba kuchnia. Mają tam jedzenie, ale przy ich logistycznych umiejętnościach, a raczej ich braku niedługo zacznie tam dochodzić do rozwiązań siłowych. Podobno siedzą tam i czekają na ratunek, ale komu się opłaca ratować bandę licealistów na wycieczce szkolnej? Głodne mordy, nawet karabinu nie utrzymają. Pewno już wiesz, że stwierdziłem, iż lepiej będzie się zadekować gdzieś indziej. A ty, Lena? Gdzie w ogóle znikłaś? Myślałem, że cię dorwali.
Dziewczyna uśmiechnęła się łobuzersko, klepiąc ogromny plecak ze stelażem.
- Kiedy jeszcze byliśmy trzymani w głównej sali, wyślizgnęłam się i ruszyłam w kierunku naszych pawilonów z pokojami. Gdy przeszłam przez bandę tych zombie bez szwanku, jakiś dekiel postanowił powtórzyć mój wyczyn. Tylko nie wpadł na to, żeby tak jak ja dreptać w kucki. Pobiegł jak strzała przed siebie, a za nim kilkoro innych dekli. I skończyli pożarci przez swoich kochanych koleżków od sweetfoci.
- A ty? - powiedział, gdy przykucnęli tuż za dużym koszem, czekając, aż trójka skąpo ubranych martwych lasek przejdzie obok. Cała ta dość luźna rozmowa była iście absurdalna, gdy omijali żądnych ich mięsa zombiaków.
- No cóż. Kiedy koledzy odciągnęli uwagę, ja zakradłam się do pawilonu nauczycieli i pokradłam co się dało. W tym oczywiście cały sprzęt instruktorów od strzelania z wiatrówki.
Mateusz spojrzał na nią oszołomiony. Jeżu... zdobyła broń. Ta szczwana bestyjka zdobyła najbardziej potrzebną rzecz. Uśmiech Leny doskonale pokazywał, że wie ile znaczy to, co zrobiła.
- To dlaczego się nie broniłaś wiatrówką? Dlaczego w ogóle to cię goniło?
Dziewczyna spuściła głowę kryjąc rumieniec wstydu.
- Kichnęłam. - szepnęła, czołgając się w kierunku wejścia do pawilonu o numerze 4. Zerkając na przyjaciela zauważyła, że ten powstrzymuje się od parsknięcia śmiechem.
- Nie myślałem, że będę się śmiał podczas apokalipsy.
- A tam... lepsze to niż lekcje chemii.
Przykucnęli przy drzwiach czekając, aż wszystkie zombiaki przejdą obok. Lena czuła się nieswojo. Wszystko było zarazem ostre, jaskrawe, jak na jakimś hiperrealistycznym zdjęciu i zatarte, jakby ktoś nakrył ją kloszem z grubego, brudnego szkła. Wiedziała, że powaga sytuacji jeszcze do niej nie dotarła. Chropowata ściana przypominała igły, które zaraz miały przeciąć jej opuszki, szybki oddech Mateusza znajdującego tuż za nią dudnił w jej uszach niczym tętent kopyt, a zielone drzwi tuż przed jej twarzą za nic nie chciały utrzymać jednolitych konturów. Jeśli zaraz nie wejdą, to się zrzyga.
-  Rusz się do jasnej cholery - syknął jej do ucha.
Złapała za klamkę dwuskrzydłowych drzwi, z których wszyscy szydzili, że bardziej pasują do szpitala, a nie do ośrodka wypoczynkowego i otworzyła je z głośnym skrzypnięciem. Za głośnym. Dużo, dużo za głośnym.

Cholera… Ale ze mnie łajza.

Usłyszała głośny charkot, ale nim się odwróciła Mateusz wepchnął ją do środka. Tym razem udało jej się zachować równowagę i gdy chłopak znalazł się w pomieszczeniu wraz z nią, złapała klamkę wielkich drzwi próbując je zatrzasnąć.
- To jakiś pierdolony żart - sapnął Mateusz, gdy spomiędzy skrzydeł zaczęła wyjawiać się na wpół zmiażdżona ręka - Jak w jakimś pierdolonym horrorze klasy F.
Siłowali się z drzwiami widząc, że trup nie ma zamiaru odpuścić. W szczelinie majaczyła już pokiereszowana morda jakiegoś kolesia. Lena przeczuwała, że zaraz za tym zombiakiem zlecą się następne, więc niewiele myśląc przyładowała potworowi z pięści między oczy. O dziwo, podziałało. Zatrzasnęli drzwi i osunęli się po nich niemal jednocześnie w dół…
- Nie wiem po co ja zabrałam te wiatrówki - wysapała, plując flegmą gdzieś w kąt przedsionka - Nawet jej, kurwa, nie zdążymy użyć nim nas zeżrą.

CDN!
~*~
I tak! Kontynuacja nastąpi na 100%, gdyż mam totalną fazę na to opowiadanie. Napisałam je w dwa dni zarywając nocki i nie mam zamiaru przerywać. W kolejnym, nie boję się tego powiedzieć, rozdziale pojawią się kolejne, średnio zrównoważone postacie, więc serdecznie zapraszam ^^. Na koniec zarzucam Wam jeszcze mój rysunek zupełnie randomowego zombie.

sobota, 27 września 2014

Bajka o glanach

Była sobie dziewczynka
Co glanów wiązać nie chciała
Tata ładnie ją prosił
Lecz ona nie słuchała

Więc gdy biegła po schodach
sznurówek długich dwie pary
Wiły się wokół niej
niczym rozwiane sztandary

Z glanami żartów nie ma,
więc przydepnęły końce
Sznurówek poskręcanych
Jak dwa zaskrońce

I dziewczynka fiknęła
salto mortale ze schodów
By odwieźć ją do szpitala
było z tuzin powodów

A morał z tego jest krótki
i niektórym znany
Żeby stać twardo na ziemi
Musisz wiązać glany

piątek, 26 września 2014

Sen jest dla słabych.

Siedziała przed laptopem wpatrując się w ciąg czarnych literek okraszonych ilustracjami i oczojebnie kolorowymi reklamami. Chude palce obejmowały mocno kolejny kubek kawy. Ten ulubiony, zielony w bordowe, zaćpane króliczki. Dochodziła czwarta, a dziewczyna dawno pożegnała się z wizją snu w ciepłym, miękkim łóżku. Nie obchodziło ją także, że za zaledwie dwie godziny będzie musiała wstać do szkoły. Przecież trudno zasnąć, gdy jest się wciąż obserwowanym.
Na ekranie włączył się wygaszacz, czarnowłosa ocknęła się i dopiła resztkę magicznego, kofeinowego płynu. Odłożyła naczynie gdzieś pomiędzy stróżki z kredek, ołówki i niedokończone szkice.
"Idź kurwa spać..."
Potrzasnęła głową. Jeszcze tylko jeden rysunek. Nie czuła sie śpiąca.Następnie usiadła na nierozłożonej wersalce, owinęła się kocem w bardzo odpowiednim czarnym kolorze, skuliła się wśród zawalonego piramidami z książek, stosami papierów zmiętych w kulki, na wpół dopitymi kubami kawy i szklankami mleka. Zielone oczy wpatrywały się mocno w jeden punkt. Złote ślepia błyszczące w ciemności.

piątek, 12 września 2014

Aniołek.

Siedzę w klasie. Jest matematyka, najnormalniejszy przedmiot. Naokoło mnie siedzą dzieciaki. Wesołe twarzyczki smutne oczka. Patrzę uważniej. Nad każdym z nich wisi cień. Uznacie za szaleństwo czy schizofrenie te skrzydlate postacie nad Wami? Każda jest inna i przedstawia Was. Te anioły są obrzydliwe. Emanują Waszymi przeżyciami. Tak mało szczęścia i dobra. Oglądam anioła o dwóch wybitych zębach, z czego jeden zwisał z jego szczęki na strzępie dziąsła. Zielonkawe skrzydła są wyłamane, prawa noga zmiażdżona prawdopodobnie kołem ciężarówki. Na ustach widnieje zawzięcie i stała czujność. Anioł bez przerwy zaciska i rozluźnia palce spoczywające na rękojeści sztyletu, a gdy nasze spojrzenia krzyżują się stal błyszczy wysunięta do połowy z pochwy. Oczy tego anioła są ciemne i przekrwione, teraz pojawia się w nich również zdziwienie. W końcu niecodziennie spotyka się człowieka, który WIDZI. Po chwili jego wzrok pada na mojego Stróża. I jego twarz staje się biała jak ściany klasy. Przepraszam aniołku. Nie przydzielili mi skrzydlatej cioty. Cinnabar nie bawi się w łuki, kusze, sztylety lub inne pierdółki. W dłoni obraca swój miecz z Czerwonej Połaci. Wojskowe buciory opiera o krzesełko chłopaka przede mną, między palcami owiniętymi paskami wyprawionej skóry wije się mały skrzydlaty wąż. Twarz Cinnabara jest obojętna. Skrzydła z pałąkami z czarnych łusek i onyksowymi piórami delikatnie drgają. Uśmiecham się do aniołka. Jego ciemne oczka biegają pomiędzy mną, a Cinnabarem. Mój stróż zabiera buciory z krzesła i staje przed małym, pokiereszowanym Narielem. Odwracam wzrok ku tablicy, a sekundę później w moich uszach rozbrzmiewa odgłos łamanych kręgów szyjnych. Spoglądam na chłopca, gdy zielonkawe pióro spoczywa już bezpiecznie w mojej kieszeni. Pieprzony sługa Lucka nie dożyje nocy.