...

piątek, 25 maja 2018

Ciasto ze śliwkami cz. 9

Ból, który go obudził był ciężki do wytrzymania. Zdawał sobie sprawę, że na pewno otrzymał końską dawkę leków przeciwbólowych, ale wciąż rwało go w boku. Uniósł powieki, a raczej spróbował, prawe oko się nie otworzyło, nie wiedział czy z powodu opuchlizny, czy czegoś gorszego. Biały sufit, światło w sali było przygaszone, ale i tak zajęło mu chwilę nim się przyzwyczaił. Gdzie był? Na pewno w jakimś szpitalu, nie był jeszcze w stanie logicznie składać myśli. Spróbował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się tylko charkot.

- Steve?

Sam.

Steve uśmiechnąłby się, gdyby mógł.  I nagle zalały go wspomnienia. Poderwał się, ale Falcon go przytrzymał.

- Spokojnie, leż, wszystko ci powiem.

Steve nie miał innego wyboru, ponieważ ból odebrał mu zdolność ruchu. Wrócił na swoje miejsce, ale wbił wzrok w Sama czekając, aż mu coś powie. Jego przyjaciel wyglądał na porządnie zaniepokojonego.

- Mam zawołać lekarza?

- Mów.

Nie brzmiał nawet trochę jak Rogers, ale Wilson rozumiał. Zniknął z pola widzenia Steve’a, musiał usiąść. Sam milczał jeszcze trochę, pewnie zbierał słowa albo… Ukłucie strachu.

- Żyje? – głos mu się złamał.

Poczuł uchwyt dłoni na ramieniu.

- Tak.

Jeszcze nie pozwolił sobie na poczucie ulgi. Był pewny, że coś było nie tak.

- Jest kompletnie rozchwiany psychicznie Steve – zaczął Sam. – Nie wiadomo czy nasi lekarze będą potrafili przywrócić go do stanu, w którym nie będzie stanowił zagrożenia zarówno dla innych, jak i dla siebie. Nie można z nim rozmawiać. Ciągle skacze pomiędzy osobowością Barnesa i Zimowego Żołnierza...

Czasem lepiej byłoby się jednak nie budzić.

W śpiączce dłoń Bucky’ego była lekko szorstka, ale ciepła, podnosiła go z ziemi po kolejnej przegranej bójce, podawała talerz cienkiej zupy po całym dniu pracy w dokach, ścierała pot z czoła, gdy kolejny raz zachorował.

- A ty? Clint i Nat?

- Cali i zdrowi. To ty najmocniej oberwałeś.

Słowa Falcona docierały do niego coraz słabiej, aż Steve stwierdził, że nie może tutaj tak po prostu leżeć. Miał gdzieś swój stan i to czy ma jakieś szwy czy inne kroplówki. Musiał do niego iść. To jego przyjaciel, to jego brat. Nie mógłby go tak po prostu zostawić.

- Miałeś leżeć – Falcon spróbował go znów powstrzymać, ale Steve się wykręcił.

- Ja muszę do niego iść Sam.

Sam chciał udawać, że nie rozumie, ale wiedział aż za dobrze, co właśnie czuje Rogers. Nie odezwał się już, użyczył mu tylko swojego ramienia i pomógł Kapitanowi pokuśtykać w kierunku izolatki Barnesa.

***

- Nie mogę na to zezwolić – oznajmiła doktor Helen Cho.

Kapitan Ameryka wyglądał żałośnie w szpitalnej piżamie, opierał się o framugę, podtrzymywany przez Sama Wilsona, ale w jego oczach płonęła determinacja. Cho miała świadomość, że przekonanie go graniczy z cudem, jednak musiała spróbować.

- Nim go spacyfikowaliśmy, rozwalił ci wątrobę, przebił jedno płuco i połamał żebra. Naprawdę myślisz, że możesz cokolwiek zmienić?

Mięśnie twarzy Steve’a drgnęły, odwrócił głowę w stronę Falcona, który chcąc nie chcąc musiał skinąć głową w milczącym potwierdzeniu. Rogers stał tak chwilę, po czym spojrzał na nią jednym okiem, drugie było przykryte opuchlizną.

- Tak. Wpuść mnie do niego.

Cho pokręciła głową, po czym gestem wskazała, żeby podszedł do zaciemnionej szyby. Kilka kliknięć na konsoli, a rozjaśniła się – lustro weneckie? - i Steve mógł ujrzeć Bucky’ego.

Przyjaciół widzi się w różnych momentach, tych najlepszych w życiu oraz zdecydowanie najgorszych. Cudownie móc znać kogoś w tych pierwszych i cieszyć się razem z nim, ale to umiejętność pozostania w tych drugich, scala was w nierozerwalny układ.

Bucky leżał w kącie, niewidoczne ręce skryte w kaftanie bezpieczeństwa, nieobecny wyraz twarzy, oczy uciekły w niebo, którego przecież nie mógł ujrzeć, tęczówki ledwo widoczne spod przymkniętych powiek.

- Dalej jesteś taki pewny?

Falcon położył mu dłoń na ramieniu. Ten gest go ocucił.

Czy chciał tam wejść? Wcale nie potrzebował się nad tym zastanawiać.

- Pomogę mu.

W pewien sposób Doktor Cho wiedziała, że stanu Barnesa nie da się w tej chwili pogorszyć. Zamknął się, czasami coś tylko mamrotał. Raz jako James Barnes podając numer swojej drużyny oraz dane nieśmiertelnika, później płynnie przechodząc zdawanie raportów z misji wypowiadanych po rosyjsku. Czasem tylko pytał szeptem gdzie jest Steve albo błagał o szybką śmierć. Tak naprawdę potrzebował wstrząsu. Nie była to oczywiście bezpieczna metoda, ale kończyły jej się pomysły. Kapitan leżał w szpitalu od dwóch tygodni w śpiączce klinicznej, w tym czasie ona wraz z całym sztabem specjalistów od neurologii i psychiatrii próbowała wyprowadzić Barnesa ze stanu apatii. Bez skutków. Czy Kapitan mógł mu pomóc? Czy Barnes go zabije? Same niewiadome.

Wytłumaczyła mu wszystkie procedury, podała leki na wzmocnienie. Ustanowili sygnał, na który mieli go wyciągnąć z pomieszczenia. A potem Steve Rogers po prostu tam wszedł.

Bez munduru, bez tarczy na plecach.

A jednak w jej oczach wyglądał o wiele bardziej majestatycznie w tej szpitalnej piżamie i ze szwami na twarzy.




Powroty są ciężkie. Zarówno te do starych opowiadań, jak i starych przyjaciół. Nic nie jest takie samo, a z drugiej strony znasz każde słowo i emocje, która się za nią kryje. Jest ciężko. Coś się potłukło i klejenie tego zajmuje długie tygodnie, a kupienie nowego nie wchodzi w grę.
Ale wróciłam, kto się spodziewał? Chyba nawet nie ja.

czwartek, 24 maja 2018

Antidotum na niepokój cz. 50

 
Wyrzuty sumienia dręczyły Kylo przez kolejne tygodnie. Ciągle starał się jakoś wynagrodzić Huxowi swoją bezmyślność i głupotę, ale czegokolwiek by nie zrobił wiedział, że nie zmieni tego  co zrobił i jakie były tego konsekwencje. W dodatku ostatnio było coraz ciężej, co prawda Ren rozumiał tę chorą zależność wszechświata, że jak coś miało jebnąć, to po całości, ale tym razem wszechświat konkretnie przegiął. Sprawdziany zwaliły się na nich stadem, nadchodziła próbna matura z matematyki, trochę się rozchorował i ciągle pobolewało go gardło, a co gorsza wrócił ojciec i ciągle łaził do niego namawiając go do podejścia ponownie do prawka.

Nie wiedział nawet jak się na to zgodził, pewnie przez gorączkę, ale w końcu ojciec zaciągnął go na parking, żeby poćwiczyć przed egzaminem.

- No to ruszaj - powiedział Han. - Chyba pamiętasz jak się odpala.

Siedział obok z łokciem podpartym o drzwi. Kylo niepewnie sięgnął po kluczyki w stacyjce Forda i wtedy też ojciec chwycił go za nadgarstek.

- Nie zapominasz o czymś?

Kylo czuł jak drżą mu ręce, rozejrzał się i po chwili zawieszenia zrzucił bieg na luz. Han kiwnął głową jako potwierdzanie. Dopiero wtedy Kylo przekręcił kluczyki, silnik zawarczał.

- Ruszaj - polecił.

Samochód drgnął i zgasł. Kylo czuł jak ze stresu kropelki potu zasiadają rosą na jego karku.

- Sprzęgło powoli, co jest z tobą?

Kylo powtórzył wszystko jeszcze raz. Zaciskał zęby, zły na siebie. Wiedział te wszystkie rzeczy, przecież jeździł z instruktorem po drogach, dlaczego więc teraz czuł się jakby zasiadł za kółkiem pierwszy raz. W końcu ruszył, wbił dwójkę i kręcił się po parkingu, dosłownie robiąc kółka, bo panicznie bał się jakiegoś bardziej skomplikowanego manewru. W dodatku dygotał od chwili gdy ojciec chwycił go za nadgarstek. Nienawidził, gdy go dotykał.

Wyciągnął rękę żeby włączyć radio i zagłuszyć ciszę.

- Okej, widzę, że z rondami nie będziesz miał problemów - skomentował.

Ren ledwo powstrzymał się od wyprowadzenia ciosu. Takie docinki sprawiały, że krew w jego żyłach wrzała.

Wziął kilka głębszych wdechów, znajdowali się na parkingu przy starym centrum budowlanym, zamkniętym jakiś czas temu. Był praktycznie pusty, co wcale go nie uspokoiło.

- To może pojedziesz na drogę wewnętrzną i na około?

Ren zadygotał. Bał się jeździć, nie czuł wcale tej całej wolności o której wszyscy mówili z takim przejęciem. Za kierownicą czuł się klaustrofibicznie, zamknięty w metalowej puszce bez możliwości ucieczki. Lubił być pasażerem, oczywiście gdy ufał kierowcy, wtedy kilometry były dla niego niczym terapia. Szczególnie czuł się tak z Armitagem.

Wyprostował się i powoli skręcił na uliczkę, wciąż trzęsły mu się ręce, ale myśli o Huxie pomogły mu utrzymać w miarę prosty kurs.

Gdy objechali budynek i wrócili do miejsca startu, Han stwierdził, że Benowi brakuje pewności siebie. Na koniec chciał, żeby ten zaparkował kilka razy w liniach i wrócą do domu. Poszło mu okropnie, samochód ciągle wystawał z którejś strony, ale po kilku próbach ojciec w końcu mu odpuścił i zakomenderował powrót do domu.

Han siedział z kierownicą, Kylo obok niego wpatrywał się zmęczony w szybę. Nie czuł rąk z napięcia, w jakim je trzymał przez ostatnią godzinę. Nikt się nie odzywał, słychać cichą muzykę z radia.

W końcu Han odchrząknął i powiedział:

- No to co, Ben… masz jakąś dziewczynę?

Ren aż się wyprostował. Tylko nie to. Tylko nie durne, niezręczne rozmowy w aucie, gdzie nie ma możliwości ucieczki.

Stanęli na światłach, więc ojciec spojrzał na niego z wyczekiwaniem.

- I niby co miał do cholery powiedzieć? Nie miał dziewczyny, miał chłopaka. Zbyt dobrego dla niego, choć trochę wrednego, ale dla Kylo najważniejszego w świecie. I nawet nie chciał znać reakcji ojca na taką informację.

- Nie mam - w końcu udało mu się wyrzucić z siebie.

No przecież nie kłamał.

- Hmm, a szkoda, wiek w sam raz na pierwszą - powiedział.

- Albo pierwszego - rzucił Kylo zanim zdążył się ugryźć w język.

- Co proszę? - zapytał zdziwiony, był pewien, że się przesłyszał.

Kurwa.

Ren zamilkł natychmiast, wbijając wzrok w szybę i udając, że to nie on. Wiatr czy coś. Nieważne, że znajdowali się w środku samochodu.

- Chcesz mi o czymś powiedzieć? Ja rozumiem, że to taki żarcik, czy coś? W sensie, wiesz, że to nie są prawdziwe związki - te homo. Tak się to popularyzuje dla propagandy, ale to nic więcej, bo to nienaturalne.

Kylo najpierw poczuł ukłucie bólu i czegoś podobnego do strachu.

A potem wybuchł w nim pożar.

- No tak bo prawdziwy związek jest wtedy, gdy nie ma cię ciągle w domu, a żonę i dziecko się fajnie pokazuje na zdjęciach - warknął.

- Nasze problemy to jedno, a wynaturzenie to drugie. Nie każda rodzina jest idealna, to są nasze problemy, nie zrozumiesz.

- Ja też z wami mieszkam! Albo raczej sam, bo mamy prawie nie ma, a ty się pojawisz raz na ruski rok i wszystko kurwa psujesz!

Han jechał nieuważnie i nerwowo, na szczęście nie było dużego ruchu. Przyspieszał, wyprzedzał i starał się patrzeć na syna. Jechali pobocznymi drogami w stronę domu.

- Może byłoby łatwiej, gdybyś umiał się zachować! Siedzisz tylko u siebie w pokoju, grasz w te durne gry, nie chcesz się integrować, jesteś agresywny, a jak nie potrafisz przyjąć rozmowy i uciekasz z domu, to jest dorosłe zachowanie według ciebie?

- A co mam siedzieć w domu i się z tobą tłuc?!

- Możesz ze mną rozmawiać jak człowiek! Może byś się opamiętał w końcu, zaczął jakoś wyglądać, 
nabrać porządnego światopoglądu...

Han definitywnie próbował coś powiedzieć, ale w tym momencie Kylo rozpiął pas i nim jego ojciec zdążył zareagować, po prostu otworzył drzwi auta i wyskoczył z samochodu. Han gwałtownie zahamował i obejrzał się za siebie.

Kylo zbierał się z chodnika, Han krzyczał za nim, żeby wsiadał, samochód za nim trąbił, ale Kylo z twarzą zalaną krwią pokazał mu środkowy palec i słaniając się, poszedł w przeciwnym kierunku. Daleko nie uszedł, pierwsze kroki postawił na mocnym zastrzyku adrenaliny, kolejne były chwiejne, a po kilku chwilach po raz pierwszy w życiu zemdlał. 





Sic! To już pięćdziesiąty rozdział, aż ciężko mi uwierzyć, że do tego doszło. Dziękuję ludziom, którzy witali się ze mną na Pyrkonie, jesteście kochani <3 Pozdrawiam serdecznie Różę <3 W związku z nadchodzącą sesją tempo dodawania rozdziałów spadnie, jak pewnie już zauważyliście. No cóż, takie życie. Nie martwcie się, to nie jest jeszcze koniec Antidotum.
Tak na marginesie, jeśli chodzi o temat fanficków i zjawisk z nimi związanych (na przykład queerbaiting, przewaga męskich shipów nad innymi, mpregi itp) to o czym chcielibyście posłuchać? Mam plan na nową serię na YT i potrzebuję Waszych propozycji :3

czwartek, 17 maja 2018

Antidotum na niepokój cz. 49

Gdy usiedli już w aucie, Ren wbił wzrok w deskę rozdzielczą, po czym zapytał Huxa:

- O czym rozmawialiście z Dameronem?

- A co, zazdrosny? - zażartował.

Włożył kluczyk do stacyjki i odpalił silnik, ale jeszcze nie ruszył.

Ren spojrzał na niego jakby chciał powiedzieć „chyba cię pojebało”, ale odwrócił twarz w kierunku okna i mruknął:

- Trochę.

- Nie musisz - odpowiedział Hux.

Uśmiechnął się lekko, nawet mu się podobało, że Ren może być o niego zazdrosny. Kylo spojrzał na niego, ciągle oczekując odpowiedzi na swoje pytanie. Hux westchnął. Postanowił w tym czasie w końcu ruszyć. Był dość zmęczony.

- Kazał mi się ogarnąć - powiedział. - I nie uciekać od ciebie.

Kylo skrzyżował ręce.

- Znów  wersja demo? Mam dość tego, że ciągle dostaję tylko demo, potem i tak dowiaduję się od kogoś jak było i tylko się o to kłócimy.

Hux spojrzał na Rena na krótko, po czym zwrócił oczy na drogę.

- Mam ci każde słowo zacytować? Do niczego nie doszło, jeżeli o to ci chodzi. On tylko, jak by to powiedzieć, dał mi rady? Powiedział, że mam przestać być egoistą i nie bać się, że ktoś nas zobaczy.

Łatwo mu mówić, dodał w myślach.

- W sumie to dziwne, że dawał ci rady - mruknął Ren. - Ostatnio miał do ciebie sporo, no i złamałem mu wtedy nos.

- Też się zdziwiłem - przyznał.

Poe dość długo miał pokaźne sińce pod oczami od złamania, dalej do końca nie zniknęły.

- On ciągle myśli, że ja chcę cię wykorzystać jak jego, mimo, że wcale go nie wykorzystałem. Nie wiem, nie rozumiem go, ale miał trochę racji. Za bardzo się boję okazywać uczucia - zrobił pauzę. - Poza tym powiedział, że cię nawet lubi, chyba za mocno mu wtedy przywaliłeś.

Ren spojrzał na niego zaskoczony. Bądźmy szczerzy, rzadko się słyszy, że ktoś lubi Kylo Rena.

- Chyba miał wstrząs mózgu - mruknął.

- Prawdopodobnie tak - stwierdził w zamyśleniu.

Hux jechał ostrożnie, w połowie drogi do Kylo zwątpił, czy to, co robi jest legalne, ale było za późno, by się przejmować. Podjechał pod jego dom i tym razem nie było żadnego problemu z pożegnaniem się. Całus i uśmiech - chyba wszystko było już w porządku. Ren czekał na chodniku, dopóki Hux nie odjechał.

***

Dopiero w momencie, gdy Hux zaparkował na podjeździe przed swoim domem, zmroził go strach. Przejrzał się w lusterku wstecznym. Jego włosy naprawdę były pofarbowane. Nie najlepiej, ale widocznie niebiesko-zielony kolor zakrył jego naturalny, charakterystyczny rudy.

Kolor po ojcu.

Bał się ruszyć, czuł się, jakby popełnił przestępstwo najwyższej wagi. Farbowanie włosów było niepoważne, dziecinne, zwyczajnie głupie. Wiele razy słyszał niepochlebne uwagi z ust jego ojca w stronę losowych osób na ulicy. A teraz jego własny syn wracał do domu w takim stanie. Hux zaczął się poważnie zastanawiać nad niewracaniem. Wziął głęboki wdech.

- To jest farba, można ją zmyć - powiedział do siebie.

Wysiadł z samochodu i najciszej jak umiał zamknął drzwi. Jeżeli będzie wystarczająco ostrożny, może zdąży zamknąć się w łazience, zanim ktokolwiek go zauważy.

Rozejrzał się po przedpokoju. Głosy dobiegały z gabinetu ojca, nie był sam. Odważył się na szybki bieg do schodów i na górę. Poczuł nawet pobolewanie w kostce, pozostałości po skręceniu, jednak nie mógł się tym teraz przejmować. Był w łazience, w pośpiechu rozebrał się i odkręcił prysznic. Siedział w wannie i oblewał głowę litrami wody, potem z całych sił szorował włosy z szamponem. Piana robiła się niebieskawa. Był wściekły na siebie, że w ogóle zgodził się na taki zakład, że nie przeszło mu przez pijaną myśl już wcześniej, że ojciec najpewniej go zabije, jeżeli się przefarbuje. Był zbyt zaabsorbowany Kylo, by myśleć racjonalnie. Pocałowali się po raz pierwszy i Hux nie chciał, żeby to było także po raz ostatni.

Zakręcił wodę i odgarnął włosy z twarzy. Wstał, spojrzał na siebie w lustrze. Kolor uparcie się trzymał, już mniej intensywnie, jednak wystarczająco, by nie móc udawać, że go tam nie ma. Załamał się, nie było takiej możliwości, żeby unikał Brendola przez dwa tygodnie.

Wrócił do swojego pokoju i położył na łóżko. Zauważył, że nigdzie nie było Millicent. Co powie jego kochana kotka na wieść, że wyrzekł się jej rudego rodzaju? Miał nadzieję, że chociaż ona go nie opuści.

***

Ren wszedł do domu z szerokim uśmiechem. Humor miał dobry, ale poprawił się jeszcze bardziej, gdy stwierdził, że rzeczy ojca zniknęły. No żyć nie umierać. Nastawił sobie wodę na kawę, otworzył lodówkę z niezadowoleniem zauważając, że jest prawie pusta. Zniknęło także jego piwo, zastanawiał się, czy ojciec starał się rekwirować mu alkohol. Szybko odrzucił tę myśl, zalał kubek z kawą, bez mleka i cukru, po czym poszedł wziąć prysznic.

Wciąż trochę zgonował, więc postanowił położyć się w salonie z cicho lecącą Apocalypticą w tle.

Kylo: Jak tam?

Armitage: Jeżeli nie będę odpowiadał, załóż, że nie żyję.

Ren poderwał się z kanapy.

Kylo: Co jest?

Armitage: Farbowanie mi włosów to był głupi pomysł, mój ojciec mi tego nie przepuści. Siedzę w pokoju, jeszcze mnie nie widział.

Rena zmroziło, dlaczego nie wpadli na to wcześniej? Armitage musiał się liczyć z tym, że może przegrać, więc czemu się w ogóle zgodził? I dlaczego Ren, do kurwy nędzy, wraz z Finnem sfałszowali wyniki? Zacisnął zęby, wyzywając się od idiotów.

Kylo: Myłeś je już? Chcesz do mnie przyjechać?

Armitage: Próbowałem, ale dalej jest kolor. Nie mogę wyjść już z domu, będzie się czepiał. Ja nie wiem, co mu powiem.

Hux leżał na łóżku z laptopem na brzuchu. Poważnie zastanawiał się nad noszeniem czapki w domu.

Kylo: Spróbuj szamponem przeciwłupieżowowym, na wszystkich farbach piszą, żeby go nie używać, bo kolor szybciej schodzi. A Tobie się akurat przyda.

Armitage: Ok, spróbuję. Czy ty sugerujesz, że mam łupież?

Kylo: NO PRZEPRASZAM ŻE CHCE KURWA POMÓC.

Huxa aż wbiło w poduszkę, o którą się opierał.

Armitage: Okej, no doceniam, dzięki. Spokojnie.

Ale Kylo nie mógł być spokojny. To przez niego, powinien coś zrobić na tej imprezie, powinien kurwa pomyśleć.

Kylo: Przyjedź do mnie. Albo ja się do Ciebie zbiorę i pomogę Ci to zmyć.

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Hux zerwał się i nakrył kołdrą po samą głowę. Do pokoju wszedł Brendol.

- Widzę, że wróciłeś - burknął, wchodząc na środek pomieszczenia. - Kiedy zmierzasz wstać?

- Niedługo - odparł Armitage, nie odkrywając się, chociaż czuł, że już mu za gorąco.

- Dużo piliście? - zapytał.

- Kulturalnie.

- Mhm… - Nie brzmiał, jakby mu uwierzył. - Alkohol wyniszcza szare komórki, chcesz mieć sieczkę zamiast mózgu?

Hux zacisnął dłonie w pięści. Zawsze słyszał to samo, jego ojciec zaczynał się robić nudny. Był wdzięczny, że Brendol też palił, bo inaczej musiałby słuchać tych tyrad podwójnie.

- Dzisiaj odkurzasz, a potem do nauki. Za chwilę chcę cię widzieć na dole.

Hux mruknął coś w odpowiedzi i zaczekał, aż usłyszy trzaśnięcie drzwi. Wyłonił się spod kołdry, biorąc głęboki wdech.

Armitage: Ojciec przyszedł. Kazał mi iść sprzątać, jeszcze nie widział włosów, co teraz?

Kylo: Załóż czapkę albo nie wiem. Dzwoń jak coś, mogę przyjść w każdej chwili.

Armitage: Kaptur i będę emo jak ty.

Ren aż się zakrztusił.

Kylo: Kaptury nie są emo.

Armitage: Trochę są.

Kylo: Ale ja już nie.

Armitage: Już nie? Co się zmieniło?

Kylo: A idź… Przynajmniej mam jakiś styl i nie wtapiam się w tłum jak ty.

Armitage: Teraz to mnie obrażasz. Ubieram się dobrze i schludnie po prostu. Ale mniejsza, muszę iść.

Ren zastygł.

Usiadł na kanapie i czekał na jakąś informację, ze stresu niemal zupełnie zapomniał o kacu. Po kilku minutach zebrał się, porwał deskę z przedpokoju i wyszedł z domu.

***

Hux powoli zszedł ze schodów, serce waliło mu niemiłosiernie. Nie miał już możliwości ucieczki, musiał wymyślić plan, w jaki sposób obróci sytuację na swoją korzyść. Odkurzacz stał pod ścianą obok schowka. Ojciec musiał siedzieć w biurze. Hux chwycił za urządzenie i w tym samym momencie usłyszał głos.

- A co ty masz kurwa na głowie?

Armitage niemal zesztywniał i powoli się wyprostował. Brendol zatrzymał się wpół kroku z jakimiś papierami w rękach.

- Czy tobie już kompletnie odbiło? Masz jakieś, nie wiem, braki umysłowe?

- Nie, to tylko farba - odpowiedział niepewnie Armitage.

Ojciec podszedł do niego ciężkim krokiem, Armitage odruchowo się cofnął.

- Wracasz do domu po nocach, pyskujesz, olewasz obowiązki, wymykasz się mimo mojego zakazu...

Armitage wyraźnie zbladł, gdy Brendol wymienił jego ucieczkę, kiedy pojechał pomóc Kylo. Starszy Hux był bardzo usatysfakcjonowany, widząc jego minę.

- Co, myślałeś, że jesteś taki sprytny? Że wykiwasz głupiego starego, nie? - Jego głos był szorstki, głos, przeciwko któremu nie da się postawić. - A teraz wracasz z imprezy w kolorowych włosach jak jakaś ciota, mam dość. Co się z tobą stało?

Armitage milczał, patrzył w podłogę, zaczął odrapywać ręce jako odruch bezwarunkowy reakcji na stres. Wolałby się zapaść pod ziemię.

- To tylko farba, zmyje się za kilka dni - tłumaczył, jednak wiedział, że to nie był główny problem.
 
- Buntujesz się, to już ten okres? Chyba już przez to przechodziliśmy, przestałeś dorastać? Cofasz się w rozwoju? Ja nie tak cię wychowałem.

W ogóle mnie nie wychowałeś, pomyślał Hux. Kątem oka widział, jak Maratelle przystaje niedaleko nich.

- Wiesz, gdzie jest problem, synu? Twoje towarzystwo. Zacząłeś się zadawać z tym Solo i nie ma z tego nic dobrego. Imprezy, wymykanie się, ciągłe bójki, robisz problemy nauczycielom, tak chcesz być rozpoznawany? To jest dziedzictwo mojego nazwiska?

- Nie mieszaj go do tego, ja sam chciałem się farbować - wypalił niespodziewanie.

Brendolowi stężała twarz.

- Po co?

- Bo mam dość tego, że patrzę w lustro i widzę ciebie!

Już wtedy przymknął oczy, gdy ujrzał, że ręka jego ojca się podnosi. Siarczysty policzek posłał go na ziemię. Niemal zapomniał jak to jest, trzymać dłoń przy piekącej skórze i w panice obserwować, jak ojciec nachyla się nad nim, by poprawić dzieło pięścią. Za szybko na reakcję, za szybko na obronę.

- Brendol! - krzyknęła Maratelle stanowczo i Armitage był pewien, że tylko ten krzyk uratował go przed większym bólem.

Ojciec syknął i chwycił go za kołnierz koszulki.

- Żyjesz w moim domu, za moje pieniądze, wygodnie, gdy wystarczy przeczytać kilka książek i opierdalać się całymi dniami. Planuję ci przyszłość, żebyś mógł żyć godnie, fajnie się jeździ samochodem, co? Masz szczęście, że tu mieszkasz, masz szansę wyjść na ludzi, nie jak twoja zdzirowata matka. A ty co? Zero wdzięczności i jeszcze będziesz mnie obrażał? Jesteś nikim beze mnie, rozumiesz? I lepiej żebyś o tym pamiętał, gdy będziesz na siebie patrzeć.

Brendol szarpnął nim na tyle, że Armitage ponownie uderzył plecami w ziemię, zanim ojciec stanął na nogi. Armitage leżał bez ruchu, oczy zaszklone nienawiścią, lewy policzek czerwieniący się coraz bardziej.

- Kluczyki do mnie na biurko, dostaniesz je z powrotem, gdy nauczysz się szacunku. Teraz sprzątaj, na weekend zostajesz w domu, uczysz się, masz olimpiadę, czyż nie? I nie pokazuj mi się na oczy, póki nie będziesz wyglądać jak człowiek. Wstyd mi za ciebie - skonkludował i poszedł do kuchni.

W korytarzu zostali Armitage i Maratelle. On podnosił się z podłogi, a ona spoglądała na niego w milczeniu. Chciała coś powiedzieć, ale wychowanie chłopaka nie należało do niej. Nie była jego matką, lubiła go i czasem uważała, że Brendol jest za ostry, ale ten zabronił się jej wtrącać. Poza tym ona nigdy nie chciała mieć dzieci.

Hux zmierzył ją wzrokiem. Pociągnął nosem i otarł oczy. Zabrał się do odkurzania, nienawidził swojego życia.

***

Gdy zamykał drzwi do schowka, usłyszał dzwonek do drzwi. Otworzyła Maratelle, ale nawet z daleka rozpoznał zdyszany głos.

- Dzień dobry. – Wdech. - Czy jest Armitage?

- Armitage ma szlaban.

Hux podbiegł do drzwi, w szczelinie spotkał spojrzenie Kylo.

- Czekaj, daj mi z nim pogadać - powiedział Hux.

- Ojciec nie będzie zadowolony, Armie.

- To mu nie mów - uciął i wyszedł na próg, zamykając za sobą drzwi.

Ren przyciągnął go na ułamek sekundy, po czym zlustrował go dokładnie.

- Zrobił ci coś?

- Nie - mruknął.

Jednak Renowi ciężko było w to uwierzyć, Hux odwracał od niego spojrzenie, odwracał głowę. Położył mu dłoń na policzku i lekko zmusił do obrócenia głowy. Hux mimowolnie zacisnął oczy. Ciągle go bolało.

Kylo czuł, ja zagotowała się w nim krew. Uderzył go, ktoś go uderzył i Kylo było wszystko jedno, że był to ojciec, że Armitage nie chciał go do tych spraw mieszać. Nie chciał już na to patrzeć, nie chciał patrzeć na siniaki, na blizny, na strach w oczach Huxa, gdy musiał wracać do domu.

Z zaciśniętymi zębami wyminął Armitage’a i chwycił za klamkę. Hux szybko zablokował mu rękę, uniemożliwiając otwarcie drzwi.

- Przestań, co niby zrobisz.

- Zabije go.

Hux poczuł zimny pot na plecach. Jeszcze nigdy nie słyszał takiej powagi w głowie Kylo. Mimo złości, ciągle odpychał go od drzwi.

- Proszę cię. Będzie tylko gorzej – powiedział, jednak gdzieś z tyłu głowy wiedział, że Kylo byłby w stanie zrobić to, co oświadczył.

- To się nie może ciągnąć, Hux, on cię nie może tak traktować – odparł, ciągle nie zamierzając dać za wygraną.

Przestali się bić tak dawno temu, nie mógł pozwolić, żeby ciało Armitage’a ciągle pokrywały rany. Nie jego, nie chłopaka, którego tak bardzo…

Dłonie Huxa z całych sił zaciskały się na ręce Kylo. Jego wzrok był zdeterminowany, ale było w tym jakieś błaganie. Niechętnie odpuścił, z pogardą mierząc wzrokiem budynek, który ten nazywał domem. Hux westchnął cicho.

- Co ty tu robisz tak w ogóle? – zapytał.

- Nie wiem, bałem się o ciebie… Jak widać słusznie.
 
Spojrzał na Huxa jeszcze raz i zwiesił głowę. Było widać, że chodzi o coś jeszcze, ale nie mogło mu to przejść przez gardło. Hux przytulił się do niego, działając za impulsem.

- Przepraszam cię - szepnął Kylo, przyciągając go do siebie mocniej.

- Za co ty mnie przepraszasz? - zdziwił się Hux.

- Bo to wszystko moja wina - odsunął się, po czym złapał się za głowę. To zawsze jest jego wina. - Bo wy z Poe zasnęliście jednocześnie i nie wiedzieliśmy, kto był pierwszy i rzuciłem durnie, że chcę cię zobaczyć w niebieskich włosach, nie myślałem ani trochę o konsekwencjach, przyznaję się, a teraz masz przeze mnie przejebane.

Skulił się w sobie, jakby czekał na cios, po czym wyprostował się i spojrzał mu w oczy.

- Zjebałem, przepraszam. Pieprznij mnie, bo zasłużyłem.

Hux stał w szoku z otwartymi ustami. Nie do końca do niego dotarło to, co Kylo powiedział. Zakład był nierozstrzygnięty. Hux miał mieszane uczucia. Z jednej strony wiedział, że gdyby nie Kylo, ojciec by go nie uderzył, ale z drugiej - przeprosił go. Hux nie pamiętał, kiedy po raz ostatni Kylo go przeprosił. Przypomniał sobie ten jeden raz, gdy zobaczył jego siniaki. Miał wtedy podobną minę, Hux nie wątpił, że Kylo żałował wszystkiego, co zrobił. Że czuł się odpowiedzialny i był gotowy posunąć się najdalej w ludzkiej moralności, by Brendol już nigdy go nie dotknął.

- Wiedziałem - powiedział w końcu.

Kylo uniósł brew.

- Wiedziałem, że nie mogę być słabszy od Damerona.

Ren spojrzał niego z niedowierzaniem, po czym parsknął śmiechem.

- Nie wierzę w ciebie.

Hux położył mu ręce na ramionach.

- To ja byłem debilem, który dał się wciągnąć w zakład. Powinienem się liczyć z konsekwencjami, ty nie jesteś winien. No, może trochę - powiedział z przekąsem. - Ojciec jest wściekły, ale to nic, naprawdę. Mam szlaban w wieku siedemnastu lat.

Kylo spojrzał na niego ciepło.

- Lepiej wróć, żebyś nie miał go do trzydziestki… I trzymaj się od niego z daleka, proszę – mruknął. Strasznie chciał go pocałować. - I napisz zaraz, dobrze?

- Okej - powiedział. - Dziękuję, że przyszedłeś.

- Dzwoń, gdyby coś się działo - powiedział Ren.

Musnął jego dłoń po raz ostatni, złapał za deskę leżącą obok wejścia do domu, Hux nie zauważył jej wcześniej, po czym odjechał, machając Armitage’owi.

Hux chwycił się za dłoń i patrzył jak Kylo odjeżdża. Poczuł się o wiele spokojniej, gdy go zobaczył. Westchnął i wrócił do domu, maszerując prosto do swojego pokoju i rzucając się na łóżko. Był bezwartościowy. Ale może nie dla wszystkich.

***
Był wieczór, Hux spędził całą niedzielę nad książkami, wychylając się z pokoju jedynie na obiad, który cała trójka zjadła w milczeniu. Ojciec dalej się do niego nie odzywał, Maratelle nie wchodziła między nich, choć Armitage był jej w duchu wdzięczny, że nie powiedziała nic o niespodziewanych odwiedzinach Kylo poprzedniego dnia.

Millicent wdrapała mu się na kolana, jej mruczenie rozpraszało jego myśli, ciężko się było skupić na artykułach o ekonomii, gdy trzeba było głaskać kota. Było już dość późno, Hux był wyczerpany od nieprzespanych nocy i ogólnego stresu. A myśl o tym, że zaraz będzie musiał ponownie szorować włosy, nie była pocieszająca.

Telefon zawibrował, gdy ktoś wysłał mu wiadomość.

Kylo: Parapet.

Hux obrócił się w stronę okna, kotka zeskoczyła z jego kolan.

Ale nie zobaczył nikogo.

Spojrzał jeszcze raz na wiadomość i podszedł do okna. Rzeczywiście, coś leżało na parapecie, jakieś zawiniątko. Otworzył okno, zabrał je do wnętrza pokoju, rozejrzał się wcześniej po dachu, ale Kylo nigdzie nie było.

Gdy zaczął rozwijać papier znalazł zapakowane pancake’i, koszulkę i zapisaną kartkę.

Jeszcze raz przepraszam.”.

A pod tym:

PS: Wiem, że nie jesz, więc coś ci przyniosłem. Chciałem też wymienić sweter na bluzkę, bo zaczyna pizgać, ale zostaw sobie obie jeśli bardzo chcesz”.

Hux zakrył usta dłonią, nie mógł się nie uśmiechnąć na taką niespodziankę. Zostawił wszystko na biurku i raz jeszcze wyjrzał przez okno, starając się dostrzec, czy nie ma kogoś na podwórku, jednak było za ciemno. Pierwsze co zrobił, to przebrał swoją bluzę na T-shirt od Kylo. Był za szeroki i pachniał jak on, i Hux przez moment nienawidził się mniej. Chwycił jednego naleśnika, a do drugiej ręki komórkę i wystukał wiadomość.

Armitage: To jest najmilsza rzecz jaką ktoś dla mnie kiedykolwiek zrobił.

Armitage: I oddam sweter, podoba mi się ta wymiana.

Kylo, który właśnie sunął na desce w kierunku swojego domu przystanął, żeby odczytać wiadomość. Wyszczerzył się szczęśliwy, że mu wyszło. No i że go nikt nie przyłapał.

Kylo: Smacznego.

Zawahał się nad kolejną wiadomością, ale w końcu ją wysłał.

Kylo: Chciałem, żebyś poczuł się choć trochę lepiej.

Armitage: Udało ci się.

Hux uśmiechał się do ekranu. Nie mógł uwierzyć, że Kylo zrobił coś takiego. A jednak. Nie było go w pokoju, a Hux czuł to samo ciepło, jak gdy był obok. Nie znając takich uczuć, nie był pewien, czy dobrze je rozumiał, ale zaciągając się zapachem koszulki nabierał pewności, że naprawdę musiał być zakochany, bo nic innego nie tłumaczyło jego pragnień.