Podobno wszechświat miał przyjąć
go z otwartymi ramionami.
W jego żyłach płynęło
światło galaktyki. Dlatego znalazł się na świeczniku, nigdy nie mogąc obrać
własnej ścieżki. Wytyczono mu tą jedyną właściwą i mimo słonych łez musiał iść
po drodze mlecznej, aby dorosnąć do ich legendy. A w jego głowie było wiele
niespodziewanych zakrętów, tak trudno było zrozumieć siebie bez osobiście
stawianych fundamentów. Nigdy nie dano mu sterów w dłoń, siedział jak w celi,
skuty krwią - łańcuchem więzi w płynie. Płomień wybuchnął w nim szybko spalając
serce, które jeszcze przed chwilą tykało niczym tani zegar, spopielając żebra, odbierając
dech z płuc i doprowadzając krew do wrzenia. Skąd mógł wiedzieć, że statki na
otwartym morzu też płoną?
Przecież wszechświat chciał go
pożreć.
Zburzył wieżę (nie)swoich
przekonań, szybko zajęły się płomieniem trawiącym go od środka. Być może
przetrącił sobie w tym momencie kręgosłup, tak, na pewno to właśnie się stało, kręgi potoczyły
się po ziemi jak kości, ale nie mogły wróżyć już z gwiazd, spadł w krainę gdzie
nie widać było nieba, zakryto je materiałem przesiąkniętym aż do ciężkości żalem
i nienawiścią.
Ukrył się przed wszechświatem we
własnej źrenicy.
Krew parowała
na śniegu i wyglądała na całkiem czarną w czerwono-niebieskim świetle
determinacji. Siła, która go rozpierała sprawiała, iż pękał, iskry wypalały na
jego skórze konstelacje piegów, wciąż uparcie przypominając mu, że nie ma dla
niego miejsca wśród gwiazd. Opadał jak popiół, brudząc śnieg, krępujący ból i
krople presji gasiły płomień. I był już prawie pod linią horyzontu, gdy ktoś go
uniósł. Czas stanął, dłoń obleczona w rękawiczkę odgoniła śmierć pstryknięciem
palców, które zgubiły jedną, drobną iskrę. Ta, zbłąkana podtrzymała jego prawie
zduszony ogień, płomienie wypaliły ból, strach wyparował.
A teraz wszechświat mógł już
tylko czekać.
Wzniecił
płomień, biel zmieniła się w czerwień, którą zostawiały jego stopy, gdy jego
przeznaczenie wisiało na końcu ostrza. Każdy krok, który powinien przynosić
oczyszczenie, sprawiał, że tylko zagłębiał się w cień. Trzask kryształków
niczym nie różni się od czaszek, które pękną pod jego butem. Krew już nie
więziła, metalicznie dudniła w jego przełyku, a światło płonęło teraz w innym
ciele, przebijając je na wylot, posyłając znajome gałki oczne w górę. Do
gwiazd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz