...

środa, 22 lutego 2017

Książki



Ostatnio znalazłam poradnik, jak powinno się dbać o książkę. Zbiór rad co zrobić, żeby lektura na długo pozostała ładna i schludna. Szczęka mi opadła, gdy dowiedziałam się, że jestem bezczeszczącym literaturę potworem, bo na przykład nie myję rąk przed sięgnięciem po książkę. Jest gorzej, przecież nie obłożyłam ich plastikowymi okładkami, nie trzymam ich na półkach za szybką, używam zbyt grubych zakładek i tak dalej. Boję się pomyśleć co będzie, gdy wyjdzie na jaw, że odwracając kolejne strony zdarza mi się poślinić palce albo zjeść coś gdy czytam. Przecież powinnam ją zalaminować, wsadzić do kufra, zamknąć na kłódkę i ukryć w jakimś pomieszczeniu o stałej temperaturze mniej więcej dwudziestu kilku stopni.

Ja mam dla Was tylko jedną radę

Przede wszystkim to tę książkę przeczytaj. I miej gdzieś te wszystkie zasady. Zaczytaj ją na śmierć, tak, że będzie Ci się z miłości do jej treści rozpadać w rękach. Bo ta ukochana książka będzie miała zagięte rogi, będzie uwalona dżemikiem, znajdziesz gdzieś w środku plamy po herbacie czy okruszki z obiadu. Bo nie mogłeś się oderwać i nawet jedząc pochłaniałeś jej zawartość. Wstydem nie jest pomazana, pogięta czy zabrudzona książka, o nie. O wiele bardziej szkoda mi tych wszystkich nieczytanych, leżących na półce tomiszczy, które chciałyby się podzielić swoją historią, ale najzwyczajniej nie mają okazji. Czy temu, co skrywają stronice, naprawdę będą przeszkadzać zżółknięte, ponadrywane kartki sklejone taśmą klejącą, która zaczyna już pękać ze starości? Ważna jest historia i oddanie się jej. Dlatego nie martwcie się czasem, iż Wasza ukochana książka wygląda jak wyjęta psu z gardła, bo to zwykle znaczy, że zjeździła z Wami połowę Waszego życia, widziała pociągi, autobusy, ławki w parku czy kąt w kuchni, gdy czekaliście, aż zagotuje się woda na herbatę.

Takie lekturki naprawdę mogłyby się poczuć kochane, bo w końcu szczęśliwa książka, to zaczytana książka. Po prostu kochajmy książki i sprawiajmy, żeby stały się częścią naszego życia.

czwartek, 2 lutego 2017

2 lutego - Air pollution

Najwidoczniej biedne pomniki również są przerażone zanieczyszczeniem powietrza. Uwielbiam kiedy ludzie używają sztuki w taki sposób, aby przekazać coś więcej. Ożywić ją na nowo, nadać nowy kontekst, wymiar.
Chociaż zawsze pozostaje kwestia czy autor rzeźby byłby z tego zadowolony, prawda?

sobota, 21 stycznia 2017

21 stycznia - Studniówka

Dobrze spędzić czas z ludźmi, których się uwielbia. I kij, że jedzenie, muzyka nie domagały, zawsze bardziej liczą się po prostu ludzie. 

To miłe mieć w życiu kogoś kto sprawia, że się uśmiechasz, nawet gdy nie ma go obok.
Albo kilku kogosiów.
 

piątek, 6 stycznia 2017

Come as you are cz.8

Don't Lose Your Heart

Pociągnął Steve'a za ramię wskazując miejsce na końcu sali, które wyglądało nawet całkiem przyjemnie. Usiedli przy niedużym stoliku. Steve rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu, które zdecydowanie przypadło mu do gustu. Kawiarnia była mała i przytulna, utrzymana w ciemnych, ciepłych kolorach, a zamiast krzeseł przy stolikach stały fotele i kanapy, co jeszcze bardziej pogłębiało domową atmosferę.

- Ładnie tu - uśmiechnął się. Spojrzał na Bucky'ego, który zapatrzył się w okno i pomyślał, że gdyby nie on, pewnie siedziałby właśnie nad rzeką, popijał kawę zupełnie sam i tylko bardziej by się zdołował, o ile to w ogóle było możliwe. Tymczasem dzięki Barnesowi poczuł się nagle dużo lepiej. - Muszę zapamiętać tę kawiarnię. Ostatnio robię listę miejsc, w których odpoczywam od szkoły.

Barnes ściągnął kurtkę i rozsiadł się wygodnie, podpierając policzek na dłoni w rękawiczce.

-Tak bardzo potrzebujesz odpoczynku od naszej szkoły? Dopiero przyszedłeś.

- Cóż, jest trochę inaczej, niż myślałem. Ludzie z klasy są jacyś dziwni. Bez urazy, nie mam na myśli ciebie, ani twoich przyjaciół, ale ci, których miałem okazję lepiej poznać są jacyś tacy... puści po prostu. To może za mocne słowo, ale mam wrażenie, że w ich życiu nie liczy się nic poza dobrymi ocenami i maturą. Ja tak nie umiem. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

- To jest nas dwóch - Buck uśmiechnął się lekko, choć w środku właśnie zalewał go ogrom emocji. Ktoś czuł to co on. Dokładnie i bez wmawania mu, że jest ok - Co do ludzi z klasy... Chodzi ci o to, że zachowują się jakby byli projekcjami swoich własnych rodziców, kukłami bez marzeń, pustymi lalkami, które nie są zdolne do żadnej myśli twórczej?

Steve, który w myślach właśnie przeklinał się za to, co powiedział, wbił w Bucky'ego zdumione spojrzenie.

- Lepiej bym tego nie ujął. Dokładnie to miałem na myśli - tylko, że sam w życiu by tego nie powiedział. Może po prostu nie chciał wierzyć, że ludzie naprawdę mogą tacy być. Patrzył na chłopaka wielkimi oczami i nie mógł powstrzymać fali sympatii, którą nagle do niego poczuł. Bucky od początku wydawał mu się inny niż wszyscy, ale nie spodziewał się, że mają podobne odczucia co do ludzi z klasy. A później dotarło do niego, że Barnes chodził do tej szkoły półtora roku dłużej i zdążył ich poznać lepiej niż Steve. A to by znaczyło, że to nie tylko przeczucie. Oni naprawdę tacy są. Pochylił się nad stolikiem i podparł czoło na dłoni. Co ja do cholery zrobiłem ze swoim życiem? pomyślał. Nagle poczuł na swoim ramieniu dłoń.

- Hej spokojnie. Wyglądasz na tak samo załamanego, jak ja półtora roku temu - Barnes próbował parsknąć śmiechem, ale słabo mu to wyszło. Steve spojrzał na niego i uśmiechnął się krzywo.

- Mało pocieszające - zachichotał. - Ale przynajmniej nie jestem jedyny. To już coś. Wybacz, że musisz tego wszystkiego słuchać. Mam trochę kiepski nastrój. Nie jestem dziś najsympatyczniejszym towarzystwem.

- Nie jest tak źle - mruknął Buck. Po chwili podeszła do nich kelnerka, żeby zebrać zamówienia - Dla mnie grzaniec, a Ty Stevie?

- Dla mnie też - odparł. Dziewczyna zapisała coś w notesie, po czym odeszła za ladę.

- Tak w ogóle - zaczął Bucky, przeczesując włosy, które znowu wysnuły się z kucyka i opadły mu na twarz - to witam w gronie tych dziwnych, marudnych jednorożców na medycznym. Powiedz mi jeszcze, że masz jakieś inne marzenia niż zarabianie kroci na cierpieniu ludzi, to normalnie z tobą zatańczę.

Steve parsknął śmiechem.

- Powiedziałbym, że mam marzenia, ale nie umiem tańczyć.

- Każdy umie.

Zabawne. Dokładnie to samo powiedziała kiedyś Peggy. Steve westchnął cicho.

- W takim razie jestem ewenementem na skalę ludzkości. Potykam się o własne nogi i takie tam. Ale gram na fortepianie. To mi idzie zdecydowanie lepiej od tańczenia. Tak mi się wydaje przynajmniej.

- Gdzieś słyszałem, że pianiści nie potrafią tańczyć, ale myślę, że to ściema.

- W moim przypadku ta reguła się sprawdza - zachichotał. Przyszła kelnerka z ich zamówieniami i położyła szklanki z grzańcem przed każdym z nich. Steve'owi nie umknęło na uwadze, że odchodząc puściła Barnesowi oczko i uśmiechnęła się zalotnie. - Miła obsługa - mruknął i napił się grzańca. Smakował cudownie.

- Między innymi dlatego lubię tu przychodzić. Smakuje?

- Jest boski - Steve uśmiechnął się.

- I jak? Miejsce wchodzi na listę?

- Jak najbardziej. Ma przyjemny klimat.

Bucky uśmiechnął się do niego i sięgnął po szklankę. Coraz milej rozmawiało mu się ze Stevem, czuł wątłą nić porozumienia, której jeszcze nie potrafił ani wytłumaczyć, ani zrozumieć, ale gdy tylko ją dostrzegł postanowił spróbować się złapać. W końcu co miał do stracenia?

- Wspominałeś o tym, że grasz.

- Tak. Chodzę do szkoły muzycznej. W sumie całe życie.

- Grasz tylko na pianinie?

- W zasadzie to gram na wszystkim, co mi wpadnie w ręce - uśmiechnął się krzywo. - próbowałem skrzypiec, gitary, akordeonu i masy innych rzeczy, ale pianino to moja wieczna miłość. W ogóle muzyka to moja działka. Ty na czymś grasz?

- Czyli rozmawiam z artystą? - parsknął śmiechem - Kiedyś próbowałem grać na gitarze, umiem trochę na perkusji, ale nic szczególnego.

- Nie wiem, czy nazwałbym się artystą, ale niech będzie. Tak myślałem, że grałeś na gitarze, w sumie pasuje do ciebie - uśmiechnął się. - A o perkusji nie mam zielonego pojęcia.

- Pasuje do mnie? - Buck uniósł brwi i przekrzywił głowę. Steve wzruszył ramionami.

- Tak - odparł. - Gdybyś mi kazał zgadnąć na czym grasz, powiedziałbym, że na gitarze. No ale nieważne. Ty piszesz, prawda? - zapytał z szelmowskim uśmiechem. I chyba pierwszy raz w życiu zobaczył na twarzy Bucky'ego zakłopotany wyraz. Barnes spojrzał gdzieś w bok i podrapał się po głowie.

- No tak, tak trochę.

- Trochę? - Steve przypomniał sobie wszystkie lekcje matematyki i historii, na których był. Za każdym razem Buck całą godzinę pisał, nie wydając się zainteresowanym tematem lekcji. Barnes pokiwał energicznie głową - A o czym piszesz? - podparł głowę na dłoni i uśmiechnął się.

- Różnie, zwykle są to krótkie opowiadania, zawsze się staram, żeby miały jakiś przekaz.

- Dasz kiedyś poczytać?

Na usta Barnesa wstąpił delikatny uśmiech.

- Musisz mi najpierw coś zagrać.

- To może nie być takie proste, do szkoły muzycznej stąd kawał drogi. Ale mogę ci pokazać mój szkicownik. Tam jest masa rzeczy, niekoniecznie dobrych, ale jeśli chcesz, to mam go przy sobie.

- Dawaj - wyszczerzył się niczym dzieciak i wyciągnął dłoń ponad stolikiem. Steve zawahał się przez chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej gruby, oprawiony w skórę zeszyt. Przyglądał mu się przez moment, a później podał Bucky'emu. Chłopak zaczął przeglądać szkicownik z ogromnym skupieniem. Lustrował wzrokiem każdy z rysunków, zachwycając się nad umiejętnością Steve'a do uchwycenia momentów. Obrócił kolejną kartkę i zaskoczeniem natrafił na swój portret. Uniósł głowę zerkając pytająco na chłopaka, ale sam nic nie powiedział.

Tym razem to Steve poczuł zakłopotanie. Zauważył, że szkicownik jest otwarty na portrecie Bucka, który narysował w ciągu pierwszych dni nowej szkoły. Nie za bardzo wiedział, co ma powiedzieć.

-Naprawdę mam taki śmieszny nos?

Steve parsknął śmiechem.

- Nie wyszedł mi trochę - odparł. - Na następnej stronie jest więcej. - dodał nieśmiało. Bucky obrócił kartkę i rzeczywiście znalazł kolejne szkice. Te były o wiele dokładniejsze i bardziej szczegółowe. Steve narysował nawet wszystkie blizny, które pokrywały jego twarz oraz szyję. Bezwiednie przejechał po nich palcami.

- To może ci się wydawać dziwne - zaczął chłopak niepewnie. - Ale w zasadzie, często rysuję ludzi, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia. Często nieznajomych. Tak już mam. Gdzieś tam dalej jest Falcon, Banner, chyba nawet Stark, Natasza i sporo innych osób.

Był na siebie zły, że zapomniał uprzedzić o tym Bucka. Natomiast Barnes nie wyglądał na złego, zaskoczonego, owszem.

- Naprawdę mi się podoba. Nat też by je chętnie obejrzała.

Steve uśmiechnął się.

- Pewnie by mnie wzięła za jakiegoś stalkera czy coś. Dziwię się w sumie, że ty jeszcze nie uciekłeś - zachichotał.

- Mogę? - zapytał pokazując na jedną z kartek. Steve spojrzał na wskazany szkic. Przedstawiał Bucky'ego, Clinta i Nataszę. Narysował ich kiedyś w ich standardowej ostatniej ławce. Uśmiechnął się.

- Jasne - odparł. - Cieszę się, że ci się podoba.

Bardzo ostrożnie wyrwał kartkę przyjrzał się jej jeszcze raz i po chwili dodał.

- Podpis mistrza poproszę.

Steve sięgnął po pióro, wziął kartkę i zawahał się przez moment.

- Z dedykacją? - zapytał z łobuzerskim uśmieszkiem.

- Oczywiście.

Steve zastanowił się chwilę, przygryzając skuwkę pióra, po czym odwrócił kartkę, napisał "Dla najsympatyczniejszej loży szyderców, jaką znam", podpisał się i podał szkic Bucky'emu. Barnes wyszczerzył się szeroko po czym odłożył rysunek do teczki w plecaku. Od razu natrafił palcami na swój wszystkopis i zawahał się.

- To dasz coś przeczytać? - zapytał Steve, widząc jego wahanie. Na twarzy Bucky'ego wciąż mógł dostrzec zakłopotanie, ale po chwili wewnętrznej walki chłopak podał mu gruby zeszyt w czarnej oprawie. Gdy znalazł się już w dłoniach Steve'a, otworzył go i pokazał na początek jednej ze stron.

- To jest nowe, jeszcze niezbyt obrobione, ale całkiem dobre. Cztery mianiaturki, każda ma dokładnie sto słów. Taki sposób pisania nazywa się drabble.

Steve uśmiechnął się i zaczął czytać.



"Poznał ją gdy mieli zaledwie parę lat. Była małą wesołą dziewczynką, która bała się potworów spod łóżka. Miała zawsze zdarte kolana i plastry w różowe osiołki. Mimo upomnień jej mamy biegała umorusana, cała w siniakach, ale jemu to nie przeszkadzało. Lubił jej towarzystwo. Gdy się uśmiechała cała jej podrapana buźka świeciła niczym dodatkowe słońce. Gdy skakała prawie odlatywała na swoich chudych i obitych ramionach. Gdy byli sami tańczyła boso na zimnym bruku klaszcząc w rytm niesłyszalnej muzyki. Nigdy z nią nie zatańczył. Wolał być obserwatorem, zapisywał każdy tęczujący siniec, każdy kolejny plaster na jasnej skórze. I widział, jak urazów przybywało.
***

Gdy skończyła trzynaście lat uśmiech zastąpiły łzy. Zniknął jej sprężysty chód, ktoś zabił ten kochany odruch wtulania się w niego przy każdej możliwej okazji. Krwiaki i obicia zaczęły chować się pod długimi rękawami i golfem. Jedynym nie okaleczonym miejscem była twarz. Nie był pewny kiedy stwierdził, że jego przyjaciółka ma za dużo zadrapań, że w wieku kilkunastu lat nie ma się tylu siniaków, nie biega się co drugi dzień z guzem, który ledwo chowa się pod grzywką. Zaczął się w końcu łapać na tym, że nie potrafi już zliczyć kolejnych stłuczeń. Ale gdy zostawali sami ona wciąż tańczyła. Boso. Łkając.
***

W dniu jego piętnastych urodzin ona uciekła. Świat jakby stracił sens. Szukał jej gdzie tylko mógł bez żadnego skutku. W jego sercu zaczął rosnąć cień. Owijał jego tętnice, wsuwał śliskie, zimne macki pod osierdzie. Nogi ledwo odnajdywały oparcie na prostej drodze, ale on szukał. Musiał. Musiał przekonać się czy siniaków ubyło. Jednak to ona znalazła jego. Przyszła umorusana jak za dawnych czasów. Gdy ją zobaczył uśmiechnął się. Stała naprzeciwko lustrując go błękitnymi oczyma i wydawała mu się tylko marą, nartkotycznym snem, który miał zaraz rozwiać się, zniknąć. Tym razem taniec wzbogaciła śpiewem. I po raz pierwszy opowiedziała mu swoją historię.
***

Zabił gdy oboje byli u progu pełnoletności. W tej samej uwalonej krwią koszuli zaprosił ją na spacer. Gdy szedł zostawiał za sobą czerwone ślady bosych stóp. Obok dreptała ona nucąc coś pod nosem. Pierwszy raz była spokojna. Cień nie mógł ich już dosięgnąć. Szli wśród nie istniejącej muzyki i jej cichego nucenia. Poszli tam gdzie nawet śmierć nie mogła ich znaleźć. Gdy zaczęła tańczyć jego serce rozkwitło różami spryskanymi juchą jej ojca. Zerwał jedną i wplótł w jej włosy, co wywołało u niej atak śmiechu. Śmiechu szaleńca, który doprowadziłby każdego do krzyku. Jednak on jej zawtórował. I nareszcie zatańczyli razem.
"



Nawet kiedy skończył już czytać, długo wpatrywał się w kartkę.

- Ziemia do Steviego - mruknął Bucky machając mu dłonią przed oczami. Chłopak otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na Barnesa zachwyconymi oczami.

- Wow, to jest świetne.

Bucky zmarszczył brwi.

- Serio tak myślisz?

Steve pokiwał energicznie głową.

- Mogę przeczytać coś jeszcze?

Bucky zabrał mu na chwilę zeszyt i przewrócił kilka stron.

- Tego jeszcze nie skończyłem, ma roboczy tytuł "Balast".

"Gdy wkroczył do lasu słońce właśnie skryło się za horyzontem. Był zmęczony długą wędrówką. W tym momencie od najbliższego miasta dzieliło go ponad pół dnia, ale dzięki dobremu zaopatrzeniu mógł przetrwać tu ponad tydzień, w dodatku prawie wcale nie polując. Był całkiem nieźle wyposażony w prowiant i broń, choć zdobycie ich było niemałym problemem. Jak zwykle musiała się nadarzyć okazja, by mógł z łatwością wszystko skompletować. I takowa się nadarzyła. Parę dni temu, w mieście, przez które przejeżdżał, pojawiła się nowa banda. Może chciała przejąć władzę, a może po prostu zrobić rozróbę, średnio go to obchodziło. Więc gdy rozpoczęła się sieczka, ulotnił się wraz z dobytkiem paru zmasakrowanych przez "gości" osób. Nie czuł się z tego powodu źle, martwi obejdą się bez naboi i konserw. Tak naprawdę nie uważał, żeby było im potrzebne cokolwiek. Mimo tego, każdemu trupowi zakrył twarz, bądź też to, co z tej twarzy zostało. Dla zasady. To jedyne, czego mógł się jeszcze trzymać.

Las w mroku nocy już jakiś czas temu stał się jego przyjacielem. Bez problemu odnajdywał bezpieczne ścieżki i omijał niebezpieczeństwa. Instynktownie. Nauczył się, że palenie ognia czy robienie nadmiernego hałasu zwykle kończy się źle. Dlatego też często sypiał na drzewach. Tym razem jednak lawirował wśród sosen, więc musiał poszukać schronienia na ziemi. Chyba, że nagle stałby się wiewiórką.

Chodził dość cicho, ale nie przesadnie. Nie miało to najmniejszego sensu, traciłby tylko czas i energię. Idąc wytężał wzrok, mając nadzieję, że ujrzy w końcu jakieś miejsce do wypoczynku. I znalazł je.
***

Gdy ją spotkał targnęły nim mieszane uczucia. Nie wiedział, czy sam należy do grona dżentelmenów, jednak strzelanie do dziewczyny nie przypadło mu do gustu. Co prawda były ku temu powody, była ranna, chuderlawa, a jak się później dowiedział, powoli wykańczała zapasy żywności oraz amunicji, ale wciąż miał opory. I mimo, że idealnie wycelował, to palec na spuście ani myślał drgnąć. Tłumaczył to sobie tym, że jednak została w nim jakaś cząstka człowieczeństwa, że może odzywają się jego zasady. W dodatku dziewczyna nie wyglądała jakby miała poddać się bez walki, wręcz przeciwnie. Jej twarz, mimo zniekształcenia przez ból, dosadnie dawała mu do zrozumienia, że będzie bronić się do końca, a on niepotrzebnie straci naboje i, co gorsza, sam może oberwać. Nie dał się zwieść delikatnej budowie, jeśli przeżyła w tym świecie ponad rok, to potrafi sama o siebie zadbać.
- Człowiek czy Szwendacz?
Wpatrywała się w zionący chłodem wylot lufy.
"


- Daj znać jak skończysz - poprosił Steve.

- Nie wiem czy skończę. Mam z tym problemy.

Steve przewrócił kartkę i natrafił na kartkę zatytułowaną "Motorbreath" i małym dopiskiem "Destiel" pod spodem.

- Destiel? To nie jest przypadkiem pairing z Supernatural? - zapytał. Notatnik został wyrwany z jego rąk.

- Nie. Kompletnie nie.

- Serio? Szkoda, lubię ten serial. Czasami nawet czytam z tego fanficki, ale rzadko trafiam na coś dobrego.

- Lubisz Supernatural? - Barnesowi zaświeciły się oczy.

- Bardzo - odparł Steve. - I nie jestem fanem gay-shipów, ale niektóre postacie po prostu do siebie pasują - wzruszył ramionami.

- Akurat Castiel i Dean, to ship uwielbiany nawet przez ich aktorów.

- Czyli w twoim zeszycie to jednak ten Destiel, o którym pomyślałem? - spytał zaczepnie. Bucky zakrztusił się grzańcem.

- Wszystko ok? - Steve zachichotał.

- Ta, wszystko ok - mruknął jeszcze przez chwilę kaszląc.

- To dobrze - odparł Rogers przyglądając mu się z rozbawieniem. - To jak z tym Destielem? - drążył, w zasadzie nawet nie po to, by uzyskać odpowiedź, po prostu bawiły go reakcje Bucka.

- No bo wiesz... Czasem zdarza mi się napisać jakieś fanfdnakjbsdfs - wymamrotał.

- Co ci się zdarza napisać? - Steve nie zrozumiał ostatniego słowa. Barnes pochylił głowę, chowając tym sposobem twarz do mniej więcej linii nosa w kołnierzu od golfa.

- Fanfsjfdf...

- Bucky, mów wyraźniej, nie słyszę cię.

Chłopak westchnął cierpiętniczo.

- Niech ci będzie. Fanfiction. Zdarza mi się pisać fanfiction.

Steve spojrzał na niego z zainteresowaniem.

- Serio? Daj kiedyś poczytać. Lubię fanficki, ale znalezienie czegoś na poziomie graniczy z cudem. W zasadzie, znalezienie czegokolwiek poza gejowskim porno jest trudne, a to mnie akurat nie jara - odparł z krzywym uśmiechem. Zauważył, że twarz Bucky'ego spochmurniała, chłopak spojrzał na swój zeszyt i burknął.

- No weź mnie nie obrażaj. Złożyłem sobie kiedyś przysięgę z Pepper. Nie piszę porno.

- Pepper? - Steve nie kojarzył nikogo o tym imieniu.

- Moja dobra koleżanka. Chodzi do równoległej klasy. Może kiedyś ją widziałeś, ma rude włosy, czasem kręci się koło niej Stark.

- Chyba kojarzę - odparł Steve po chwili namysłu. - Ona też pisze?

- Tak. Gdyby nie ona, prawdopodobnie nic bym nie napisał. A tym bardziej komukolwiek pokazał czy udostępnił.

- Świat powinien jej podziękować - zachichotał. - Serio, bardzo mi się podobało to, co mi pokazałeś.

- Wyzwałeś moje rzeczy od gejowskiego porno.

- Nie wyzwałem ich od gejowskiego porno - odparł ze śmiechem. - Chodziło mi o to, że wiążę spore nadzieje z twoimi fanfickami, bo podoba mi się jak piszesz. Zazwyczaj po prostu trafiałem na chłam.

Dalej rozmowa poszła już gładko.

piątek, 30 grudnia 2016

Come as you are cz.7

Fireflies

Kiedy dzwonek oznajmił koniec lekcji, Steve spojrzał w okno i z zadowoleniem stwierdził, że śnieg przestał padać. Pomyślał o spacerze i ciepłej kawie, którą kupi sobie w pobliskiej kawiarni. Dużą, czarną, koniecznie na wynos. Potem pójdzie nad rzekę, żeby na spokojnie ją wypić i pogapić się w przestrzeń. Miał nadzieję, że trochę mu to pomoże, gdyż zaczynał powoli łapać doła, chociaż zażarcie się przed nim bronił. Dni w nowej szkole niczym się od siebie nie różniły, a przy tym tyle rzeczy zwaliło mu się na głowę, że sam przed sobą musiał przyznać, że powoli ma dość. Starał się uśmiechać i być wciąż tym pozytywnym gościem, za którego wszyscy go mieli, ale stawało się to coraz cięższe. A najgorsze było to, że nawet nie miał z kim o tym porozmawiać. Z cichym westchnieniem pozbierał swoje rzeczy, wrzucił je do torby, chwycił kurtkę i z ulgą wybiegł ze szkoły...

I wpadł z impetem na stojącego przed nią gościa, który okazał się być Buckym.

Barnes stał wraz z Clintem oraz Nataszą, zażarcie o czymś dyskutowali, no, do czasu, aż Steve nie przewrócił jednego z rozmówców. Rogers potrzebował chwili, żeby w ogóle zaskoczyć, co się właściwie stało, a kiedy udało mu się wreszcie ogarnąć, zerwał się na równe nogi, krzywiąc się z bólu.

- Rany, przepraszam - powiedział szybko. - Nie zauważyłem was. Nic ci nie jest? - zapytał Barnesa z troską w głosie i wyciągnął dłoń, by pomóc mu wstać.

Bucky leżał na ziemi i najzwyczajniej w świecie starał się zrozumieć dlaczego jego perspektywa zmieniła się tak nagle. Może reagowałby szybciej, gdyby nie miał kaca, a tak, po tym, jak ktoś w niego wpadł, po prostu poślizgnął się na śniegu i wyrąbał w pobliską zaspę. Nim dotarły do niego jakiekolwiek inne bodźce niż chłód śniegu usłyszał głośny śmiech Nataszy i Clinta.

- Cholera by was wzięła, Dekle... - warknął starając się wygrzebać z zaspy. Nagle przed jego twarzą pojawiła się drobna dłoń, która bynajmniej nie należała do żadnego z jego przyjaciół. Steve rzucił niepewne spojrzenie Clintowi i Nataszy, wciąż wyjącym w najlepsze ze śmiechu, po czym napotkał spojrzenie Bucky'ego i uśmiechnął się przepraszająco.

- Dasz radę wstać? - zapytał.

- Ta, jakoś tak - mruknął. Bolała go prawa ręka, która zamortyzowała upadek. Dlaczego nigdy nie upadał na tę cholerną protezę? Barton i Romanoff w końcu przestali się śmiać, złapali go pod ramiona i popchnęli do przodu tak, że stanął twarz w twarz ze Stevem. Choć może lepiej byłoby powiedzieć twarz w jego szyję, w końcu Rogers był niższy. Steve cofnął się trochę, zakłopotany całą sytuacją.

- Jeszcze raz przepraszam. Będę się zwijał...

- Stary, dopiero wpadłeś - parsknął Clint.

- Na pewno nic ci nie jest? Może mogę jakoś pomóc? - Steve zwrócił się do Bucka. Barnes spróbował się uśmiechnąć, ale ból trochę mu przeszkodził.

- Wszystko gra, na prawdę.

Steve jeszcze raz omiótł go spojrzeniem. Podszedł trochę bliżej strzepując śnieg z kurtki Barnesa, po czym powiedział:

- No to będę leciał. Do jutra. - też spróbował się uśmiechnąć i też nie za bardzo mu wyszło, po czym odwrócił się i ruszył w stronę bramy. Barnes poczuł, jak Natasza dźga go łokciem w bok.

- My też lecimy Buck.

- Ta, obiecałem ją podwieźć na zajęcia - mruknął Clint, a jego mina idealnie zdradzała, jak bardzo mu się nie chce. No cóż. Trzeba było nie być najstarszym i nie robić najszybciej z nich wszystkich prawka. Barnes nachylił się nad nim z wrednym uśmieszkiem, po czym mruknął mu do ucha:

- Pantoflarz.

Clint tylko przewrócił oczami, nie zamierzając tego komentować. Bo w sumie hej!, z czym tu się kłócić?

- Na pewno jesteś cały? - zapytała Romanoff. Buck pokiwał głową.

- Jak potrzebujesz to podwiozę cię do domu - powiedział Barton patrząc na niebo, gdzieś ponad Barnesem, ale ten doskonale wiedział, że taka propozycja, przy nowojorskich korkach, to prawdziwa oznaka przyjaźni.

- Nie trzeba, dzięki - powiedział z uśmiechem - Lećcie już, ja mam jeszcze rosyjski dzisiaj.

Pomachał im na pożegnanie, odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Szedł tak chwile, starając się załączyć metalową dłonią muzykę w telefonie, zdrowa wciąż zbyt bardzo bolała, ale ekran nie reagował. Zaklął szpetnie, po czym szarpnął głową odrzucając włosy do tyłu. I wtedy zobaczył Rogersa zaledwie kilka kroków przed nim. Chłopak szedł ze spuszczona głową, w dłoniach miętolił czapkę, a Buck miał tylko nadzieję, że ten Dekiel nie przejął się tak wpadnięciem na niego. Gdy w końcu dotarło do niego, że Steve nie ma czapki, a przecież on też się wywrócił, no i było cholernie zimno, prawie od razu się z nim zrównał i wyrwał puchatą rzecz z jego dłoni naciągając mu ją po chwili na oczy.

- Nie wyglądasz na kogoś z dobrą odpornością Rogers, więc noś tę czapkę.

Steve podciągnął czapkę wyżej i zamrugał kilka razy, wyrwany z zamyślenia. Spojrzał na Bucka stojącego przed nim z założonymi rękami i wpatrującego się w niego karcąco. Idąc przed siebie próbował nie myśleć o całej sytuacji, ale widok Barnesa skutecznie mu o niej przypomniał. Teraz nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, nie będąc pewnym, czy Bucky nie jest na niego zły. Nie spodziewał się, że dziś się z nim jeszcze zobaczy. Natomiast Barnes chwycił krawędzie czapki i ponownie nasunął ją chłopakowi na nos.

- Hej, nic nie widzę - zaśmiał się Rogers znów podsuwając ją wyżej. - Na pewno wszystko ok? Serio nie zrobiłem tego specjalnie. Jestem straszną łajzą, często zdarza mi się wpadać na ludzi.

- Ani przez moment nie pomyślałem, że zrobiłeś to specjalnie. Musiałbyś mieć nierówno pod sufitem, jeśli już słyszałeś legendy o mnie i wciąż próbowałbyś coś mi zrobić - zaśmiał się, choć był to trochę nerwowy śmiech. Niekoniecznie był dumny z łatki gościa z mordowni.

- W sumie, słyszałem kilka opowieści - przyznał Steve, przekrzywiając głowę w zamyśleniu. - Ale szczerze mówiąc, nie wydawały mi się specjalnie wiarygodne. Nie wyglądasz na gościa, który leje innych, bo lubi.

- Serio? - zapytał, a jego dłoń odruchowo powędrowała do blizn na szczęce, pozostałości po wypadku i licznych bójkach. Były głównym powodem dla którego cały czas nie golił zarostu. Zdawał sobie sprawę, że całe jego ciało pokrywa plątanina różnorakich pamiątek, ale niezbyt lubił jak ludzie na nie patrzyli. No i zdawał sobie sprawę, iż nie wyglądał z nimi zbyt sympatycznie. Steve zauważył jego nerwowy ruch, ale o nic nie zapytał.

- Serio - odparł i uśmiechnął się. - Poza tym, nie przejąłbyś się gołą głową nieznajomego gościa, gdybyś był złolem. - dodał i ruszył przed siebie.

- Hej, Rogers!

Odwrócił się.

- Tak?

A Bucky widząc jego zdziwienie po prostu zaczął się śmiać.

- Co jest? - zapytał Steve, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi.

- Jeny, jaki ty jesteś dziwny - mruknął Buck, wciąż się śmiejąc. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, jak to zabrzmiało, więc wyprostował się, łapiąc kontakt wzrokowy ze Stevem i dodał - Najpierw na mnie wpadasz, zaczynasz przepraszać, potem zwiewasz, a gdy cię łapię, stwierdzasz o mnie masę pozytywnych rzeczy i po prostu odchodzisz bez słowa. No powiedz mi, że to nie jest dziwne - znowu parsknął niekontrolowanym śmiechem, nie potrafiąc się powstrzymać - Chociaż, przyganiał kocioł garnkowi, ja też do najnormalniejszych nie należę.

Steve zamrugał kilka razy przetwarzając w głowie słowa Bucka. Po chwili miał ochotę wyśmiać sam siebie.

- Wiesz, przeniosłem się z liceum dla artystów. To chyba mówi samo za siebie - wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Jakimś cudem Buck sprawił, że przychodziło mu to dużo łatwiej, niż jeszcze piętnaście minut temu. - Gdzie teraz idziesz? - zapytał, nim zdążył się zastanowić nad tym, co mówi. Bucky przekrzywił głowę niczym kot, jak zawsze gdy coś go zdziwiło, Steve widział to już po raz nie wiadomo który.

- Mam rosyjski za dwie godziny, więc na razie idę się gdzieś schować przed tą pizgawicą.

- Rosyjski? Wow, podziwiam. Ładny język, ale przerażają mnie te dziwne znaczki. Ja mam zajęcia w muzyku wieczorem. W sumie napiłbym się kawy. - powiedział, niewiele myśląc o tym, co mówi. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to zabrzmiało trochę jak propozycja. W zasadzie powinno mu się chyba zrobić głupio, bo przecież nigdy się tak nie zachowywał wobec ludzi, których ledwo znał, ale miał naprawdę kiepski nastrój, a Bucky w jakiś sposób sprawiał, że czuł się lepiej. Poza tym, ten gość od dawna go intrygował, zdążył już narysować kilkanaście jego portretów, może wreszcie wypadałoby po prostu pogadać? - Może chcesz iść ze mną? - zapytał.

- Jasne, możemy iść. W jakieś szczególne miejsce?

Steve wzruszył ramionami.

- Znam tylko tę małą kawiarnię za rogiem, ale szczerze mówiąc trochę mi się już znudziła. Może ty masz jakiś pomysł?

- W Veroni mają dobrego grzańca.

- No to prowadź - uśmiechnął się. Buck ruszył w kierunku wspomnianej kafejki, starając się ukradkiem rozmasować ramię. Nie chciał wyjść na mięczaka, ale upadek mimo wszystko trochę dał mu w kość.

- Boli cię ta ręka? - zapytał Steve, starając się z nim zrównać. Dlaczego on musiał tak pędzić?

- Nie, nie. Wszystko w porząsiu - a po chwili, żeby wyjść jakoś z sytuacji dodał - Przebieraj nóżkami Stevie, nie mam w zwyczaju wolno chodzić.

"No właśnie widzę" chciał powiedzieć Steve, ale czuł, że ciężko mu się oddycha. Zakaszlał kilka razy i trochę zwolnił kroku. Buck spojrzał w bok, ale Steve'a tam nie było.

- Co ty tak świszczysz? Wszystko gra?

Chciał coś odpowiedzieć, ale w efekcie tylko rozkaszlał się na dobre.

- Cholerna gruźlica. - westchnął, ale napotkawszy pytające spojrzenie Bucka omal się nie roześmiał - Żartuję, mam astmę. W sumie nawet nie narzekam, nie muszę ćwiczyć na wfie.

Buck ponownie przekręcił i podszedł do Rogersa uderzając go kilka razy w plecy. Próbował zrobić to delikatnie, bo Steve wyglądał na tak chudego, że mógłby go porwać wiatr, ale chłopak i tak się ugiął.

- Masz jakieś leki?

- Mam, ale nie potrzebuję ich teraz. Bywa gorzej - przybrał swój firmowy uśmiech pod tytułem "wszystko gra", odchrząknął i ruszył przed siebie. - Chodźmy na tego grzańca.

- Ej, mały - chwycił go za ramię i zatrzymał - Bierz te prochy i się nie wygłupiaj. Grzaniec poczeka.

Steve wahał się chwilę, po czym sięgnął do torby i wyciągnął z niej inhalator, po czym otworzył go i zaciągnął się.

- Okej, już mi lepiej - powiedział.

- No, chodź, bo mi tu jeszcze zamarzniesz - mruknął.

- Aż tak źle nie jest - odparł, zsuwając czapkę z głowy i przeczesując ręką włosy.

- Przeziębisz się Deklu – warknął. Jak można być tak drobnym? Spojrzał na Rogersa, który już wyglądał jak niedożywiona wersja bałwana, ściągnął z szyi arafatę i zawinął mu nią głowę, tak, że wystawały spod nich tylko niebieskie ślepka Steve'a.

Rogersa cała ta sytuacja wprawiła w osłupienie. Spojrzał na Bucky'ego, który nie ustawał w robieniu z niego małej mumii, po czym złapał go za dłonie i poczuł coś strasznie dziwnego, jednak stwierdził, że zastanowi się nad tym później.

- Naprawdę nie potrzebuję, rzadko choruję.

Jednak spojrzenie, którym uraczył go Bucky, sprawiło, że wszystkie chodzące o nim legendy zdały się Steve'owi nagle dużo bardziej wiarygodne. Grzecznie puścił jego ręce. Chłopak tylko uśmiechnął się delikatnie i ruszył trochę wolniejszym krokiem w kierunku Veroni. Steve zsunął arafatkę na szyję.

- Często bywasz w tej kawiarni? - zagadnął Steve, ruszając za nim.

- Co uważasz za często? Co jakiś czas zaciąga mnie tam Nat i Clint.

- Zaciąga? Nie zabrzmiało, jakbyś robił to chętnie.

- No dobra, trochę przesadzam. Lubię spędzać z nimi czas, ale niekoniecznie siedząc w takich miejscach - automatycznie potarł lewe ramie za co przeklął się w myślach. Steve jednak nie zwrócił na to uwagi.

- Rozumiem - powiedział, rozglądając się po okolicy. Nigdy wcześniej nie szedł tą drogą. - Ja tam lubię kawiarnie. Co prawda raczej chodzę do nich sam. Czasami rysuję przypadkowych ludzi, których tam widzę, to może brzmi dziwnie - uśmiechnął się. - Mam kilka ulubionych. Głównie na Brooklynie.

- Brooklyn? Mieszkałem tam kiedyś. Jak zacznę studia bardzo chciałbym tam wrócić, uwielbiam tę dzielnicę.

- Ja tam mieszkam - odparł Steve. - Co prawda dojeżdżam tu teraz kawał drogi, ale i tak nie narzekam. Najchętniej nie ruszałbym się z Brooklynu do końca życia.

Twarz Bucky'ego nagle jakby złagodniała.

- Dobrze cię rozumiem.

Doszli właśnie do kafejki, więc pchnął drzwi i wszedł do środka witając się od wejścia z właścicielką.

czwartek, 29 grudnia 2016

Zwycięstwo stoi na plecach Poświęcenia.

Kapitan Cassian Andor odmeldowuje się.


Nigdy nie było mu pisane zostać bohaterem Rebelii i Kapitan Cassian Andor był z tym kompletnie pogodzony. W końcu nikt nie przypina złotych medali szpiegowi, którego dłonie już za sześciolatka częściej nurzały się w krwi niż w wodzie. Nikt nie opisuje w książkach morderców, nawet tych dla sprawy, nikt nie postawi pomnika sabotażyście.

Jego oddech był ciężki, a bok boleśnie palił i rwał.

Umierał?

Parsknął śmiechem, po czym zaniósł się kaszlem. Tu, wewnątrz Cytadeli, odgłosy walki były ledwie słyszalne. Tak jakby wojna o Wolność, nie rozgrywała się zaledwie kilkanaście metrów od niego, za grubą, ścianą budowli, która kryła sekrety Imperium przed światem.
 
Jeszcze niedawno pomyślałby, że całkowicie niepotrzebnie, że wszechświat i tak leżał skopany, w kagańcu, kwiląc, błagając o litość, bojąc się własnego cienia. Dopóki nie usłyszał „przemowy" Jyn Erso.

Ogarniała go cisza, przerywana tylko przez nieustające strzały w jego głowie, które nie miały już nigdy go upuścić. Mógł sobie być nazywany przez rebeliantów kapitanem, ale i tak każdej nocy nawiedzały go cienie osób, które zabił własnymi rękoma. Tonął w ich krwi, dusił się, gdy fantomowe palce zaciskały się wokół jego szyi.

A teraz naprawdę umierał.

Przewrócił się na plecy, przed oczami zamajaczyły mu błyskające i mrugające słupy przewodów, układów scalonych oraz plątaniny różnorodnych kabli z zimną, tak bardzo ostateczną stalą. Jak bardzo tanio zabrzmiałoby, gdyby powiedział, że w momencie umierania wolałby patrzyć na gwiazdy? A może zostałby w swoich ostatnich chwilach marzycielem? Który zapragnąwszy umrzeć poetycko – w strugach deszczu – wypowiedziałby na koniec kilka mądrych słów, zapamiętanych na wieki, wykuwanych na łukach, uznanych za myśl złotą i szczególną. Podobno dobrze jest umrzeć młodo, ale Cassian jakoś nie potrafił się z tego ucieszyć, może był dziwakiem? Choć czy miało to teraz jakieś znaczenie? W tym ostatnim momencie, gdy krew niespiesznie opuszczała jego organizm?

Kapitan Cassian Andor odmeldowuje się.

Sabotażysta, szpieg i morderca odchodzi na spoczynek.

Strzały w jego głowie nie cichły, choć usilnie starał się zagłuszyć je jakąś melodią zasłyszaną w jednej z przemytniczych spelunek. Na próżno. Przymknął oczy, był to tytaniczny wysiłek, nawet oddychanie sprawiało mu problem. Zakaszlał ciężko, zastanawiając się ile zajmie mu wyzionięcie ducha. I właśnie wtedy nieprzyjemna myśl zaczęła skrobać go z tyłu głowy.

Ścigano ją.

To było pewne, komandor Krennic ruszył za Jyn i nie zamierzał odpuścić, aż plany Gwiazdy Śmierci nie będą znowu bezpieczne. A córka Erso martwa.

I nawet nie potrafił powiedzieć jak, ale w kilka chwil zebrał się do siadu, po czym dźwignął się na nogi. Było ciężko, ledwo mógł ustać na nogach. Skąd znalazł w sobie siłę, aby powstać? Nie miał zielonego pojęcia. Może Moc była teraz i z nim?

Dziewczyna pojawiła się w jego życiu tak nagle, jak wiele innych przypadkowych osób, z którymi ścieżki Cassiana schodziły się równie szybko, co rozchodziły. Jednak w tym wypadku było inaczej. Jyn sprawiła, że się zmienił. A przede wszystkim dała mu nadzieję.

Więc teraz musiał się pospieszyć.

Z początku powłóczył nogami, ale z chwili na chwilę szedł coraz sprawniej. Szedł, co prawda niezgrabnie, napięty, jak struna, w dłoni ściskał blaster, jednak, wbrew wszelkiej logice, pokonywał kolejne metry. To przecież nie było tak daleko. A ona czekała.

Ten blaster, który rzekomo znalazła. Nie chciał powiedzieć K2-SO, że od razu poznał tą broń, dlatego pozwolił Jyn ją zabrać. I tak znalazłaby się na statku. W końcu wyciągnęła go wprost z jego torby.

