...

piątek, 25 maja 2018

Ciasto ze śliwkami cz. 9

Ból, który go obudził był ciężki do wytrzymania. Zdawał sobie sprawę, że na pewno otrzymał końską dawkę leków przeciwbólowych, ale wciąż rwało go w boku. Uniósł powieki, a raczej spróbował, prawe oko się nie otworzyło, nie wiedział czy z powodu opuchlizny, czy czegoś gorszego. Biały sufit, światło w sali było przygaszone, ale i tak zajęło mu chwilę nim się przyzwyczaił. Gdzie był? Na pewno w jakimś szpitalu, nie był jeszcze w stanie logicznie składać myśli. Spróbował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się tylko charkot.

- Steve?

Sam.

Steve uśmiechnąłby się, gdyby mógł.  I nagle zalały go wspomnienia. Poderwał się, ale Falcon go przytrzymał.

- Spokojnie, leż, wszystko ci powiem.

Steve nie miał innego wyboru, ponieważ ból odebrał mu zdolność ruchu. Wrócił na swoje miejsce, ale wbił wzrok w Sama czekając, aż mu coś powie. Jego przyjaciel wyglądał na porządnie zaniepokojonego.

- Mam zawołać lekarza?

- Mów.

Nie brzmiał nawet trochę jak Rogers, ale Wilson rozumiał. Zniknął z pola widzenia Steve’a, musiał usiąść. Sam milczał jeszcze trochę, pewnie zbierał słowa albo… Ukłucie strachu.

- Żyje? – głos mu się złamał.

Poczuł uchwyt dłoni na ramieniu.

- Tak.

Jeszcze nie pozwolił sobie na poczucie ulgi. Był pewny, że coś było nie tak.

- Jest kompletnie rozchwiany psychicznie Steve – zaczął Sam. – Nie wiadomo czy nasi lekarze będą potrafili przywrócić go do stanu, w którym nie będzie stanowił zagrożenia zarówno dla innych, jak i dla siebie. Nie można z nim rozmawiać. Ciągle skacze pomiędzy osobowością Barnesa i Zimowego Żołnierza...

Czasem lepiej byłoby się jednak nie budzić.

W śpiączce dłoń Bucky’ego była lekko szorstka, ale ciepła, podnosiła go z ziemi po kolejnej przegranej bójce, podawała talerz cienkiej zupy po całym dniu pracy w dokach, ścierała pot z czoła, gdy kolejny raz zachorował.

- A ty? Clint i Nat?

- Cali i zdrowi. To ty najmocniej oberwałeś.

Słowa Falcona docierały do niego coraz słabiej, aż Steve stwierdził, że nie może tutaj tak po prostu leżeć. Miał gdzieś swój stan i to czy ma jakieś szwy czy inne kroplówki. Musiał do niego iść. To jego przyjaciel, to jego brat. Nie mógłby go tak po prostu zostawić.

- Miałeś leżeć – Falcon spróbował go znów powstrzymać, ale Steve się wykręcił.

- Ja muszę do niego iść Sam.

Sam chciał udawać, że nie rozumie, ale wiedział aż za dobrze, co właśnie czuje Rogers. Nie odezwał się już, użyczył mu tylko swojego ramienia i pomógł Kapitanowi pokuśtykać w kierunku izolatki Barnesa.

***

- Nie mogę na to zezwolić – oznajmiła doktor Helen Cho.

Kapitan Ameryka wyglądał żałośnie w szpitalnej piżamie, opierał się o framugę, podtrzymywany przez Sama Wilsona, ale w jego oczach płonęła determinacja. Cho miała świadomość, że przekonanie go graniczy z cudem, jednak musiała spróbować.

- Nim go spacyfikowaliśmy, rozwalił ci wątrobę, przebił jedno płuco i połamał żebra. Naprawdę myślisz, że możesz cokolwiek zmienić?

Mięśnie twarzy Steve’a drgnęły, odwrócił głowę w stronę Falcona, który chcąc nie chcąc musiał skinąć głową w milczącym potwierdzeniu. Rogers stał tak chwilę, po czym spojrzał na nią jednym okiem, drugie było przykryte opuchlizną.

- Tak. Wpuść mnie do niego.

Cho pokręciła głową, po czym gestem wskazała, żeby podszedł do zaciemnionej szyby. Kilka kliknięć na konsoli, a rozjaśniła się – lustro weneckie? - i Steve mógł ujrzeć Bucky’ego.

Przyjaciół widzi się w różnych momentach, tych najlepszych w życiu oraz zdecydowanie najgorszych. Cudownie móc znać kogoś w tych pierwszych i cieszyć się razem z nim, ale to umiejętność pozostania w tych drugich, scala was w nierozerwalny układ.

Bucky leżał w kącie, niewidoczne ręce skryte w kaftanie bezpieczeństwa, nieobecny wyraz twarzy, oczy uciekły w niebo, którego przecież nie mógł ujrzeć, tęczówki ledwo widoczne spod przymkniętych powiek.

- Dalej jesteś taki pewny?

Falcon położył mu dłoń na ramieniu. Ten gest go ocucił.

Czy chciał tam wejść? Wcale nie potrzebował się nad tym zastanawiać.

- Pomogę mu.

W pewien sposób Doktor Cho wiedziała, że stanu Barnesa nie da się w tej chwili pogorszyć. Zamknął się, czasami coś tylko mamrotał. Raz jako James Barnes podając numer swojej drużyny oraz dane nieśmiertelnika, później płynnie przechodząc zdawanie raportów z misji wypowiadanych po rosyjsku. Czasem tylko pytał szeptem gdzie jest Steve albo błagał o szybką śmierć. Tak naprawdę potrzebował wstrząsu. Nie była to oczywiście bezpieczna metoda, ale kończyły jej się pomysły. Kapitan leżał w szpitalu od dwóch tygodni w śpiączce klinicznej, w tym czasie ona wraz z całym sztabem specjalistów od neurologii i psychiatrii próbowała wyprowadzić Barnesa ze stanu apatii. Bez skutków. Czy Kapitan mógł mu pomóc? Czy Barnes go zabije? Same niewiadome.

Wytłumaczyła mu wszystkie procedury, podała leki na wzmocnienie. Ustanowili sygnał, na który mieli go wyciągnąć z pomieszczenia. A potem Steve Rogers po prostu tam wszedł.

Bez munduru, bez tarczy na plecach.

A jednak w jej oczach wyglądał o wiele bardziej majestatycznie w tej szpitalnej piżamie i ze szwami na twarzy.




Powroty są ciężkie. Zarówno te do starych opowiadań, jak i starych przyjaciół. Nic nie jest takie samo, a z drugiej strony znasz każde słowo i emocje, która się za nią kryje. Jest ciężko. Coś się potłukło i klejenie tego zajmuje długie tygodnie, a kupienie nowego nie wchodzi w grę.
Ale wróciłam, kto się spodziewał? Chyba nawet nie ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz