...

niedziela, 31 lipca 2016

Shut up and dance with me.


Po prostu nie potrafił uwierzyć, że dał się im wyciągnąć. Gdy przekroczył próg klubu od razu uderzyła go ściana dźwięku, różnokolorowe światła na chwilę go oślepiły, żyroskop przyprawił o mdłości, a sam Rogers był tak bardzo zdezorientowany, że prawie zgubił Bartona i Romanoff. Na szczęście, choć raczej nie jego, oboje uchwycili go pod ramiona i zatargali w głąb klubu. O znalezieniu stolika mogli tylko pomarzyć; ledwo udało się im dopchnąć do baru, by zamówić cokolwiek do picia. Wraz z Clintem zaczęli od piwa, w końcu trzeba pić w górę stężeń, i od razu zostali zdeklasyfikowani przez Nataszę, która z uroczym uśmiechem zamówiła u barmana drinka White Russian, a następnie wypiła go nim Steve zdążył umoczyć usta w pianie swojego ulubionego American Pale Ale. Rogers spojrzał wymownie na swojego przyjaciela, ale ten tylko wzruszył ramionami i wychylił duszkiem swoje piwo, chwilę później zamawiając już kolejne. Steve westchnął głośno, tak jak przewidywał, ten wypad nie miał nic wspólnego z dostojnym sączeniem alkoholu przy stoliku. Lustrował wzrokiem wszystkich wokoło, decydując, że tego dnia wypije jednak więcej niż zamierzał. Po prostu nie mógłby znieść tego na trzeźwo. Mimo wszystko był przyjemnie zaskoczony, bo nawet on – zagorzały fan Franka Sinatry czy Édith Piaf - nie mógł marudzić na muzykę.

Koło baru zwolniło się krzesełko, więc szybko je zajął zamawiając kolejne piwo. Gdy odwrócił się w stronę swoich przyjaciół zobaczył, jak szybkim krokiem ruszają w kierunku parkietu, Barton obejmował Nataszę w talii mordując wzrokiem każdego, kto choćby zawiesił na niej spojrzenie. Oczywiście Romanoff nie była mu dłużna. Steve nie potrafił nawet wytłumaczyć dlaczego uważał to za naprawdę urocze zachowanie.

Sączył piwo z kufla obserwując tańczących i gdzieś w środku ciesząc się, że jego przyjaciele, choć raz poszli się bawić zamiast próbować zeswatać go z pierwszą lepszą dziewczyną. I nie miał im tego za złe, ale potrafili być uciążliwi. To nie tak, że Rogers nikogo nie szukał, nie był też, jak często powtarzała Natasza, wybredny, po prostu nie był zainteresowany przygodą na jedną noc. Może był pod tym względem trochę staroświecki, ale zdążył już dowiedzieć się, jak to jest zakochać się, wpadając w to po uszy i właśnie na to czekał.

Z rozmyślań wyrwało go puste dno kufla. Mruknął coś niezadowolony i spojrzał z powrotem na parkiet. Gdy widział Clinta wywijającego Nataszą na parkiecie czuł, że jego kąciki ust podnoszą się w lekkim uśmiechu. W ich ruchach było coś dzikiego, ale też pełnego uczuć, tak jakby w tańcu mogli sobie pozwolić na ten luksus bycia sobą. W pewnym momencie odwrócił się w stronę lady barmana zawieszając wzrok na różnorakich butelka, po których przebiegały kolorowe refleksy.

- Coś podać?

Steve potrząsnął głową patrząc na barmana z lekkim zakłopotaniem. Mężczyzna miał związane w luźny kucyk ciemnobrązowe włosy, a także mocno zarysowane kości policzkowe, które pokrywał kilkudniowy zarost. Miał na sobie klasyczny strój barmana, białą koszulę z muszką i był prawdopodobnie jego rówieśnikiem, ale Rogers nigdy nie był zbyt dobry w ocenianiu czyjegoś wieku. Wycierał szmatką jego poprzedni kufel, a Steve od razu zwrócił uwagę na to, że jedna jego ręka jest protezą. Nie dał jednak po sobie poznać, że przykuło to jego uwagę. Nagle ktoś pomachał mu dłonią przed twarzą, tak niespodziewanie, że aż się wzdrygnął.

- Temu panu już chyba dziękujemy – powiedział barman parskając śmiechem i odkładając kufel na bok.

- Po prostu się zamyśliłem – odparł Rogers uśmiechając się do mężczyzny. Barman pokręcił głową rzucając coś w stylu: „wszyscy tak mówią", ale odwzajemnił uśmiech. Steve z przyjemnością zanotował, że był to naprawdę słodki, choć cwaniacki uśmieszek.

- Serio pytam, właśnie kończę zmianę – rzucił barman, przewieszając szmatkę przez ramię, jednocześnie zakładając niesforny kosmyk za ucho.

- Zdam się na ciebie – rzucił Rogers. Mężczyzna uniósł brew i posłał mu kolejny cwaniacki uśmiech. Spojrzał wymownie na jego koszulkę, jak zwykle z motywem flagi amerykańskiej i sięgnął po wysoką szklankę. Kilka minut później przed Stevem stanął niebiesko-biało-czerwony drink, a barman dołożył do niego małą flagę Ameryki na wykałaczce, parskając przy tym śmiechem.

- Patriotyczne American Pie, raz – mruknął, sprawnym ruchem ręki popychając szklankę w kierunku Rogersa. Drink przejechał po ladzie lądując w dłoni Steve'a, na co ten skinął głową, napił się i ledwo powstrzymał się od wypicia całej zawartości szklanki duszkiem. Skąd ten gość mógł wiedzieć, że uwielbiał smak szarlotki?

- Ile płacę?

Widział, że barman taksuje go wzrokiem i o ile zwykle coś takiego potrafiło nieźle go wkurzyć, tym razem było nawet całkiem przyjemne.

- Zaczekaj – powiedział i ruszył na zaplecze. Rogers musiał przyznać, że był zaintrygowany tym gościem i z zaciekawieniem czekał na jego powrót sącząc drinka.

Mężczyzna wrócił po paru minutach, nie miał już na sobie stroju barmana, a powycierane dżinsy, skórzaną kurtkę, którą po namyśle zaraz zdjął, wkładąc ją pod ladę oraz koszulkę z jadowicie zielonym napisem „Don't want to be an American Idiot". Nie zapominajmy o tym zarówno słodkim, jak i cwaniakowatym uśmieszku. Rogers nie chciał się w nim rozpływać, ale było już chyba za późno. Barman-nie-barman podszedł do niego, wskazując ruchem głowy na parkiet. Steve pokręcił głową posyłając mu zakłopotany uśmiech.

- Ja nie tańczę.

Mężczyzna przekręcił głowę (ten gest momentalnie skojarzył się Rogersowi z kotem), a następnie prychnął, również kocio i mruknął:

- O, nie waż się teraz wycofać.

I może Steve spróbowałby się jakoś wykręcić, może zaproponowałby mu drinka, wspólny spacer, ale on chwycił go za rękę i pociągnął na parkiet, tak, że Rogers nie potrafił nawet powiedzieć jak to się stało. Zakręciło mu się w głowie od ogólnego zgiełku, migotającego żyroskopu, ciepła dłoni barmana i jego zapachu – śliwki, kawa, stare książki. Parkiet jakimś cudem pomieścił jeszcze dwie osoby, nie pękając przy tym w szwach. Steve spróbował coś jeszcze powiedzieć, jednak skapitulował kompletnie pod spojrzeniem mężczyzny, gubiąc rezon i asertywność. Tonął w tych oczach, ale gdyby rzucili mu w tym momencie koło ratunkowe nawet by go nie zauważył. Jakby w przypływie odwagi otworzył jeszcze usta, ale barman przerwał mu mówiąc:

- Zamknij się i zatańcz ze mną!

Steve czuł się kompletnie bezbronny wobec basu i przyćmionego światła. No i tych oczu. Jedyna trudność polegała na tym, żeby odważył się zatańczyć przy ludziach. Gdy znalazł się na środku parkietu czuł się skrępowany, tymczasem barman był w swoim tańcu zupełnie otwarty, wyzwalając przy tym tak wiele uczuć – pasję, radość, zmysłowość. Tańczących ogarniało szaleństwo, które zaczynało udzielać się również jemu. Gdy tylko przyszła chwila zwątpienia, jego partner od razu ją wyłapał mówiąc:

- Po prostu na mnie patrz.

A Steve, nim zdążył zastanowić się nad tymi słowami, a przede wszystkim na tym, co chciał mu właśnie odpowiedzieć, przybliżył się do niego mrucząc:

- Wstrzymujesz się.

- Zamknij się i tańcz ze mną – odgryzł się z tym swoim uśmiechem. Szatyn porwał go w rytm rozmowy, gdzie słowa wystukiwali własnymi nogami, podkreślając co ważniejsze kwestie ruchami swoich ciał. Patrzył na jego twarz, jego ruchy i powtarzał sobie, że nie chce żeby to się skończyło. Muzyka, ich taniec, ciało tego barmana, to wszystko stało się nagle Rogersowym powietrzem, a on czuł, że po raz pierwszy w życiu odetchnął pełną piersią.

I jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, Steve właśnie coś zrozumiał. Czuł to w środku, kiedy wzrok tych zielonych, niemal kocich oczu na nim spoczywał. Ten koleś był jego przeznaczeniem. Tańczył dalej, chłonąc wszystko, co się naokoło niego działo. A przede wszystkim upajając się szatynem. Jak normalny człowiek może się TAK ruszać? Rogers czuł, że umysł tracił kontrolę nad jego ciałem, a zaczynało ją przejmować serce, pasja, pożądanie. Zatracał się. I tego właśnie chciał. Głęboko w jego oczach, chyba dostrzegał przyszłość. Wiedział, ze muszą być razem. Wiedział, że to jego ostatnia szansa.

***

- I jak tam Steve? – zapytała Natasza odwracając się do niego z przedniego siedzenia taksówki. Rogers siedział z tyłu kompletnie cicho czując, że w jego wnętrzem targa huragan. Został na parkiecie do końca, do ostatniej nutki, nie opuszczając barmana ani na krok, a teraz był niemożliwie wręcz zmęczony. I szczęśliwy – Hej, ziemia do Rogersa. Wciąż masz nam za złe, że cię wyciągnęliśmy?

Steve odwrócił wzrok od okna i uśmiechnął się do niej lekko.

- Liczę na powtórkę w następny weekend.

***

Steve wstał rano czując ból w każdym możliwym mięśniu. Mimo wszystko uśmiechnął się szeroko, ten rodzaj cierpienia, potocznie zwany zakwasami, był naprawdę przyjemny. Ruszył w kierunku kuchni stawiając czajnik na gazie i opierając się o blat kuchenny zerkając przez okno. Świtało; zaraz będzie musiał zebrać się do pracy. Pokręcił głową przypominając sobie wczorajszą noc w klubie, nawiasem mówiąc, to jedną z wielu w ciągu ostatnich miesięcy. Można powiedzieć, że stał się stałym bywalcem, co weekend oddając duszę na parkiecie i lecząc ból całego ciała dnia następnego. Nie żeby miało to związek z pewnym barmanem, wcale. Po prostu był on najlepszym tancerzem, jakiego Steve znał - choć nie oszukujmy się, wcale nie zależało mu na szukaniu innych.

Z rozmyślań wytrącił go dźwięk gwizdka, zalał kawę w kubku i zaciągnął się jej cudownym zapachem, który tak dobrze mu się kojarzył, po czym ruszył wolnym krokiem do sypialni. Odstawił naczynie na szafkę nocną, wyjął z szafy ubrania, przysiadł na rogu łóżka, żeby założyć skarpetki. Dwie ręce, jedna ciepła, druga przeraźliwie chłodna, owinęły się wokół jego pasa. Kąciki ust Steve'a wygięły się w uśmiechu, a on odwrócił się składając na czole półprzytomnego szatyna delikatny pocałunek.

- Będę po szesnastej. Masz kawę na szafce.

Mężczyzna odburknął coś w odpowiedzi, ale w końcu puścił go z niezadowoloną miną. Steve pochylił się nad nim, starając się zrozumieć jego słowa.

- Lubię z tobą tańczyć, Stevie.

Rogers pokręcił głową z rozczuleniem.

- Ja z tobą też, Buck.

Od kiedy pierwszy raz się zobaczyli, taniec stał się ich sposobem na mówienie sobie "Kocham cię".

niedziela, 24 lipca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.8

Dualistyczny

Ruszając za jeszcze świeżym śladem Bucky'ego - w postaci dymiących się zgliszcz po bazie Hydry - spodziewali natknąć się na grupę uderzeniową wrogą. Jednak niekoniecznie aż tak dużą. I niekoniecznie prowadzoną przez Rumlova, byłego członka S.T.R.I.K.E., który miał wszystkie ich taktyki w małym paluszku. W wspomnieniach Steve'a zapisał się nie tylko jako bardzo dobry agent, ale i człowiek, który po misji wertował wszelkie raporty S.H.I.E.L.D., rozgryzając wszelkie błędy i niedociągnięcia. O niektórych często informował samego Kapitana. Dlatego też rozszyfrowanie ich pozycji nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Rumlov... Choć może Steve powinien w końcu zacząć nazywać go Crossbones, bo Brock Rumlov zginął dawno temu przeżarty przez cichy, wężowy szept Hydry. Teraz był już tylko pałającą nienawiścią maszyną do zabijania.

Zaszliby ich od boków, tworząc wąskie gardło, potrzask, z którego prawdopodobnie nikt nie uszedłby żywy. Uratowało ich przeczucie Nataszy, które objawiło się wezwaniem Clinta. Dzięki jego szybkiej reakcji, dostrzeżeniu ruchu, zdążyli się ukryć. I nie zginąć. A przynajmniej spróbować.

Pocisk przeleciał tuż obok jego skroni. I następny. I jeszcze jeden. Chwilę później fala uderzeniowa powaliła go na kolana, pisk prześwidrował jego uszy. Uniósł się, starając się po omacku znaleźć tarczę. Nim wyczuł jej przyjemnie ciepłą powierzchnię, ktoś nadepnął mu na dłoń. Jego kości pękły z nieprzyjemnych trzaskiem, przypominającym łamanie suchych gałązek. Nie zawył z bólu, tylko dlatego, że napastnik kopnął go w szczękę drugą nogą, pierwszą wciąż miażdżył kości Steve'owej dłoni. Spróbował unieść głowę, krew zaczynała zalewać mu pole widzenia, ale poznał Crossbonesa. Dostrzegł błyszczące szaleństwem oczy, pełne palącej nienawiści. Były członek S.T.R.I.K.E. zamachnął się, jednak nim kolejny jego cios opadł na Rogersową głowę miażdżąc mu w ten sposób czaszkę, pocisk przebił pancerz na klatce piersiowej Rumlova posyłając go ziemię. Steve starał się podnieść, opuchlizna zakrywała mu już jedno oko, może miał też pękniętą szczękę. Świst pocisków nie ustawał, słyszał krzyki, jednak żadnego znajomego, więc mimo bólu poczuł ulgę. Dźwignął się na nogi i spojrzał na Rumlova. Jeszcze żył, niezgrabnymi ruchami starał się zdjąć z siebie pancerz, żeby spróbować zatamować krwotok. Nie miał już hełmu na głowie, choć Steve nie wiedział czy rozwalił go gęsty ostrzał czy też Crossbones zdjął go sam, żeby bezproblemowo zdjąć zbroję. Ruszył w jego stronę, chciał coś powiedzieć, wezwać pomoc, jednak, gdy ich spojrzenia się skrzyżowały zdeformowana twarz Rumlova była wykrzywiona w zwierzęcy sposób bólem, strachem i złością.

I nagle wiele rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Crossbones wyciągnął pistolet celując nim między oczy Rogersa. W tle pikował Falcon, cały w krwi, kierując się prosto na nich, krzycząc, aby Kapitan uciekał. Za nim rozbłyskiwały niebieskim światłem wyładowania broni Nataszy, ale on patrzył tylko na Rumlova.

Czyste szaleństwo.

Widział jak palec na spuście zaczyna się zginać, wszystko zwolniło, hałas rozciągnął się w niezrozumiały szum, a świat jakby zatopił się w płynnej żywicy. I nagle na czole Crossbonesa pojawiła się czerwona kropka, po czym krew bryzgnęła na Steve'a, oczy Rumlova uciekły gdzieś w górę, a były członek grupy S.T.R.I.K.E upadł na ziemię z głuchym odgłosem.

Wszystko ucichło. Został tylko on i to jeszcze ciepłe, okropnie poparzone ciało.

I kroki.

Stawiane mechanicznie w idealny żołnierskim tempie... choć nie do końca. Usłyszał to swoiste akcentowanie czwartego kroku i momentalnie się odwrócił. Przez ułamki sekund był pewny, że widzi dwie osoby – drobnego chłopca w piaskowym prochowcu oraz dorosłego mężczyznę z dłuższymi włosami, kilkudniowym zarostem i połyskującą metalicznie dłonią. Wydawało mu się słyszy szept chłopca, słowo „znaleźliśmy", zabrzęczało w jego uszach, jednak chwilę później chłopiec znikł.

Ale on wciąż tam był.

Steve prawie zadrżał na ten widok.

- Bucky.

Barnes szedł w jego kierunku z uniesionym karabinem. Wydawało mu się, że słyszy głos Sama, Clinta, Nataszy i własny żałosny krzyk rozpaczy, gdy Bucky wciąż do niego celował.

To ja.

To ja.

To ja, dlaczego tego nie widzisz?

Wtedy, przez ułamek sekundy, znów ujrzał małego chłopca, tym razem był odwrócony do Steve'a plecami. Stał z rozłożonymi w ochronnym geście ramionami. A może to tylko przywidzenie, spowodowane przez zmęczenie i utratę krwi. Potrząsnął głową, chcąc pozbyć się złudzenia i gdy spojrzał ponownie na Bucky'ego, Barnes stał przed nim z wyciągniętą dłonią.

- Wróciłem Stevie.

Rogers chwycił jego rękę, chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale nie potrafił znaleźć słów. Złapał spojrzenie jego wesołych zielonych oczu tylko na ułamek sekundy, po czym tęczówki Barnesa ostały momentalnie zmrożone przez chłód programu Zimowego Żołnierza, a Steve padł na ziemię zdzielony kolbą w głowę.

piątek, 22 lipca 2016

"Water under bridges"

 

Niektórzy mówili mu: "Odpuść sobie". Miał przejść nad tym i przestać się przejmować. Pragnęli, żeby zaczął normalne życie, żeby odnalazł sobie w nim nowy cel. To powinno być przecież proste i naturalne. Powtarzano mu: „Będzie lepiej, będzie prościej". I gdyby wspomnienia zaczęły się zacierać, odchodzić w zapomnienie, może rzeczywiście byłoby mu łatwiej. Jednak one nie traciły na sile, nie opuszczały ich żywe barwy. Wciąż zalewały go dziesiątkami smaków, zapachów, obrazów. I były jak stara, niegdyś ulubiona, smutna piosenka, która nie przestawała grać, wciąż zapętlając się gdzieś w jego podświadomości. Piosenka, której naprawdę chciał się pozbyć, zacząć nienawidzić, ale nie potrafił.

It's like water under bridges - that have already burned.

Nieraz czuł, że ma już dość i jedynym jego marzeniem stawała się ciemność, cisza, spokój. A najlepiej jakiś niebyt. Chciał go zapytać czy on chociaż pamiętał. Czy w jego pamięci zapisały się te wszystkie dni, które spędzili razem? Czy troszczył się o te wspomnienia, choć w ułamku tak jak on? Czy też zapamiętał ciepłe promienie słońca i chłodny wiatr, który plątał im włosy, tuż nad brooklyńskim brzegiem East River? A ich wspólne mieszkanie? Albo te okropnie niewygodne wojskowe łóżka, na których rozegrali niemożliwą wręcz ilość partii w pokera? Ich pierwsze wyjście do kina, pierwszą wspólną misję, tysięczną, długą, nocną rozmowę?

It's like water under bridges - that have already burned.

Wspomnienia były silne i tylko one trzymały go przy życiu. Gdyby pojawiła się możliwość, żeby je przywrócić zrobiłby to bez zastanowienia. Wziąłby nawet te najgorsze dni. Te pełne kłótni, ciszy nieprzyjemnych i bolesnych słów. Te kiedy w oczach Bucky'ego widział tylko zawód, złość, rozżalenie. Kiedy odwracał się do niego plecami, brał z wieszaka kurtkę i wychodził z mieszkania trzaskając drzwiami. Te dni kiedy nie wracał i kiedy Steve na niego cierpliwie czekał, aż wróci w ciszy, odwiesi kurtkę, zaparzy herbatę i dokończy rozmowę szukając kompromisu. Jeśli tylko dostałby szansę momentalnie wróciłby do tamtych chwil. Bo wszystko było lepsze niż samotność.

It's like water under bridges - that have already burned.

Mówili, gadali, powtarzali, żeby zapomniał, a on zastanawiał się jak można tak mało wiedzieć o człowieku. Oddałby wszystko, żeby tylko go zobaczyć, a w odpowiedzi słyszał jedynie „Odpuść sobie". Chciał choć minuty, chwili, gdy on był znowu obok. Gdy nazywał go Deklem, gdy po chwili zaczynali się śmiać, jego zielone oczy błyszczały, a tuż obok nich pojawiały się delikatne kurze łapki. Kochał ten widok i dźwięk. Nie funkcjonował normalnie od kiedy nie słyszał go na co dzień. I nie potrafił nawet zrozumieć, jak daleki od normalności stał się świat od kiedy po Ziemi nie chodził już pewien James Buchanan Barnes.

It's like water under bridges - that have already burned.

Potrafili tylko powtarzać „Odpuść sobie", a on miał ochotę wrzeszczeć słysząc to po raz setny. Poświęciłby wszystko, żeby on wrócił. Oddałby swoje wspomnienia, jeśli to mogłoby pomóc. Nawet jeśli to one go definiowały. Przecież mogliby zacząć od nowa, prawda? Być dla siebie znów zupełnie obcymi ludźmi. Znów mogliby się sobie przedstawić, rozmawiać, śmiać się, uczyć się siebie na nowo, tworzyć nowe wspomnienia i dać sobie nawzajem drugą szansę na normalne, spokojne życie. Ale jedyną radą, którą dostawał było „Odpuść sobie". I zaczynał dostrzegać w niej sens. Odpuścić sobie, odejść, być znowu z nim. Przecież on czekał, Steve był tego pewny.

It's like water under bridges - that have already burned.

Bo jego most do rzeczywistości dawno już spłonął.

niedziela, 17 lipca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.7

My Rosjanie, nie mamy nic, prócz naszej zimy

- Zaczniesz współpracować?

Kątem oka widziała, że Falcon odwraca się od nich, a twarz Steve'a przybiera nieodgadniony dla postronnego człowieka wyraz. Natasza wiedziała co oznaczała ta mina, dawał jej w ten sposób wyraźnie do zrozumienie, że nie pochwalał takich metod. Jednak i Sam, i Rogers przez ponad dwie godziny starali się przekonać młodego żołnierza HYDRY do mówienia, bez skutku, więc przejęła pałeczkę. Gdyby nie jej znajomość technik większości szpiegów, mężczyzna dawno połknąłby trutkę, którą trzymał pod językiem albo odgryzłby go sobie dławiąc się własną krwią, co raczej nie ułatwiłoby przesłuchania. Jednak ampułka leżała rozbita w trawie, a Romanoff solidnie zakneblowała mężczyznę, zostawiając mu pod dłonią długopis i kartkę. Oczywiście unieruchomiła mu też nadgarstek, nie bała się ataku, raczej tego, że mógł próbować wbić sobie pisadło w żyły. Minimalizowanie możliwych problemów, to jakby nie patrzeć jej specjalność. Mężczyzna miał rozbiegane spojrzenie, ale przywróciła go do porządku jednym, sprawnym wykręceniem dłoni. Nie musiała mieć żadnej supermocy, żeby zadać ból, którego nie dało się wytrzymać. Tak naprawdę uważała je za bardzo problematyczne. W stawie mężczyzny coś zatrzeszczało, z gardła młodego żołnierza HYDRY wydobył się charkot. Zaczęła zadawać pytanie, spokojnym, wyważonym głosem, nie starając się już tuszować rosyjskiego akcentu.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwszy złamany palec, pierwszy wrzask.

Jak zwykle podczas tortur na pierwszy plan wysunęła się Czarna Wdowa, a Natasza została gdzieś w środku odgradzając się od towarzyszki doli grubą barierą. Tak jakby wcale nie miała w dłoniach puchnącego w zastraszającym tempie, połamanego palca. Jakby Wdowa nie zanosiła się nienaturalnym chichotem, który oczywiście nie opuszczał jej ciała, a jednak był przerażający. Uspokoiła się i czekała na koniec, bała się zarysować ścianę, o którą właśnie się opierała. Ścianę odgradzającą ją od wszelkich wspomnień z Czerwonego Pokoju. Osłoniła siebie samą przed myślami Wdowy, które biegały po jej barierze, stukając o nią nóżkami, niczym tłuste, niezgrabne pająki. Jednak Natasza nie wzdrygnęła się, odrzuciła od siebie chęć dołączenia do Wdowy, przejęcia sterów, bo wiedziała, że to złudzenie. Potrzebowała jej na misje, ale później zamykała ją za ścianą, pozostając tylko i wyłącznie Nataszą Romanoff. Chociaż we własnej głowie nie zamierzała mieć nic wspólnego z Czarną Wdową.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwsze łzy w oczach, drugi złamany palec, drugi wrzask.

Czarna Wdowa bawiła się w najlepsze, a Natasza zaczęła rozmyślać, nie chcąc, żeby jej alter ego udało się ją skusić. Zimowy Żołnierz. James Buchanan Barnes. Mimo, że Romanoff nigdy o tym nie wspominała, to znała mężczyznę, aż za dobrze. Wszystko co z nim związane było też nierozerwalnie połączone z KGB i Czerwony Pokojem. Integralne z cierpkimi, okropnymi wspomnieniami, z odhumanizowanymi liczbami i statystykami. Bo przecież była jedną z wielu. Do projektu Czarna Wdowa wyselekcjonowano sto sześćdziesiąt dziewczynek, do ostatniej fazy trafiło ich tylko dwadzieścia osiem, a ostateczną Czarną Wdową została właśnie Natasza Romanoff. Szczęście, tyle razy miała po prostu najzwyklejszego w świecie farta. Pokręciła głową, jednak szeregi drobnych dziewczynek, uczących się, jak prawidłowo poderżnąć komuś gardło nie chciały jej już opuścić. Etapy szkolenia zaczęły przewijać się przez jej głowę, aż w końcu wypatrzyła i jego. Nie górował nad nikim wzrostem, ani posturą, ale nie dało się go nie zauważyć. Zawsze cichy, zawsze skupiony na zadaniu i zawsze śmiertelnie skuteczny.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zero odpowiedzi, zero informacji, pierwsze dostrzeżone załamanie, trzeci złamany palec, trzeci wrzask.

Przerażał ją prawie tak samo mocno, jak jej imponował. Miała w swoim życiu okazje, żeby kilka razy się z nim zmierzyć, z każdej potyczki wynosiła nie tylko niemożliwą do zliczenia ilość siniaków, ale i wiedzę. Wtedy też zaczęła się nim interesować, jednak Zimowy Żołnierz był tajemnicą nawet dla najlepszych szpiegów. Dopiero gdy dowiedziała się kim tak naprawdę był, zaczęła szperać w plikach tym razem mogąc już użyć jego prawdziwych danych osobowych. Przed wręczeniem Steve'owi teczki opisanej >>Джеймс Бьюкенен „Баки" Барнс<<, usunęła z niej część zawartości. Nie dlatego, że miała coś do ukrycia, tym razem zrobiła to głównie ze względu na Rogersa. Przede wszystkim dlatego, że w kartotece dokładnie zostało zaznaczone kiedy Zimowy Żołnierz stał się zdatny do wysyłania na misje. A był to sześćdziesiąty ósmy co oznaczało, że żeby złamać Barnesa ludzie Zoli potrzebowali aż dwudziestu pięciu lat. Dwudziestu pięciu lat łamania jego osobowości, znała te metody i nie miała pojęcia czy z prawdziwego Bucky'ego zostało jeszcze cokolwiek.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Długopis został podniesiony. Pierwsza odpowiedź, pierwsza informacja, czwarty złamany palec i głośne, rzężące łkanie.

Rzadko kiedy coś potrafiło ją zdziwić, jednak historia Zimowego Żołnierza nią wstrząsnęła. To co zrobił mu Zola w austriackim forcie HYDRY, który znajdował się w Kreischbergu było zbliżone do sposobu w jaki skasowali jej poprzednią osobowość. Jednak w czterdziestym trzecim nikt nie dysponował choć w połowie, tak zaawansowanym sprzętem, jak wtedy gdy ona trafiła do projektu Czarna Wdowa. Nataszy ciężko było uwierzyć, że Barnes wrócił potem do akcji, ba!, stał się jednym z najsilniejszych członków Howling Commando, bo powinien mieć przecież mózg zamieniony w papkę. Według papierów, po tym jak Barnes spadł z pociągu, odnalazł go oddział rosyjskiego generała, Vasily Karpova, który to właśnie nakazał przerobić go na Zimowego Żołnierza i wykorzystać podczas zimnej wojny. Nie posiadała pełnej listy morderstw, jednak liczba przekraczała pół setki. Gdy KGB upadło, jej wszystkie ośrodki przejęła HYDRA, z którą Karpov przez cały czas konfliktu z Amerykanami współpracował i wtedy też Bucky trafił ponownie w jej łapy. Nigdy nie było wolny, nigdy tak naprawdę się nie wyzwolił.

Kim jesteś?
Co wiesz o Zimowym Żołnierzu?
Co się stało z waszą bazą?

Zeznania, informacje. Odłożyła jego lewą dłoń, nie został w niej żaden sprawny palec.

Czarna Wdowa w jej wnętrzu westchnęła smutno, miała nadzieje na dłuższą zabawę, ale w końcu posłusznie schowała się za ścianę. Natasza podniosła się i posłała swoim towarzyszom lekki uśmiech; zarówno Falcon i Steve, mieli odmalowane na twarzy przerażenie.

- Przypomnij mi tę sytuację, jeśli kiedykolwiek spróbuję być dla ciebie wredny – mruknął Sam, rozmasowując swój kark.

- Ruszamy? – zapytała, strzelając kostkami, co sprawiło, że Falcon się skrzywił. Steve pokiwał głową, a następnie podszedł do młodego żołnierza. Złapał go za kołnierz i zaczął ciągnąć w kierunku ich samochodu.

- Nadamy sygnał, ktoś z S.H.I.E.L.D powinien się po niego zgłosić.

Natasza przytaknęła i ruszyła spokojnym krokiem dalej rozmyślając. Nie potrafiła wyrzucić z głowy jednej myśli, jednego zdania, które kończyło raport Karpova:
 
Amerykanie i Niemcy mają Superżołnierzy, swoją tajną broń... Ale my, Rosjanie, nie mamy nic, prócz naszej zimy.".

piątek, 15 lipca 2016

Motorbreath - It's how I live my life.

Czasem nie liczyło się już nic poza drogą i właśnie to było jedną z piękniejszych rzeczy w jego życiu. Bak pełen benzyny, gwieździste niebo, muzyka, która mimo maksymalnego podkręcenia nie potrafiła zagłuszyć pomruku silnika i jego ukochana szeroka, pusta droga. Zerknął w lewo, jego młodszy brat spał, opierając się policzkiem o szybę samochodu - Sam zasypiał najszybciej, gdy kołysała go Impala. Z uśmiechem przejechał dłonią po kierownicy w niemal pieszczotliwym geście. Jego dziecinka, ich dom na czterech kółkach. Prowadził z prawdziwą przyjemnością, to auto było dla niego niczym kolejny członek rodziny i każdy, kto nazwałby Impalę tylko samochodem od razu straciłby w oczach Deana. Bezwiednie spojrzał na zegarek, minęła druga w nocy, a on przypomniał sobie, że jedzie bezustannie od ponad dziesięciu godzin. Dopiero niedawno udało im się opuścić stan Vermont, mieli tam z Samem robotę – całkiem łatwą, pierwszy raz od dawna niedotyczącą demonów. Od dłuższego czasu w lasach ginęli ludzie i jak to zwykle na granicy Stanów Zjednoczonych z Kanadą bywa, każde morderstwo było przypisywane wściekłym niedźwiedziom grizzly. Jednak dla Winchesterów ta sytuacja była swoistym déjà vu. Wydała się bliźniaczo podobna do jednej z ich pierwszych wspólnych robót, gdy jeszcze szukali ojca, gdy ten cały burdel dotyczący Aniołów, Demonów i walki Lucyfera z Michałem, po prostu dla nich nie istniał. Intuicja ich nie zawiodła, znowu mieli do czynienia z Wendigo, a dzięki znajomości wroga nie mieli większych problemów z pokonaniem go. Tym razem nie było żadnych dodatkowych osób, o które musieliby się martwić, nikt z nich nie musiał robić za przynętę. Mówiąc prosto - odwalili kawał dobrej, czystej roboty. No, może nie do końca czystej, nie obyło się bez kilku ran (nic poważnego tylko kilka szwów z nici dentystycznej), ale to była dla nich norma. Sytuacja z Wendigo sprawiła jednak, że Dean zaczął rozmyślać o swojej przeszłości. Nie zatrzymywał się nad żadnym ze wspomnień dłużej, po prostu pozwolił im swobodnie płynąć i zalewać jego głowę dziesiątkami obrazów, zapachów, smaków.

Szarlotka jego matki, zawsze z grubą kruszonką. Szorstki policzek ojca, gdy nosił go na barana. Zapach zupy pomidorowej z ryżem, którą matka gotowała mu, gdy był chory. Pierwsze stłuczone kolano, po tym jak spadł z huśtawki, a co za tym szło jego pierwszy poważny opatrunek, który okazał się być plasterkiem z Kubusiem Puchatkiem. „Hey Jude" - jego kołysanka i ulubiona piosenka mamy. Pierwsza większa kłótnia rodziców i jego uspokajanie swojej rodzicielki.

Gorąco płomieni na jego dziecięcej twarzy, miękki materiał ubrań Sama, krzyk jego ojca, ogłuszająca eksplozja.

Zapach oleju samochodowego i AC/DC lecące z głośników w Impali. Zimny metal wisiorka, który dostał od brata na święta. Smak hamburgera z dawno zapomnianego przez niego baru bistro. Sam, ich długie nocne rozmowy, pomoc w nauce, zatajanie przed nim prawdy, tak długo jak było to możliwe. Ciągły strach, ciągłe zgrywanie odważnego. Niemożliwy wręcz do wytrzymania ból po pierwszej ranie, zadanej przez potwora, teraz wydający się mu błahostką. Zapach mokrej ziemi, pęcherze na dłoniach od rozkopywania grobów. Rozbrzmiewające w uszach rozkazy ojca, które wykonywał niczym grzeczny żołnierzyk.

Ból po odejściu brata - tego dnia padało, później się przeziębił. 

Sól, która wyżarła mu skórę na rękach, wkuwanie egzorcyzmów, zapach benzyny. Śliskie powierzchnie kart i dokumentów, zapewniających mu życie. Ciepły dotyk skóry dziewczyn, których imion nigdy nie pamiętał, więc i teraz sobie nie przypomni. Strach rozrywający go od środka, gdy kolejny raz nie potrafił dodzwonić się do ojca. Irracjonalny wewnętrzny spokój, przyćmiewający jego poczucie winy, gdy wrócił w trasę z bratem. Sól, kopanie grobów, benzyna, pilnowanie Sama, strzelający ogień, egzorcyzmy. Rozmowy z Bobbym i traktowanie go jak ojca. Zlecenie za zleceniem, sprawa za sprawą, ciągłe, nieustanne węszenie za jakimkolwiek tropem.

Martwe ciało brata, stygnące w jego rękach. Pocałunek, poprzez który oddał duszę. Znów oddychający brat patrzący na niego z przerażeniem. Uspokajający odruch gładzenia spustu w pistolecie. Ulga po zamordowaniu pierdolonego Azazela. Więcej piekącego podniebienie strachu, ciągle chowanego pod maską wrednego skurczybyka. Gorzki smak alkoholu, który pomagał mu choć na chwilę zapomnieć. Nieśmiałe „ołjea" Sama w "Wanted Dead Or Alive".
 
Piekło. Piekło. Piekło.

Castiel. Powrót do żywych. Sammy, pijący krew demonów. Obrzydzenie, przerażenie, niezrozumienie. Prawie tak wielkie, jak te Castiela, gdy próbował zrozumieć ludzkie zachowania. Cały ten cyrk z aniołami, który działał mu na nerwy. Zgubienie tej właściwej ścieżki, wiele gorzkich słów, niektóre z nich raniące bardziej niż kule z pistoletu, błędne decyzje, no i wypadkowa tego wszystkiego - powrót Lucyfera.

Ponowne zaufanie, którym obdarzył brata i przywrócenie ich życia na względnie znany tor. Castiel, który poświęcił dla nich wszystko, bo wierzył. Odbudowywanie zaufania, dbanie o jego nagle powiększoną rodzinę, bo przecież nie kończyła się ona na więzach krwi. I Cas. Cas, który nadstawiał dla nich karku niezliczoną ilość razy, stając się niemal człowiekiem. Ten Castiel, którego zabrał na dziwki i z którym musiał uciekać z burdelu po kilku chwilach. Ten Castiel, który miał słabość do hamburgerów i alkoholu. Ten sam, któremu próbował wytłumaczyć, czym jest przestrzeń osobista. No i że w pewnych sytuacjach należy kłamać, żeby poprawić innym humor. Uczenie go, że nie trzyma się laptopa do góry nogami. Dotyk jego wytartego już prochowca. Ciepło jego dłoni. Nie wiadomo który hamburger znikający w jego ustach, które po chwili wyginały się w lekkim, ale błogim uśmiechu. Jego niski, zachrypnięty i jakby lekko przepity głos, który uspokajał Deana, odganiając jego koszmary czy wspomnienia związane z piekłem. Zapach cynamonu i arbuzów przebijający spod specyficznej mieszanki woni krwi, whisky i elanobawełny. Zawsze źle zawiązany i wygnieciony, chabrowy krawat. Niemożliwe do zrozumienia żarty po enochiańskiu oraz starania Deana, żeby się tego języka nauczyć. Uroczy śmiech anioła – muzyka dla uszu starszego Winchestera. Cichy i spokojny oddech Castiela, gdy leżał na klatce piersiowej Deana. 

Dean uśmiechnął się lekko, zjeżdżając na pobocze. Zatrzymał auto, po czym upewnił się czy Sam na pewno śpi i wyszedł z Impali. Oparł się o karoserie, spoglądając w niebo, było dziś czyste, takie, jakie lubił najbardziej. Złożył dłonie jak do modlitwy i przyłożył usta do palców wskazujących. Modlił się do niego. Nie żeby przyszedł, tylko, żeby wszystko było z nim w porządku. Nie chciał, żeby przytrafiło mu się coś złego i z całego serca pragnął, żeby każde niebezpieczeństwo ominęło go szerokim łukiem. Najzwyczajniej w świecie pragnął dla swojego anioła wszystkiego, co najlepsze.

niedziela, 10 lipca 2016

Ciasto ze śliwkami cz.6


Śliwki.

Pierwszym co zwróciło jego uwagę, po tym jak się ocknął było skrzypienie śniegu. Od razu spróbował się zerwać do siadu, ale był związany. W ułamku sekund ogarnęła go panika, coś czego nie odczuwał od wielu lat, program Zimowego Żołnierza na to po prostu nie pozwalał. Wziął kilka głębokich wdechów i spróbował ogarnąć sytuacje. Znajdował się w ciągłym ruchu, nad sobą widział zamazane kształty gałęzi drzew i lekki prześwit nieba – zmierzchało. Cały czas czuł się osłabiony, ale, co dziwne nie był zmarznięty. Podjął próbę, żeby unieść głowę i dopiero wtedy zobaczył, że jest owinięty czymś w rodzaju śpiwora, który został przypięty do tego na czym leżał. Nie był przywiązany, a zabezpieczony przed możliwością spadnięcia. Zaczął szukać wzrokiem Steve’a, ale nie mógł nigdzie dostrzec chłopca. Po kilku chwilach miał już całkiem dobry obraz sytuacji, jechał na jakiś sankach, nie widział co prawda kto go ciągnie, przez ilość ubrań, które ten ktoś miał na sobie i zagłuszony sunięciem sanek chód, nie był w stanie ocenić czy to mężczyzna czy kobieta. Chciał coś powiedzieć, może nawet zawołać tę osobę, ale chwilę później znowu odpłynął w zachęcająco otwarte ramiona niebytu.

***

Ostrze noża było wycelowane w jej kręgi szyjne, wystarczyło jedno, pewne pchnięcie – przerwany rdzeń kręgowy, natychmiastowa śmierć. 

- Czyli chcesz wrócić do domu, tak? Do przyjaciół?

Zamarł, ale nie opuścił ostrza. Jakby bez jego woli, a przynajmniej wbrew odruchom Zimowego Żołnierza z jego ust wydobył się szept.

- Nie wiem.

Opuścił ostrze i cofnął się pod ścianę. Obudził się kwadrans temu i z tego co zdążył pojąć, to znalazła go tutejsza staruszka, zaciągnęła do domu, żeby ułożyć go na materacu pod stosem koców. Gdy się obudził i o mało co jej nie zabił, bardziej ze strachu niż z powodu złego przeczucia, ta zaciągnęła go z uśmiechem do kuchni i kazała poczekać na jedzenie. Zaczynał się poważnie zastanawiać czy kobieta jest aby na pewno stabilna psychicznie, ale przerwała mu sama staruszka, która odwróciła się do niego z zatroskanym uśmiechem, w dłoniach trzymała miskę parującej zupy. Postawiła ją na stole i gestem poprosiła Bucky’ego, żeby się do niej zbliżył. Zimowy Żołnierz bardzo powoli, wciąż obserwując kobietę podszedł do jedzenia, które automatycznie powąchał. Ku jego zaskoczeniu wydało mu się normalne. Ostrożnie włożył do ust pierwszą łyżkę i w oka mgnieniu pochłonął całą zawartość miski. Staruszka zaśmiała się, był to bardzo sympatyczny śmiech, a następnie nałożyła mu dokładkę. I kolejną. I jeszcze dwie. Podczas gdy Zimowy Żołnierz jadł ona zajęła się myciem czegoś w zlewie. Mówiła do niego cichym spokojnym głosem. Bucky nie skupił się nawet na słowach, po prostu chłonął ton, tak inny od tego, którym zwykli mówić do niego w HYDRze. Gdy staruszka skończyła myć, jak się okazało były to owoce, podała mu miskę pełną śliwek. Mężczyzna spojrzał na nią zdziwiony, ale przyjął naczynie.

- Śliwki poprawiają pamięć i koncentrację – powiedziała uśmiechając się do niego serdecznie – Choć myślę, że będziesz musiał zjeść więcej niż te tutaj, żeby przypomnieć sobie to wszystko o czym zapomniałeś.

Zimowy Żołnierz podziękował kobiecie skinieniem głowy i zaczął pałaszować owoce, stwierdzając, że to najcudowniejsza rzecz jaką w życiu jadł.

Staruszka zniknęła z pola widzenia, a on, kompletnie pochłonięty przez zajadanie się śliwkami zauważył to dopiero po kilku chwilach. Przerażony podniósł się bezszelestnie z krzesła i ruszył do salonu kobiety, ale ta oglądała jakiś teleturniej, w dłoniach wykręconych artretyzmem błyskały druty, którymi staruszka dziergała sweter. Tuż obok niej siedział Stevie rysując coś zaciekle w swoim szkicowniku. Gdy Buck wszedł do salonu z miską śliwek, chłopak podniósł głowę i spojrzał na niego z uśmiechem. 

Jest cudowna, prawda?

Dopiero teraz zauważył, że w porównaniu do staruszki jest jakby o wiele mniej materialny, lekko przezroczysty. Zimowy Żołnierz może i spróbowałby zakwestionować swoją poczytalność, ale czy miałoby to jakikolwiek sens? Jak można być normalnym po prawie siedemdziesięciu latach prania mózgu elektrowstrząsami? Usiadł na fotelu, staruszka spojrzała na niego znad swetra i posłała mu lekki uśmiech.

- Dlaczego mi pani pomogła? – zapytał, bo naprawdę był tym zaintrygowany. Kobieta odłożyła robótkę ręczną na bok i przyjrzała się mu dokładniej.

- Nie zostawia się ludzi w lesie, żeby zamarzli i zostali pożarci przez wilki, mój drogi.

Dopiero teraz zauważył, że wciąż rozmawiali po rosyjsku, a był pewien, że wciąż znajdował się w Rumunii, więc płynnie przeszedł na ten dialekt. Znał ten język bardzo dobrze, był to pewien wymóg dla każdego z Zimowych Żołnierzy.

- I co teraz?

- Co masz na myśli?

- Zadzwoni pani na policję? Zgłosi moje pojawienie się?

Kobieta pokręciła głową. 

- Dam ci ubrania mojego syna i trochę jedzenia, a potem cię wypuszczę – wzruszyła ramionami, po chwili poprawiła zsuwające się z nosa okulary. Bucky siedział próbując znaleźć haczyk – Ale miałabym jedną prośbę.

- Tak?

- Mógłbyś naprawić mi drzwiczki od szafki w kuchni? Mój syn miał to zrobić już rok temu, ale ciągle o tym zapomina. 

***

Kiedy opuścił staruszkę miał na sobie nowe, nie rzucające się w oczy, tak jak jego kombinezon Zimowego Żołnierza, ubrania. Jego plecak był wypełniony po brzegi, między innymi jedzeniem i zapasowymi częściami garderoby, dostał nawet sweter w paskudnym buraczkowym kolorze, ale był pewien, że od dziś będzie to jego ulubione ubranie. 

Masz nowe ulubione rzeczy Buck.

Mężczyzna skinął głową, bo Stevie miał rację. Zaczynało do niego dochodzić, że nie jest już ani Jamesem Barnesem, ani Zimowym Żołnierzem, tylko wypadkową, kimś pomiędzy tymi dwoma osobami. Wiedział też, że żeby poznać lepiej dzisiejszego siebie powinien znać dobrze pozostałych dwóch. Dlatego też główną zawartością jego plecaka były zeszyty i notatniki, które dostał od staruszki. Gdy tylko coś sobie przypomniał zatrzymywał się, żeby to sobie zapisać. Nieważne czy wspomnienie pochodziło od Jamesa, Zimowego Żołnierza, czy było dobre, czy złe. Wędrował, a jego plecak wypełniał się zbiorami jego poszatkowanych wspomnień. Zapisywał wszystko co tylko był w stanie sobie przypomnieć. Starał się układać te odłamki chronologicznie, ale wychodziła mu z nich mozaika potłuczonych wspomnień. Przypominało to trochę Alzheimera, a Buck zapisywał wszystko, panicznie bojąc się utracić znowu wspomnienia. Był cały czas gotowy, że gdyby cokolwiek się stało mógłby uciec mając ze sobą tylko ten plecak. Te notatki była dla niego bardzo ważne, jeśli nie najważniejsze, mimo tego, że nie wszystko co zawierały było dobre.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Oh Captain! My Captain!

Steve Rogers zawsze wstawał najszybciej z całej drużyny. Nie było ku temu żadnego większego powodu, po prostu trzymał się zasady, że im szybciej zbierze się z łóżka tym więcej rzeczy zdąży zrobić podczas dnia. Zaraz po obudzeniu szedł na godzinną przebieżkę. Niby wiedział, że jej nie potrzebuje, serum utrzymywało jego organizm w idealnej kondycji, ale jakoś tak nie potrafił zacząć dnia bez tej porannej rozgrzewki, inaczej nie potrafił zastartować.

Gdy tylko wracał parzył wodę w ogromnym czajniku, brał szybki prysznic i szykował dla wszystkich kawę, mimo, że wiedział, że nim niektórzy się obudzą ta zdąży ostygnąć. Każdy z Avengesów miał swój własny kubek, na szczęście różniły się od siebie na tyle, że nie sposób było je pomylić. Steve nawet nie wiedział jakim cudem zapamiętywał kto ile słodzi, kto pije kawę z mlekiem, a kto zwykłą czarną. Grunt w tym, że gdy kończył, na blacie kuchennym stało łącznie dziesięć parujących kubków, z czego jeden, ten z podobizną Franka Sinatry i napisem „New York, New York", od razu lądował w jego dłoni. Ruszył do własnego pokoju mijając po drodze Nataszę i ciągnącego się tuż za nią okropnie zaspanego Hawkeye'a.

A potem, jeśli nie musiał odwiedzić siedziby S.H.I.E.L.D. lub przygotować się na misję, Steve ruszał na miasto. Przechadzając się ulicami Nowego Yorku próbował nadrobić wszystko, co go ominęło. Szukał starych miejsc, tych, które znał tak dobrze, ale te często już nie istniały, zastąpione przez parkingi, ogromne wieżowce czy supermarkety. Siedemdziesiąt lat zmieniło to miasto nie do poznania, a z drugiej strony wciąż mógł wyczuć to coś, jakby Nowy York miał duszę, która przecież pozostawała niezmienna, nawet po upływie czasu. Chodził do księgarni, kin, teatrów, przechadzał się po parkach i zwiedzał muzea. Podpisywał dziesiątki dziecięcych notesików, kart kolekcjonerskich, zdjęć z jego podobizną, dostawał piękne rysunki złożone z kilku niestarannych kresek i pozował z pociechami przed aparatami ich rodziców. Zapuszczał się też na targowiska, China Town i inne szemrane miejsca, które raczej nie powinny interesować Kapitana Ameryki. Ale interesowały Steve'a Rogersa. Znalazł swoje stare mieszkanie i to, w którym mieszkał z Buckym, mimo, że w ich miejscu już dawno temu postawiono StarBucksa i wysoki, szary, bardzo brzydki biurowiec. Znalazł miejsce, w którym łowili ryby, chociaż brzeg rzeki został wymurowany, nie było nawet śladu po drzewach, na których robili prowizoryczne bazy z hamakami i zajadali się ciastkami od mamy Steve'a. Znajdował dziesiątki tak drobnych rzeczy, czasem, choć bardzo rzadko, coś pozostało, od razu zostając stałym punktem przechadzek Steve'a - jego stara szkoła, wiekowa cukiernia, w której kupowali cynamonowe bułeczki. Jego osobiste pomniki pamięci.

Jednak, nawet w miejscu zabranym przez hektolitry wylanego betonu i tysiące prętów zbrojeniowych, mógł poczuć się jak dawniej - wystarczyło tylko, że zamknął oczy. StarBucks nagle stawał się murowaną kamienicą, na balkonie stała jego matka, z białą chustką na głowie, spod której wypadło kilka blond loków. Wieszała pranie, stając przy tym na palcach i śpiewając „You Made Me Love You", trzepiąc ubrania w rytm niesłyszalnej muzyki. Przed budynkiem stały Buicki i Overlandy z lat 20., ale było to zaledwie kilka aut, ilość kompletnie nieporównywalna do dzisiejszej.
Szedł dalej, wstępując do starej ciastkarni, która nie chciała ugiąć się komercjalizacji i wszechobecnemu konsumpcjonizmowi, wciąż zachowując ten sam stary wystrój oraz te same receptury swoich łakoci. W tym miejscu nie potrzebował zamykać oczu, ono po prostu było małym wehikułem czasu. Wciąż mieli tu jego ulubione prostokątne lizaki na patyku „BB Bats", a gdy poszukał chwilę dłużej znalazł też czereśniowe Juju Coins, za które kilkuletni Buck dałby się pochlastać.

Nie miał siły wrócić nad rzekę, w to miejsce gdzie zwykle bawił się z młodym Barnesem i innymi dzieciakami z jego dzielnicy. Nie potrzebował tam wracać, obraz przyjaciela towarzyszył mu ostatnio bezustannie.

Szybko skręcił w najbliższą przecznicę. Tego dnia cały Nowy York skąpany był w barwach amerykańskiej flagi. Steve z uśmiechem przypominał sobie obchody 4 lipca, kiedy był jeszcze w podstawówce. Wspomniał radość ludzi, gdy w 1931 roku, miał wtedy czternaście lat, zmieniono prawo, przyznając wszystkim wynagrodzenia za dzień wolny od pracy. Lawirował wśród uliczek, przechodził kolejne przecznice, mijał dziesiątki ludzi, przysłuchiwał się koncertom, przyglądał paradom i dziękował w duchu, że dzięki kłamstwu jego przyjaciół, iż ma dziś misję, nie musiał brać w tym wszystkim udziału. Przynajmniej nie jako Kapitan Ameryka. 

Dzień Niepodległości był dla niego kolejną falą wspomnień. Na Coney Island na Brooklynie odbywał się konkurs jedzenia hot-dogów - Nathan's International Hot Dog Eating Contest. Steve przypominał sobie, jak wiele lat temu kibicował Buckowi, który niestety odpadł po niecałej minucie. Za to nakradł dla nich tyle hot-dogów, że nie musieli martwić się o jedzenie przez następne kilka dni. Steve był ciekawy czy wciąż mieli zakaz wstępu na teren konkursu.

Z rozmyślań wyrwał go bardzo ładny mezzosopran, który wyśpiewywał słowa „God Bless America". Nawet nie zauważył, kiedy zaczęło robić się późno, przypomniał sobie, że musi niedługo wrócić do Avengers Tower. Aż za dobrze wiedział, że jego drużyna szykuje dla niego przyjęcie niespodziankę - w końcu 4 lipca nie był tylko Dniem Niepodległości Amerykanów. Przez zbieg okoliczności były to też jego urodziny. To nie tak, że ich nie lubił, ale przez bycie Kapitanem Ameryką, nie mógł ich obejść tak, jak chciał - w spokoju, w gronie najbliższych. Nie chciał dopuścić do siebie myśli: jak za dawnych czasów.

To byłyby już jego czwarte urodziny, od kiedy dołączył do Avengersów. Pierwszych i drugich nie wspominał za dobrze, właśnie z tego powodu, że musiał być żywą atrakcją Dnia Niepodległości. Wrócił do Wieży zziajany, wkurzony i nie wychodził z sali treningowej przez tydzień. Rok później pomogli mu się od tego nieprzyjemnego obowiązku wymigać. Wieczorem zawołali go do salonu, odśpiewali sto lat, złożyli życzenia, Barton upiekł nawet tort, który był w sumie ozdobniejszą wersją szarlotki. Dostał też kilka upominków, co wprawiło go w niemałe zakłopotanie. Był to zestaw ołówków oraz nowy szkicownik w skórzanej oprawie, jego kartki miały metalowe blaszki na samej górze, a okładka wewnętrzy magnes, dzięki czemu Rogers mógł je wyjmować i wkładać nowe, a ukończone szkice wieszać na ścianie w pokoju, którą specjalnie po to pokryli mu farbą magnetyczną. Korzystał z prezentu do dziś. Gdy po naprawdę mile spędzonym dniu wrócił do swojego pokoju znalazł tam jeszcze jedno zawiniątko. Była to cienka książka, która okazała się być „Stowarzyszeniem Umarłych Poetów" - powieścią, która poruszyła Steve'a do żywego. Nie wiedział, kto mu ją dał, nie udało mu się też dowiedzieć tego przez ten rok. Ale trzymał książkę, tak samo zresztą jak szkicownik, w szafce nocnej, tuż obok swojego łóżka.

Powoli skręcił w kierunku Wieży, przeciskając się między ludźmi. Zahaczył nawet o stoisko z szarlotką i kupił od razu trzy kawałki, bo naprawdę uwielbiał to ciasto. Niebo zaczynało się czerwienić, a Steve'owi ciężko było się przed sobą przyznać, że w duchu czekał na wieczorne pokazy sztucznych ogni. Jeśli nic się nie zmieniło, to zaraz po zapadnięciu zmroku, dokładnie o godzinie 21:20 - nie mógł uwierzyć, że wciąż pamięta tę godzinę - z czterech barek przycumowanych na rzece Hudson, pomiędzy Manhattanem a stanem New Jersey, w powietrze zostanie wystrzelonych czterdzieści tysięcy różnokolorowych fajerwerków. Gdzieś w środku czuł dziecinne podekscytowanie, oczami wyobraźni widział siebie i Bucka biegnących wśród zebranych, krzyk przyjaciela, że „Znowu się spóźnimy, Stevie!". Po chwili, mały Steve dostawał zadyszki, a młody Barnes bez zająknięcia brał go na plecy i biegł dalej z nim. Stawali nad samym brzegiem, oglądając cały pokaz z rozdziawionymi ustami. I zawsze szeptali wtedy życzenie, bo wśród dzieciaków z Brooklynu krążyła pogłoska, że w Dzień Niepodległości wszystko może się zdarzyć.

Po raz nie wiadomo który ugodziło go to, jak bardzo każde jego wspomnienie jest związane z Buckym.

Zostało mu jeszcze kilka przecznic, parę zakrętów i będzie w Wieży. Zatrzymał się w parku, gdzieś w połowie drogi do domu. Nie było tam zbyt wiele osób, większość ludzi ruszyło pewnie nad rzekę, żeby mieć jak najlepszy widok na fajerwerki. Steve zatrzymał się i spojrzał w ciemniejące niebo. Był już kwadrans po dwudziestej pierwszej, więc nie musiał długo czekać, już po kilku chwilach w powietrze zaczęto wystrzeliwać sztuczne ognie rozświetlając nieboskłon wielokolorowymi błyskami. Znów poczuł się jak dzieciak z przedwojennego Brooklynu. Przypomniał sobie o życzeniu, zastanowił się chwilę i cicho je wyszeptał. Wpatrywał się w fajerwerki, co chwila przypominając sobie, że jest dorosłym mężczyzną i nie powinien tak po prostu sterczeć z otwartymi ustami. Nagle coś, a raczej ktoś przesłonił mu pole widzenia. Steve potrząsnął głową, jakiś mężczyzna stanął na ławce, idealnie naprzeciwko Rogersa, żeby lepiej widzieć pokaz sztucznych ogni. Steve pokręcił głową, tłamsząc w sobie chęć zwrócenia temu człowiekowi uwagi, może był oczarowany tym widokiem tak samo jak on? Zamiast tego już chciał przesunąć się w bok, by móc dalej obserwować fajerwerki, ale wtedy mężczyzna się odwrócił.

- Oh Captain! My Captain! - zakrzyknął, salutując do granatowej czapki z daszkiem. Światła fajerwerków odbijały się w jego metalowym ramieniu. Steve, słysząc jego głos, widząc jego twarz, kompletnie zaniemówił, zupełnie tracąc rezon. Na szczęście jego ciało wiedziało, co robić - podbiegł do niego ściągając go z ławki i chwytając w objęcia. To on, to musiał być on.

I to był on.

Steve stwierdził, że mimo wszystko, to będą najlepsze urodziny w jego życiu.

I, po dłuższej chwili, gdy był już pewny, że trzyma dłoń Bucky'ego wystraczająco mocno, żeby nigdy go już nie stracić, z uznaniem stwierdził, iż dzieciaki z jego ukochanego Brooklynu się nie myliły.

W Dzień Niepodległości wszystko mogło się zdarzyć.