I rozkaz, który przyszło mu wykonać. Wciąż nie był pewny czy nie nacisnął spustu właśnie przez nią, czy też odezwało się w nim sumienie. Nie potrafił zabić Galena Erso, gdyż wiedział, że to dobry człowiek, który poświęcił się dla Rebelii – paradoks, zupełnie tak jak Cassian – a może przez myśl, iż trzyma na celowniku ojca Jyn? A może próbował być dżentelmenem, zrobić dobre pierwsze wrażenie i nie zabić jej rodziciela na pierwszej randce?

Musiał się pospieszyć.

Nawet nie zauważył, kiedy wyszedł na zewnątrz. Nie zarejestrował też, że zaczął biec. Naokoło niego toczyła się prawdziwa nawałnica złożona z X-wingów, myśliwców TIE, AT-AT i Y-wingów. Widział majaczącą w oddali windę, więc nawet nie zastanawiał się czy jest bezpieczny. Z resztą, a czy kiedykolwiek był? Nie ma bezpiecznej strefy na wojnie, pas ziemi niczyjej to ściema, strzały mogą dosięgnąć każdego. A jednak walczyli, wylewali krew, którą łapczywie spijał piasek plaży otaczającej Cytadelę. Bo mieli nadzieję. Bo wierzyli, że rzeczywiście nastał ten dzień, kiedy mogą zawalczyć o Wolność. Dzielił ich od niej jeszcze jeden dzień, jeden dzień do Nowego Początku, gdy będą mogli zerwać flagę Imperium powiewającą nad Galaktyką. I każdy będzie sobie królem. Tam przed nimi był Nowy Świat, o który właśnie walczyli. Nowy Świat do wygrania.

W końcu Zwycięstwo stoi na plecach Poświęcenia.

A potem były jej słowa, które sprawiły, że nawet jego serce zabiło szybciej. Szczególnie, gdy usłyszał swoją kwestię, wypowiedzianą jej przejętym, płonącym od zaangażowania głosem.

Rebelia została zbudowana na nadziei.

I gdy zauważył, że Erso nie ma szans, od razu wycofał się by zebrać ludzi. Nie pamiętał teraz słów, których użył, ale w oczach każdego rebelianta, do którego się zwrócił, na sekundę rozpalał się ten sam ogień, który poruszył go do działania. Ogień, który wszczęła Jyn Erso, której kłótnia z przywódcami Rebelii, była niczym snop iskier.

Czy już wtedy wiedział, że w nim spłoną? Pewnie tak.

Dlatego musiał się teraz pospieszyć.

Bo Cassian płonął już, gdy powiedziała mu, iż nie przywykła do ludzi, którzy trzymają jej stronę do końca, nawet kiedy wszystko naokoło się wali. Gdy odpowiedział, tak lekko i prawdziwie: Witaj w domu. Gdy chwilę później zobaczył jej uśmiech. Szczery, prosty, obejmujący całą twarz Jyn, tworząc w jednej chwili esencję nadziei. I po tym uśmiechu zrozumiał, że ona przecież już to wie.

Nie chciała przewodzić im sama. Poprowadzili Rebelię razem. Razem ruszyli po plany, razem, ramię w ramię, przedzierali się przez teren wroga i razem pożegnali K2-SO, jako oddanego, cynicznego towarzysza. I w końcu zdobyli dysk z plikami o kryptonimie „Stardust".

A teraz Cassian się już tylko śpieszy.

Uderzył pięścią w przycisk przywołujący w windę, nie dałby rady wejść po schodach, za szybko tracił krew. Czekał chwilę, drugą, trzecią, po czym prawie zadławił się histerycznym chichotem i zaczął biec. To tylko schody, stawał już przed cięższymi wyzwaniami. Na przykład spojrzenie w lustro.

Strzał nie był czysty, nie zabił Krennica na miejscu, ale czy ma to jakiekolwiek znaczenie, kiedy ona oddychała? Antena Cytadeli nadawała sygnał, a plan Erso stawał się nareszcie prawdą. Odciągnął ją od dogorywającego komandora, nie musieli już sobie brudzić rąk. Czy można uznać misję za wykonaną?

Nie musieli się już nigdzie spieszyć.

I nie będzie pozytywnego zakończenia. Na szczęście nie będzie też miejsca, a raczej czasu, na niedomówienia. Piętro za piętrem, byle jak najdalej od stygnącego już ciała Krennica, oddalali się od anteny, zbliżając się co raz bardziej do pola bitwy. Oparł się na niej, zastanawiając się skąd w jej drobnym ciele tyle siły, żeby go unieść. I mimo, że czuł, jak w zastraszającym tempie, wraz z jego krwią, opuszcza go życie, starał się przyciągnąć ją bliżej, tak jakby to mogło jeszcze coś zmienić.

Skąd w Tobie tyle siły Jyn Erso?

Jakim cudem jeszcze go niosła? Jak to możliwe, że jeszcze oddycha? Dlaczego poświęcała swoje ostatnie chwilę, żeby prowadzić go bokiem do tych wszystkich zmasakrowanych ciał? Dlatego, że rozpoznała w nich jego przyjaciół, towarzyszy broni?

Nogi łamały się pod nimi niczym spróchniałe drewno, paradoksalnie do ich wiary w to, że im się udało.

A potem był już tylko promień.

Wykrakał z tym brakiem szczęśliwego zakończenia.

Padli na kolana, bez sił, żeby iść dalej. Patrzyli jak fala uderzeniowa zabiera ze sobą kolejne życia, leniwie sunąc w ich kierunku.

Ojciec byłby z Ciebie dumny Jyn.

Chciał tylko, żeby się nie bała, żeby nie myślała o tym czy będzie boleć. Pragnął, żeby uwierzyła w Moc i żeby ta Moc pozwoliła jej spokojnie odejść.

Może nie żył jak bohater, może nie był nim ani razu w całym swoim życiu.

Jednak teraz trzymając ją w ramionach, wiedząc, że nadchodzi ich ostatnia chwila, słysząc śmierci śmiech i jej chłodny oddech na karku, kościste dłonie, zaciskające się wokół ich szyj, mógł odejść naprawdę spokojnie.

Jeszcze chwila Jyn. Zaraz zobaczymy się z Twoim ojcem.

Wraz z falą strzały w jego głowie nareszcie ucichły.

Kapitan Cassian Andor odmeldowuje się.

Powodzenia Rebelio.

Niech Moc będzie i z Wami.

niedziela, 25 grudnia 2016

My personal temple

Zrobiliśmy sobie z rodzicami świąteczny spacer do lasu.

Trochę o mnie.
Lubię zapach ziemi po deszczu, spacery po lesie, dotyk wody w strumieniu, smak jeżyn, widok wierzchołków drzew, fakturę kory, brzmienie cichego śmiechu i to poczucie bycia naprawdę żywym.